Wybitni piłkarze bardzo często mają ego rozdmuchane do granic możliwości. Jest to zresztą charakterystyczne dla wielu znakomitych sportowców. Kto oglądał serial „Ostatni taniec”, ten na pewno doskonale tę prawidłowość rozumie. Problem pojawia się wtedy, gdy wielkie ego jednego zawodnika zaczyna przytłaczać resztę zespołu. Gdy gwiazdor, zamiast ciągnąć kolegów za sobą do sukcesu, podtapia ich ciężarem swoich oczekiwań, czy wręcz roszczeń. I trochę tak było z Ruudem van Nistelrooyem w Manchesterze United. Holenderski napastnik spędził na Old Trafford pięć sezonów i zdobył aż 150 goli w 219 występach dla „Czerwonych Diabłów”. Tylko raz nie dobił do bariery dwudziestu ligowych trafień w Premier League, ponieważ znaczną część sezonu spędził w gabinetach lekarskich i na salce rehabilitacyjnej. Mimo tych niezaprzeczalnie świetnych osiągnięć, trudno jest jednak pobyt van Nistelrooya w Manchesterze uznać za pełny sukces. Nie bez kozery pożegnał się on z klubem w atmosferze skandalu.
Jeszcze w 2003 roku 27-letni wówczas van Nistelrooy sprawiał wrażenie zawodnika, który na Old Trafford zakończy karierę. I to w glorii chwały. Sir Alex Ferguson dowodził nawet, że przed stadionem stanie kiedyś pomnik Holendra. Napastnik rozegrał sezon życia. Zdobył mistrzostwo Anglii, został królem strzelców rozgrywek. Wybrano go najlepszym piłkarzem sezonu. UEFA natomiast wskazała go jako napastnika roku w Europie. Ligi Mistrzów nie udało się wprawdzie „Czerwonym Diabłom” zgarnąć, ich przygoda w tych rozgrywkach zakończyła się po pamiętnym hat-tricku brazylijskiego Ronaldo w „Teatrze Marzeń”. Ale van Nistelrooy indywidualnie robił co mógł, by poprowadzić zespół do sukcesu. Zdobył dwanaście goli w dziewięciu występach w LM.
Dzisiaj taka statystyka może już nie szokować. Cristiano Ronaldo i Leo Messi rozprawili się z rekordami sprzed lat z taką łatwością, że wielu kibiców utraciło respekt należny gwiazdorom poprzednich pokoleń. Trzeba więc podkreślić, że w 2003 roku skuteczność Nistelrooya robiła naprawdę piorunujące wrażenie. – Holender jest piłkarzem Manchesteru od dwóch lat, ale być może już teraz należy go nazwać najlepszą dziewiątką w najnowszej historii klubu – pisał The Observer.
Ruud rzeczywiście grał na szpicy, lecz z tyłu jego koszulki widniała nie dziewiątka, a dycha. – Numer dziesięć wiąże się ze sztuką. Finezją. Nie wystarcza mi zdobywanie bramek. Dążę do tego, by być kompletnym napastnikiem – puszył się snajper.
Manchester United 5:3 Newcastle United (15. kolejka Premier League 2002/03). Jeden z trzech hat-tricków van Nistelrooya w tamtym sezonie angielskiej ekstraklasy.
Mistrzostwo z 2003 roku było tym bardziej smakowite że „Czerwone Diabły” w lidze długo nie potrafiły wskoczyć na pozycję lidera. W 35. serii spotkań podopieczni sir Alexa Fergusona w meczu na szczycie zremisowali 2:2 z Arsenalem, co pozwoliło „Kanonierom” zachować pierwsze miejsce w stawce. Obie ekipy miały wówczas po 74 punkty na koncie, lecz Arsenal legitymował się znacznie korzystniejszym bilansem bramek. W kolejnym spotkaniu ekipa Arsene’a Wengera zanotowała jednak potknięcie w konfrontacji z Boltonem, a potem przegrała u siebie z Leeds United. Manchester takiego prezentu zmarnować oczywiście nie mógł. „Czerwone Diabły” od 28 grudnia aż do samego końca rozgrywek nie przegrały zresztą ani jednego ligowego spotkania. A przecież po siedmiu kolejkach United plasowali się na dziesiątej lokacie. To wtedy Ferguson powiedział słynne słowa: – Czy ten sezon jest największym wyzwaniem w mojej karierze? Nie. Dla mnie największym wyzwaniem było strącenie Liverpoolu z ich pieprzonej grzędy. Możecie to wydrukować.
Sam van Nistelrooy trafiał do siatki w ośmiu ostatnich meczach sezonu, w sumie notując w tym okresie aż trzynaście bramek. W decydującym momencie przyćmił wszystkich, nawet Thierry’ego Henry’ego.
