Reklama

“Z Polską łączy mnie dziś więcej, ale nigdy nie żałowałem gry dla Kanady”

Przemysław Michalak

Autor:Przemysław Michalak

08 lipca 2020, 09:50 • 20 min czytania 5 komentarzy

Zapewne większość z was doskonale kojarzy postać Tomasza Radzińskiego, który jako nastolatek wyjechał z Polski, robiąc później poważną karierę i grając dla reprezentacji Kanady. Nie każdy pewnie pamięta, że podobną historię ma Michael Klukowski. Rodzice byli Polakami, urodził się już za granicą, a potem w pierwszej dekadzie tego wieku należał do najlepszych lewych obrońców ligi belgijskiej w La Louviere i Club Brugge. Klukowski również reprezentował Kanadę, ale dziś już jej raczej nie odwiedza, za to co roku sporo czasu spędza w Polsce i świetnie mówi po polsku.

“Z Polską łączy mnie dziś więcej, ale nigdy nie żałowałem gry dla Kanady”

Przy okazji zatrudnienia przez Olimpię Grudziądz Selima Benachoura, w którym maczał palce, pojawiła się okazja na dłuższą rozmowę. Przeskok w ciągu dwóch lat z boisk ósmej ligi francuskiej na najwyższy szczebel w Belgii. Gra w Club Brugge z Ivanem Perisiciem i Vadisem Odjidją-Ofoe. Brak kolejnego kroku do przodu mimo wielu ofert. Najgorszy mecz w karierze, który był jego pożegnaniem z kanadyjską kadrą. Praca agenta. Powody, dla których na razie nie zamieszka w Polsce na stałe. Wybory dotyczące reprezentacji. Turcy, których trzeba zmusić do płacenia. Zapraszamy. 

***

Zdzwaniamy się, gdy jest pan w Warszawie. Mieszka pan tu na stałe?

Nie. Mamy tu z rodziną dom, ale na co dzień mieszkamy w Hiszpanii. Latem, gdy dzieci – syn 13 lat, córka 9 – kończą szkołę, przylatujemy do Polski na wakacje. Teraz, w związku z pandemią, nauka zakończyła się znacznie wcześniej, dlatego już na początku maja przyjechaliśmy autem i cały czas jesteśmy w kraju. Normalnie zjawiamy się na wakacje, święta, ferie.

Czyli średnio tak ze trzy miesiące w roku jest pan w Polsce?

Mogłoby tyle wyjść. Jeżeli tylko pogoda dopisuje, latem staramy się być tutaj jak najdłużej.

Reklama
Pana dzieci też mówią po polsku, są świadome swoich korzeni?

Tak, oczywiście. Mają opanowany polski, angielski, hiszpański. Po hiszpańsku mówią perfekcyjnie, od kilku lat chodzą tam do szkoły. Syn zna też niemiecki i flamandzki. Zawsze ze mną podróżował, podczas mojej kariery dwanaście razy zmieniał szkołę. Opanował więcej języków niż ja.

Pana rodzice wyjechali z Polski w stanie wojennym. Na chwilę zakotwiczyli w Austrii…

…i tam się urodziłem. W tamtych latach wielu Polaków ruszało w świat w poszukiwaniu lepszego życia. Popularnymi kierunkami były Australia czy Kanada i właśnie ten drugi wariant rodzice wybrali. Z Austrii nie mam żadnych wspomnień, spędziłem w niej tylko pierwsze pół roku życia.

W Kanadzie spędził pan za to całe dzieciństwo.

Opuściłem ją jako 17-latek, ruszyłem na testy do Francji. Od tamtej pory moje związki z Kanadą znacznie zmalały. Na początku jeszcze przez 3-4 lata przylatywałem do niej na wakacje, ale po podpisaniu kontraktu w Belgii najczęściej lato spędzałem w Polsce. Z Kanadą łączyła mnie już głównie reprezentacja, wyjazdy na zgrupowania i mecze. Nie bez znaczenia był fakt, że mając 21 lat poznałem w Polsce moją przyszłą żonę. To w dużej mierze tłumaczy, dlaczego dziś wybieram raczej kierunek polski niż kanadyjski.

Zawsze mówił pan po polsku tak dobrze czy dzięki żonie na przestrzeni lat zrobił postępy?

Dziś mówię znacznie lepiej niż przed przyjazdem do Europy. Polski zawsze znałem nieźle, ale na pewno nie był to ten poziom co teraz.

Skąd pomysł na zostanie piłkarzem? W Kanadzie nie był to oczywisty wybór dla nastolatka.

Na pewno nie mówimy o piłkarskim kraju. Kanada bardzo długo nie miała żadnej zawodowej ligi. Decydowały polskie korzenie. Ojciec zawsze lubił grać w piłkę, coś tam kopali też dziadek i wujek. Spodobało mi się, połknąłem haczyk. Gdy wyjeżdżałem do Europy, futbol był już w Kanadzie najpopularniejszym sportem amatorskim, najwięcej dzieci było zarejestrowanych właśnie w tej dyscyplinie. Coś się ruszyło, ale nadal nie miałem żadnych szans, żeby się tam rozwijać. Dopiero w zeszłym roku wystartowała pierwsza kanadyjska liga zawodowa. W moich czasach jedyną opcją był szybki wyjazd. Jeżeli nie udało ci się to przed osiemnastką, praktycznie było po wszystkim. Na miejscu nie miałbyś już żadnych możliwości pójścia do przodu.

Czyli przed wyjazdem pozostawała panu gra w jakichś polonijnych zespołach?

Tak naprawdę grałem wszędzie, gdzie tylko się dało. Nie było tak, jak dziś, że trafiasz do akademii i dbają w niej o twój rozwój.  Były jakieś ligi prywatne czy zakładowe, różne turnieje, korzystałem z każdej okazji. Zaliczyłem kluby ze wszystkich miast z okolic Toronto. Bywało, że rozgrywałem po dwa mecze dziennie.  Od początku wiedziałem, że jeśli chcę coś osiągnąć, nigdy nie mogę odpuścić.

Reklama
Do Francji wybierał się pan w ciemno czy ktoś tam na pana czekał?

Bardziej w ciemno. Szczęścia w Europie szukałem już trzy lata wcześniej. Udałem się do Belgii i przez dwa miesiące mieszkałem u Włodzimierza Lubańskiego w Lokeren. Na początku codziennie trenował ze mną indywidualnie, później wysłał mnie na testy do Standardu Liege i właśnie Lokeren. Chyba jeszcze nie byłem gotowy, nie przekonałem tych klubów, ale ten wyjazd pomógł mi w kontekście testów we Francji. Przyleciałem do St. Etienne w 1998 roku, tamtejsze akademie akurat przeżywały rozkwit. Szkoliły największe talenty z całego świata, zwłaszcza z Afryki. Zahartowałem się po tych belgijskich przejściach, już mniej więcej wiedziałem, czego się spodziewać. W Kanadzie znajdowałem się w trójce najlepszych zawodników z mojego rocznika, mogłem czuć się dość pewnie. Francuski etap zaczynałem od zera, na testach czułem, że nie mam żadnej przewagi względem innych chłopaków. Jeżeli poziom w Belgii był dobry, to we Francji… o wiele lepszy. Przez 3-4 lata męczyłem się na niższych szczeblach.

W rezerwach Dijon i Lille?

W Dijon grałem jeszcze w juniorach, bodajże w zespole U-19. Stamtąd trafiłem do Lille. Od razu zostałem wypożyczony na rok do pobliskiego piątoligowca. Po powrocie występowałem najpierw w trzeciej drużynie Lille. Takie rezerwy rezerw, jakaś ósma czy dziewiąta liga. Przeważnie wysoko wygrywaliśmy. Każdy z nas jednak coś umiał, a rywale nieraz ewidentnie dopiero co wrócili z dyskoteki. Czasami człowiek wątpił, czy coś z tego będzie. Bardzo niski poziom, fatalne boiska, skacowani przeciwnicy. Nawet Ligue 2 trudno było wtedy traktować jako realną perspektywę. Jakoś jednak przetrwałem ten rok. Lille w zasadzie już mnie nie chciało, mogłem odejść za darmo, ale w czwartoligowych rezerwach posypało się kilku zawodników i dostałem szansę jako stoper. Wcześniej przeważnie byłem ustawiany w środku pola. Skończyło się na tym, że rozegrałem w tej roli cały sezon, komplet 34 meczów. Nie miałem szans na pierwszy zespół, to była wówczas mocna ekipa, ale udało mi się podpisać kontrakt w belgijskim ekstraklasowcu La Louviere. Nastąpił przełom, moja kariera nabrała błyskawicznego rozpędu.