„Ruud był bezwzględny. Żył tylko dla strzelania goli”
Paul Scholes
Dla „Kanonierów” to była wyjątkowo gorzka pigułka do przełknięcia. W poprzednich rozgrywkach zdobyli tytuł i po udanym starcie sezonu zdawali się być murowanymi faworytami do jego obrony. Arsene Wenger przechwalał się w mediach: – Jestem przekonany, że w lidze nikt nas nie wyprzedzi. W ogóle nie będę zaskoczony, jeżeli do końca sezonu nie poniesiemy ani jednej porażki – sugerował. Ostatecznie okazało się zresztą, że miał podstawy do takich przypuszczeń. Wspomniana wpadka z Leeds United na finiszu sezonu 2002/03 była bowiem ostatnim ligowym niepowodzeniem Arsenalu przed słynną passą 49 meczów bez porażki.
Wtedy nikt jeszcze nie mógł o tym wiedzieć, więc z Wengera i jego przechwałek powszechnie drwiono. Jak przypomina Michael Cox, francuski szkoleniowiec musiał również wysłuchać wielu cierpkich słów od własnych podopiecznych. Martin Keown wprost i publicznie obwinił trenera, że ten niepotrzebnie nałożył na zespół zbyt dużą presję swoimi buńczucznymi komentarzami.
„Kanonierzy” ostrzeliwali się zatem między sobą. Manchester z van Nistelrooyem triumfował.
Ruud van Nistelrooy.
Choć, co ciekawe, w jedenastce sezonu miejsca dla Holendra w 2003 roku zabrakło. Pomimo korony króla strzelców. Nominację otrzymali natomiast Henry oraz Alan Shearer. Ruud głośno tego nie powiedział, ale doskwierały mu takie drobne prztyczki, oznaki braku szacunku dla jego dorobku. Jego partnerzy przyznawali po latach, że napastnik podczas pobytu na Old Trafford był absolutnie pochłonięty rywalizacją z Henrym o status największej gwiazdy Premier League. Wyścig strzelecki z Francuzem absorbował jego uwagę znacznie bardziej niż wyniki zespołu, co w dłuższej perspektywie okazało się destrukcyjne dla United.
Nie ma przypadku w tym, że mistrzostwo z 2003 roku to koniec końców jedyny tytuł, jaki Holender wywalczył na Old Trafford. Fakt, dorzucił jeszcze do kolekcji Puchar Anglii i Puchar Ligi Angielskiej. Jednak w sumie ten czas, gdy gra United kręciła się wokół niego, to jednocześnie okres największej posuchy dla „Czerwonych Diabłów”, jeżeli chodzi o liczbę trofeów za kadencji sir Alexa Fergusona. Nie licząc naturalnie paru pierwszych lat pracy Szkota, jeszcze przed powstaniem Premier League.
Może i van Nistelrooy nosił dychę na koszulce, może i aspirował do statusu napastnika kompletnego. Jednak ani na moment się takowym nie stał. – Czasami sądzę, że Ruud jest trochę zbyt samolubny. Kiedy nie udaje mu się zdobyć bramki, opuszcza boisko niezadowolony. Wydaje mu się, że jeśli nie strzela, nie wnosi niczego do gry – krytykował swojego podopiecznego Ferguson. Szkoleniowiec United długo miał nadzieję, że uda mu się naprostować van Nistelrooya. I w stu procentach wykorzystać potencjał Holendra, któremu trafianie do siatki przychodziło z taką lekkością. W końcu skapitulował. Widząc, że wspomniany Arsene Wenger i nowo przybyły Jose Mourinho zaczynają mu coraz bardziej odjeżdżać.
Z balastem w osobie van Nistelrooya raczej by ich nie doścignął.
Krok po kroku
A jak to się w ogóle stało, że holenderski napastnik trafił do Premier League? Cóż – wypada opowieść zacząć od początku.
Rutgerus Johannes Martinius van Nistelrooij przyszedł na świat 1 lipca 1976 roku w miejscowości Oss, położonej w Brabancji Północnej, czyli w południowej części Holandii. Jest dość ciekawym zbiegiem okoliczności, że dokładnie tego samego dnia w Amsterdamie urodził się też inny z wybitnych holenderskich napastników, Patrick Kluivert. Jednak ten drugi, jako produkt słynnej szkółki Ajaksu, był od początku piłkarzem skazanym na sukces. Jeszcze jako nastolatek zdobył przecież gola decydującego o triumfie Joden w Champions League. W wieku zaledwie 21 lat podpisał kontrakt z AC Milanem i – jak się wówczas wydawało – miał cały piłkarski świat u stóp. Równolegle van Nistelrooy trafiał zaś do sc Heerenveen. W jego przypadku droga na szczyt była zdecydowanie bardziej kręta.