To był mały klub, chyba rok wcześniej po raz pierwszy w swojej historii awansował do ekstraklasy, ale jak spojrzymy dziś na tamten skład, nie brakuje ciekawych nazwisk. Peter Odemwingie, Silvio Proto, Oguchi Onyewu, Manasseh Ishiaku, który poszedł ze mną do Club Brugge – wszyscy zrobiliśmy większe lub mniejsze kariery. Trafiłem w dobre miejsce w odpowiednim momencie, czasami takie szczęście jest potrzebne.

W pierwszym sezonie od razu świętował pan zdobycie ważnego trofeum.

Zaskoczyliśmy cały kraj i zdobyliśmy Puchar Belgii. Historyczny sukces. Staliśmy się małą sensacją, zaczęliśmy wzbudzać zainteresowanie. Wielu z nas otrzymało oferty od wszystkich najlepszych klubów z Belgii. Ja też, ale działacze przekonali mnie, żebym jeszcze trochę został. Odszedłem dopiero półtora roku później, w połowie sezonu 2004/05. Mogłem przebierać w ofertach – Anderlecht, Standard Liege, Club Brugge. W końcu wybrałem Brugię. To była wtedy topowa drużyna w Belgii. Od razu po moim przyjściu zdobyliśmy mistrzostwo, choć zbytnio się nie dołożyłem, rozegrałem cztery mecze ligowe. Niestety w kolejnych latach już po tytuł nie sięgnęliśmy, udało się jedynie ponownie wywalczyć krajowy puchar. Drużyna została rozsprzedana, odszedł trener Trond Sollied, trzeba było budować od nowa. Regularnie lądowaliśmy w czołowej trójce, ale zawsze czegoś brakowało, żeby być przed wszystkimi. Mimo to nie narzekam, grałem w naprawdę dużym klubie.

Po mistrzostwie w eliminacjach Champions League mieliście ciężką przeprawę z Valerengą Oslo.

Zdecydowanie, ale jednak po rzutach karnych wygraliśmy ten dwumecz i awansowaliśmy do fazy grupowej z Juventusem czy Bayernem. Niestety dwa dni przed pierwszym grupowym spotkaniem doznałem poważniejszej kontuzji. Ominęły mnie wszystkie mecze i nawet nie zadebiutowałem w Lidze Mistrzów. Szkoda. Wróciłem dopiero na wiosnę, już na Puchar UEFA z Romą. Powalczyliśmy, ale za każdym razem przegrywaliśmy po 1:2.

W Belgii wyrobił pan sobie markę jako lewy obrońca. Kiedy zmienił pan pozycję?

La Louviere brało mnie jeszcze jako stopera, choć już wtedy zwracało uwagę na moją lewonożność. W kadrze było dwóch lewych obrońców, ale podczas przygotowań obaj doznali kontuzji. Trener postanowił mnie tam przesunąć i już zostałem. To była moja optymalna pozycja. Na środku obrony byłem niezły, ale trudniej byłoby mi się wyróżnić i pójść do takiego klubu jak Club Brugge. Dobrych lewych obrońców zawsze jest na rynku mało, łatwiej się pokazać i wystrzelić wyżej.

Liczby pokazują, że defensywne nawyki chyba panu pozostały. W La Louviere zdobył pan trzy bramki, a później już do końca kariery tylko jedną.

Uważam, że proporcje między defensywą a ofensywą rozkładały się mniej więcej po równo. Goli nie strzelałem, ale praktycznie w każdym sezonie jakieś asysty zaliczałem. W La Louviere mogłem wykonywać rzuty wolne, było więcej okazji do strzeleckich konkretów i parę razy się udało. W Brugii za stałe fragmenty brali się specjaliści w tym fachu: Nastja Ceh i Ivan Leko, dziś trener, jeszcze w tamtym roku prowadził Club Brugge. Gdybym dalej podchodził do wolnych, pewnie coś by wpadło.

Szczyt formy to sezon 2007/08? Wtedy grał pan najwięcej w Club Brugge.

Jeśli chodzi o pobyt w Brugii, to tak, w tamtym sezonie miałem chyba najlepszy czas. Na równi z tym okresem stawiam ostatnie półrocze w La Louviere, a może nawet dodałbym jeszcze wcześniejsze miesiące. Byłem pewniakiem w składzie, czułem, że jestem w gazie. Naprawdę fajnie się tam pokazałem. Jak mówiłem, dwa lata po kopaniu w ósmej lidze francuskiej znalazłem się na celowniku najlepszych belgijskich klubów. Szybki przeskok.

Był moment w którym czuł pan, że może iść jeszcze wyżej i wykonać kolejny krok do przodu?

Tak, na przestrzeni lat nie brakowało ciekawych ofert. Niestety czasami piłkarz dowiaduje się o wszystkim długo po fakcie, gdy już dawno nie ma tematu. Twojemu klubowi nie odpowiadają warunki i nawet nie zaczyna rozmów, nie masz pojęcia, że coś wpłynęło. Wiem, że jeszcze w La Louviere przychodziły propozycje z Anglii, a po zdobyciu Pucharu Belgii odzywał się Szachtar Donieck. W Brugii chciały mnie FC Koeln i VfL Bochum, to już oficjalne oferty. Portugalia i Hiszpania też się na horyzoncie pojawiały. Zawsze jednak przedłużałem kontrakt, Club Brugge naciskało i godziłem się na to. Może plan był taki, że potem mnie sprzedadzą. Nie udało się, ale i tak z perspektywy czasu jestem zadowolony. Gdy przypomnę sobie, w jakich okolicznościach zaczynałem, trudno nie uznać, że wyszło dobrze i coś tam osiągnąłem. Jasne, mogłem więcej przy sprzyjającym splocie okoliczności. Chciałem kiedyś spróbować sił w topowej lidze europejskiej i jest lekki żal, że tego marzenia nie zrealizowałem. Kariery sobie nie zaprogramujesz, ale przynajmniej nie rozmieniłem się na drobne. Granie zakończyłem mistrzostwem Cypru z APOEL-em Nikozja, dzieliłem szatnię z wieloma świetnymi piłkarzami, jest co wspominać.

Czyli nie było chęci odejścia z Brugii za wszelką cenę? Gdyby się pan uparł, pewnie w końcu by się zgodzili.

Mój agent działał w tych tematach… Nie wiem, może gdybym współpracował z inną osobą, której bardziej by zależało na moim transferze, pewne rzeczy potoczyłyby się inaczej. W tamtych czasach jeszcze inaczej to wyglądało. Dziś piłkarze pograją dobrze przez pół roku czy rok i już zmieniają klub na lepszy, nikogo to nie dziwi.

Czemu tamtemu agentowi nie do końca zależało, żeby pana gdzieś wytransferować? Wydawałoby się, że było to również w jego interesie.

Zawsze łatwiej doprowadzić do przedłużenia kontraktu i z tego tytułu wziąć prowizję, zwłaszcza w klubie, w którym dobrze wszystkich znasz. Dziś sam jestem agentem i wykorzystuję swoje zawodnicze doświadczenia, żeby jak najlepiej poprowadzić kariery moich piłkarzy. Wiadomo, że agent też musi coś zarabiać, ale zawsze nastawiam się na długofalową współpracę, nawet do samego końca, a nie na jeden szybki strzał, który niekoniecznie będzie dla zawodnika dobry. Nie zawsze warto rzucać się na pierwszą ciekawą ofertę. Najważniejsze, czy chłopak jest już gotowy na następny krok, czy to odpowiedni moment.

I jak panu idzie w nowej roli?

Sądzę, że całkiem nieźle. W Polsce dotychczas za bardzo nie podziałałem, działam głównie za granicą, bo tam mam więcej kontaktów. Cały czas jednak obserwuję polski rynek i wierzę, że też uda mi się w przyszłości zrobić coś większego.

Na razie ma pan Mohameda Medfaia w Olimpii Grudziądz.

Bardzo ciekawy chłopak. Nie pograł jeszcze zbyt wiele, ale wystarczył jeden udany mecz, by pojawiło się większe zainteresowanie jego osobą. Wciąż dużo pracy przed nim, potrzebuje więcej minut. Bez wątpienia ma jednak wielki potencjał. Pamiętam siebie w jego wieku – nie byłoby czego porównywać. Jeśli będzie sumiennie trenował i będzie zawzięty tak, jak do tej pory, to jestem przekonany, że z czasem zaczniemy o nim rozmawiać w ciekawszym kontekście.

Na Transfermarkcie przypisanych jest do pana ośmiu zawodników.

Tych piłkarzy reprezentuję na co dzień, ale też cały czas współpracuję z różnymi klubami i partnerami na wielu rynkach. Dostaję upoważnienie od zawodnika na dany klub czy ligę i działam. W ciągu trzech lat przeprowadziłem transfery do dwudziestu różnych krajów, nawet takich jak Japonia, Iran czy Uzbekistan. To pokazuje, że moje kontakty są porozrzucane po całym świecie. Podczas kariery zawodniczej poznałem wielu piłkarzy, trenerów i dyrektorów, co teraz procentuje.

Pana sztandarowy transfer to przejście Dorina Rotariu z Dinama Bukareszt do Club Brugge?

Można tak powiedzieć. Czułem dodatkową ekscytację, bo chodziło o mój były klub. Chłopak dobrze zaczął, miał udaną pierwszą rundę, gdy trenerem był jeszcze Michel Preud’homme. Latem przyszedł nowy szkoleniowiec, od początku coś nie zaiskrzyło między nim a piłkarzem i musiał odejść. Nieźle poszło mu na wypożyczeniu w Mouscron, gorzej w Alkmaar. Umiejętności zawsze miał, zabrakło szczęścia i został sprzedany do Astany, gdzie całkiem dobrze mu idzie. Dorin jeszcze może wypłynąć, 24 lata to nadal dość atrakcyjny wiek. Najważniejsze, żeby pokazał się w europejskich pucharach, to buduje wartość zawodnika. Właśnie z tego względu zdecydował się na krok w tył jeśli chodzi o ligę.

Jednym z pana zawodników jest skrzydłowy BATE Borysów Hervaine Moukam, który w zeszłym roku dał się we znaki Piastowi Gliwice. Po nieudanym epizodzie w Grecji pracował on we Francji jako listonosz, jego kariera zaczęła się potem po raz drugi. Znaliście się już wtedy?

Nie, współpracujemy od mniej więcej roku. Po Grecji leczył też poważniejszą kontuzję, również stąd wzięła się dłuższa przerwa. Spróbował sił w Niemanie Grodno, pokazał się i to zaowocowało transferem do BATE. Poprzedni sezon miał niezły, a jeśli chodzi o średnią goli i asyst w rozłożeniu na minuty, był najlepszy. Teraz niestety gra mało, trenerzy stawiają na kogoś innego. Moim zdaniem to byłby dobry zawodnik na polską ligę.

Dostaje pan takie sygnały?

Jakieś rozmowy ciągle są prowadzone, to nic nowego, ale trzeba poczekać. Niektóre kluby jeszcze nie wiedzą, jak zakończą sezon, wciąż walczą o konkretne cele.

Pandemia mocno zmieniła rynek transferowy?

Jeśli chodzi o transfery na rynkach wewnętrznych, moim zdaniem praktycznie nic się nie zmieniło. W Polsce też to widzimy, chociażby po przejściu Filipa Mladenovicia z Lechii Gdańsk do Legii Warszawa. Problemy zaczynają się na szczeblu międzynarodowym. Klub ma upatrzonego chłopaka, chce go kupić, ale najpierw musi kogoś sprzedać. Trzeba jednak czekać, bo w Anglii i Hiszpanii sezon zakończy się dopiero za kilka tygodni. To sprawia, że na razie wszystko stoi, naczynia połączone. Zapewne niejeden klub straci swój cel transferowy, który zdąży pójść gdzieś indziej. Kadry na nowy sezon będą przygotowywane w bardzo krótkim czasie.

Wspominał pan o piłkarzach, z którymi dzielił szatnię. Ivan Perisić jest numerem jeden wśród nich?

Bez wątpienia.

Spodziewał się pan, że zajdzie tak wysoko?

Od razu, naprawdę. Z miejsca było widać, że przewyższa resztę umiejętnościami, miał wszystko. Robi wielką karierę, mimo że moim zdaniem na początku źle wybrał. Trafił do Borussii Dortmund w niewłaściwym momencie. Konkurencja była tak duża, że nie dostał szansy, by się w pełni pokazać. Uważam, że pasowałby do każdego topowego klubu świata. To piłkarz kompletny na swojej pozycji. Techniczny, szybki, silny, obunożny, inteligentny, potrafiący grać w obronie.

W Brugii grał pan z młodym Vadisem Odjidją-Ofoe. Jak go pan wspomina?

Tak samo. W Anderlechcie uchodził za największy talent obok Vincenta Kompany’ego, byli z tej samej generacji. Obaj poszli potem do HSV. Kompany sobie poradził, Vadis nie, ale umiejętności miał na największe granie. Mógł osiągnąć więcej. Do Polski przyjechał się odbudować, nic nie wiedząc o lidze i jak już doszedł do formy, pokazywał niesamowitą jakość. Sądzę, że na palcach jednej ręki możemy policzyć obcokrajowców, którzy grali w Ekstraklasie równie spektakularnie.

W Club Brugge grał pan także z… Dusanem Djokiciem, który potem niczego ciekawego nie zaprezentował w Zagłębiu Lubin. Jeżeli go z czegoś zapamiętano, to z powolności i toporności.

Pamiętam, że spędził u nas niewiele ponad rok. To nie był wolny napastnik, ale wyróżniał się głównie pracowitością, nękał obrońców, rozpoczynał pressing. Miał dobrą wydolność. Technicznie nie imponował, fakt. Furory w Brugii nie zrobił, później nie śledziłem jego kariery. Skoro jednak wziął go czołowy belgijski klub, musiał coś umieć, z przypadku by tam nie trafił.

Latem 2010 odszedł pan z Brugii i przeszedł do tureckiego Ankaragucu, gdzie spotkał Michała Żewłakowa.

Po raz pierwszy miałem w szatni Polaka, trzymaliśmy ze sobą. W drużynie znajdowało się też paru Słowaków. Mam dobre wspomnienia, ale klub zmagał się z problemami natury politycznej. Pojawiły się duże opóźnienia w wypłatach, dlatego odszedłem po bodajże siedmiu miesiącach. Byłem pierwszym piłkarzem, który zerwał umowę, po mnie zaczęła się lawina. Michał też rozwiązał kontrakt i wrócił do Polski. Ogólnie jednak to był fajny czas – nie tylko pod względem piłkarskim, także życiowym. Dobrze się czuliśmy w Turcji, doświadczyliśmy czegoś nowego.

W Ankarugucu nie dał pan o sobie zapomnieć. Czytałem, że rok temu klubowi groziło piętnaście punktów ujemnych za dług względem pana, wymieniano kwotę 160 tys. euro.

Ta sprawa ciągnęła się przez lata. Mocno poszedłem im na rękę. Gdy klub spadł do trzeciej ligi, zgodziłem się na rozłożenie długu na bardzo długi czas z malutkimi ratami, żeby mógł stanąć na nogi. Gdybym z kilkoma innymi zawodnikami nie zważał na sytuację Ankaragucu, dziś już by tego klubu nie było, po prostu by zbankrutował. A tak powoli się odbudował i wrócił do najwyższej ligi. Poprzedni prezes zrobił świetną robotę, ale kilka miesięcy temu odszedł. Znów są problemy z pieniędzmi, a zespół zamyka tabelę. To jest niestety typowa Turcja, fatalna organizacja. Kluby zarabiają wielkie pieniądze z telewizji, mają wielkie możliwości i zupełnie ich nie wykorzystują, są źle zarządzane. Z takimi budżetami to powinna być piąta czy szósta liga w Europie.

Ankaragucu spłaciło dług dopiero wtedy, gdy zostało przyparte do muru?

Tak. Jak już nie mają wyjścia, to zapłacą, inaczej ociągają się bez końca. Taka mentalność.

Następnym przystankiem był Manisaspor i tam z kolei spotkał pan Macieja Iwańskiego.

Maciek też fajny gość. Do dziś mam kontakt z nim, Michałem i Marcinem [Żewłakowem]. Marcina poznałem już w Belgii. Nigdy razem nie graliśmy, ale mieszkaliśmy niedaleko siebie w okolicach Lille. Stamtąd dojeżdżaliśmy do swoich klubów – ja do Brugii, on do Gentu. Wielu zagranicznych piłkarzy grających w lidze belgijskiej żyło we Francji. Chodziło o kwestie podatkowe, dla klubów i zawodników było to bardziej opłacalne.

Z kariery ma pan dwa wspomnienia na polskiej ziemi: mecz eliminacji Ligi Europy z Lechem Poznań w barwach Club Brugge i spotkanie przeciwko kadrze Franciszka Smudy z kanadyjską reprezentacją.

Bardziej w pamięci utkwiły mi mecze z Lechem. Reprezentacje grały tylko towarzysko, a to zawsze mniejsza adrenalina, nawet jeśli chodziło o szczebel międzynarodowy. Lech i Brugia walczyły o konkretną stawkę. Pamiętam, że spotkanie odbyło się we Wronkach i przegraliśmy w samej końcówce. W rewanżu odrobiliśmy straty i wygraliśmy po karnych. Byłem jedynym polskim akcentem w Club Brugge i choć nie mieszkałem w Polsce, odczuwałem dodatkową presję w związku z tym, chciałem się pokazać.

Udało się?

We Wronkach nie za bardzo, znacznie lepiej wypadłem w drugim meczu.

A przeciwko Polsce w Bydgoszczy?

Mimo że przegraliśmy, czułem, że rozegrałem super spotkanie.

Podobno polskie media tak bardzo się wtedy na panu skupiały, że w pewnym momencie miał pan już dość.

Pamiętam, że udzieliłem wielu wywiadów, ale nie przypominam sobie, żeby stało się to wyjątkowo uciążliwe. Pogadałem tyle, ile mogłem (śmiech).

Zapewne większość pytań dotyczyło polskich korzeni i wyboru Kanady. Nigdy nie czuł pan żalu, że tak szybko wybrał i stracił szansę na grę dla biało-czerwonych?

Trenowałem z polską kadrą olimpijską, gdy miałem 19 lat i jeszcze grałem we Francji. Odbyłem kilka treningów w Nadarzynie pod okiem Lesława Ćmikiewicza i Janusza Kupcewicza. Widzieli mnie, mieli się odezwać… Czas mijał, rok później zagrałem dla Kanady w mistrzostwach świata U-20, a niedługo potem dostałem powołanie do pierwszej reprezentacji. Sprawy dość szybko się potoczyły. Szczerze mówiąc, piłkarsko czułem się bardziej związany z Kanadą. Nigdy nie żałowałem tej decyzji, traktowałem to jako wyróżnienie, natomiast odczuwam niedosyt jeśli chodzi o nasze wyniki. Ani razu nie udało się awansować na mundial, a uważam, że potencjał był wystarczająco duży.

Być może gdybym grał dla Polski, moja kariera potoczyłaby się trochę inaczej. Łatwiej byłoby o większy transfer będąc reprezentantem Polski niż reprezentantem Kanady. Dziś nie miałoby to już takiego znaczenia. Czasy się zmieniły, piłka wszędzie się rozwija. Przykłady Alphonso Daviesa i Jonathana Davida pokazują, że również z Kanady można szybko wybić się w Europie.

Gdyby podczas tej konsultacji dano panu do zrozumienia, że temat jest poważny, chciałby pan grać dla Polski czy dylemat wciąż były duży?

Stanąłbym przed trudnym wyborem. Grałem wtedy na bardzo niskim poziomie i perspektywa reprezentowania Polski byłaby atrakcyjna, ale nie wiem, co bym postanowił. Na pewno grając już zawodowo wybrałbym Kanadę.

Kanadyjczyków postrzegano jako egzotyczny zespół, ale kilku poważnych piłkarzy mieliście. Tomasz Radzinski, Atiba Hutchinson, Julian de Guzman czy Paul Stalteri radzili sobie w dobrych europejskich klubach. Był potencjał.

Bez wątpienia był on na tyle duży, żeby przynajmniej raz jechać na mundial, zwłaszcza między 2006 a 2010 rokiem. Problem polegał na tym, że skoro Kanada nie miała ligi zawodowej, prawie wszyscy grali w Europie. Wyjazdy na zgrupowania były długie i męczące. W Polsce nawet jeśli ktoś gra tylko w Ekstraklasie, ma bliziutko i każdy każdego zna, dużo łatwiej o zgranie. My widzieliśmy się raz na trzy miesiące, a bywało i tak, że mając zaraz potem ważne spotkanie w klubie, nie leciałem na kadrę jeśli chodziło o mecz towarzyski. W pewnym sensie, jedna drużyna grała w meczach towarzyskich, druga w meczach o punkty.

Zastanawia mnie pana ostatni występ w kanadyjskiej koszulce. Przegraliście 1:8 z Hondurasem w eliminacjach do mundialu w Brazylii.

A wystarczał nam remis, żeby przejść do ostatniej fazy eliminacji. Niestety, skończyło się fatalnie. To moje najgorsze wspomnienie z całej kariery.

Jak wytłumaczyć 1:8 z Hondurasem?

Wiem, że na papierze wygląda, jakbyśmy nie mieli ochoty walczyć na boisku, ale to zupełnie nie tak. Proszę obejrzeć skrót z tego spotkania. Co gol, to piękniejszy, gospodarzom wychodziło wtedy wszystko. Nie miało większego znaczenia, jak byliśmy ustawieni w obronie. Do tego 40 tysięcy fanatycznie dopingujących kibiców, wyjątkowo wczesna godzina, 35-stopniowy upał, trawa mająca kilka centymetrów. Nic nam nie sprzyjało.

Hat-tricka strzelił wam Carlo Costly, którego znamy z GKS-u Bełchatów.

Świetny piłkarz. W Europie nie zrobił kariery na miarę potencjału, ale w Hondurasie miał status gwiazdy.

Czyli paradoksalnie wychodzi, że najbardziej z Polską jest pan związany po karierze, co raczej trudno było zakładać.

Zgadza się.

Zamieszkanie na stałe bierzecie pod uwagę?

Na razie na pewno nie. Polska jako kraj bardzo mi się podoba, mocno się rozwija. Zawsze, gdy pierwszy raz goszczę tu jakichś znajomych, są pozytywnie zaskoczeni, czasami wręcz w szoku. Niektórzy słysząc tylko jakieś wyrywkowe rzeczy o Polsce ciągle mogą myśleć, że to miejsce cofnięte o 20 lat względem zachodu Europy. W Hiszpanii jednak mamy wszystko poukładane, a mieszkamy na Majorce, więc trudno o lepsze miejsce do życia. Syn trenuje piłkę, córka gimnastykę i jak mówiłem na początku, od kilku lat chodzą tam do szkoły.

Jako piłkarz bardziej identyfikował się pan z Kanadą. A dziś, jako człowiek?

Teraz pół na pół, może już nawet trochę bardziej z Polską. W Kanadzie spędziłem kawał życia, ale w Polsce poznałem żonę, tu jestem kilka miesięcy w roku, to jest mój drugi dom. Hiszpania jest pierwszym, ale ją traktuję jako miejsce na tu i teraz, to inna kategoria. Kto wie, jak już dzieci skończą naukę, może pomyślimy o przeprowadzce na stałe.

rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK

Fot. Newspix

Jeżeli uznać, że prowadzenie stronki o Realu Valladolid też się liczy, o piłce w świecie internetu pisze już od dwudziestu lat. Kiedyś bardziej interesował się ligami zagranicznymi, dziś futbol bez polskich akcentów ekscytuje go rzadko. Miał szczęście współpracować z Romanem Hurkowskim pod koniec jego życia, to był dla niego dziennikarski uniwersytet. W 2010 roku - po przygodach na kilku stronach - założył portal 2x45. Stamtąd pod koniec 2017 roku do Weszło wyciągnął go Krzysztof Stanowski. I oto jest. Najczęściej możecie czytać jego teksty dotyczące Ekstraklasy – od pomeczówek po duże wywiady czy reportaże - a od 2021 roku raz na kilka tygodni oglądać w Lidze Minus i Weszłopolskich. Kibicowsko nigdy nie był mocno zaangażowany, ale ostatnio chodzenie z synem na stadion sprawiło, że trochę odżyła jego sympatia do GKS-u Tychy. Dodając kontekst zawodowy, tym chętniej przyjąłby długo wyczekiwany awans tego klubu do Ekstraklasy.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Dobra wiadomość dla trenera Kolendowicza. Podstawowy zawodnik wraca do gry

Bartosz Lodko
0
Dobra wiadomość dla trenera Kolendowicza. Podstawowy zawodnik wraca do gry

Weszło

Polecane

Polski siatkarz gra w Izraelu. „Czuję się bezpiecznie. Narracja mediów jest rozdmuchana”

Jakub Radomski
28
Polski siatkarz gra w Izraelu. „Czuję się bezpiecznie. Narracja mediów jest rozdmuchana”

Komentarze

5 komentarzy

Loading...