Pierwszy klub Nistelrooya nazywa się VV Nooit Gedacht, co można dość topornie, ale jakże wymownie przetłumaczyć na „VV Nigdy Nie Przypuszczałem”. Tak właśnie było w przypadku Ruuda van Nistelrooya, który w istocie nie mógł przypuszczać, że kiedykolwiek stanie się jednym z najlepszych piłkarzy Starego Kontynentu.
Nistelrooy wychowywał się w wiosce Geffen, na przedmieściach Oss. Jakąś godzinę drogi autem od Eindhoven. Jego dziadek był tam hodowcą bydła, jego ojciec zajmował się naprawą chłodnic samochodowych. W rodzinie nie było zatem mocnych, piłkarskich tradycji, które mogłyby zainspirować chłopca do rozpoczęcia kariery. Zajawka przyszła sama z siebie.
„Ruud van Nistelrooy, podobnie jak Jaap Stam, urodził się w Holandii, ale w duszy nie był wcale holenderskim piłkarzem. To skromny facet z prowincji”
Simon Kuper
Nistelrooy świetnie się uczył, lecz po lekcjach całe dnie spędzał na obijaniu piłką drzwi garażu. Jak wspomina na łamach brytyjskiego Guardiana, był również kolekcjonerem autografów. – Pisałem listy do piłkarzy z prośbą o podpisane zdjęcie. Kiedyś w dniu urodzin dotarła do mnie przesyłka od Johna Bosmana – mówił. – Rozczarował mnie natomiast Stanley Menzo. Na skraju fotografii sprawdzał, czy działa długopis. To pozostawiło kilka rys. Wtedy uważałem, że to bardzo nieeleganckie z jego strony.
W 2003 roku, gdy Anglia oszalała na punkcie van Nistelrooya, brytyjscy dziennikarze odwiedzili Geffen. – To skromna wioska z kościółkiem, młynem i małym piłkarskim klubem. Znajdzie się tu boisko z drobną trybuną oraz pomieszczenia klubowe. Nie da się tego krajobrazu porównać z niczym, co znamy z Wielkiej Brytanii. To tutaj mechanik Martin van Nistelrooy grał amatorsko w piłkę z kolegami, a jego syn stawiał pierwsze kroki na boisku. Mieszkańcy Geffen zapamiętali Ruuda z czułością. Jego rodzice, choć już rozwiedzeni, wciąż mieszkają w okolic, a sam van Nistelrooy wykupił posesję w sąsiedniej wiosce.
Holender zachował z dzieciństwa również trochę przykrych wspomnień: – W wieku czternastu lat zacząłem występować również poza Geffen, żeby zwiększyć swoje szanse na angaż w jakimś znaczącym klubie. Kolegom z podwórka to się nie spodobało. Mówili: „Co ty sobie myślisz? Jesteś stąd, więc tutaj powinieneś żyć i umrzeć”. Kiedy graliśmy ze sobą, bezlitośnie mnie faulowali i pytali: „Myślisz, że jesteś od nas lepszy?”. Potem zostałem gwiazdą, a oni jeździli na moje mecze do Manchesteru, do Madrytu. Nie mam do nich żalu, śmiejemy się z tych wspomnień. Ale wtedy było mi ciężko.
Ruud van Nistelrooy w barwach PSV Eindhoven.
Pierwsze lata kariery Nistelrooy więc spędził w małych, lokalnych kubikach, gdzie występował jako środkowy pomocnik. W 1991 roku 15-letnim wówczas zawodnikiem zainteresowali się skauci z FC Den Bosch. Nastolatek zaimponował im w sumie bardziej temperamentem niż umiejętnościami. Podczas meczu testowego dla nowego narybku zdobył bramkę i – w przeciwieństwie do pozostałych uczestników spotkania, mocno zdystansowanych i spiętych – uczcił ją szaloną, długotrwałą celebracją. Już wówczas było widać, jak szaloną satysfakcję gwarantuje mu wpakowanie futbolówki do sieci. Nawet w spotkaniu, którego wynik nie ma najmniejszego znaczenia.
Pod tym względem Nistelrooy do złudzenia przypominał innego łowcę goli, Filippo Inzaghiego.
Kontrakt w Den Bosch był dla chłopaka dużym przeskokiem, choć pewnie nie tak wielkim, na jaki mógł liczyć van Nistelrooy. Pod lupę wzięli go bowiem również skauci PSV Eindhoven, którzy bardzo precyzyjnie monitorowali postępy młodych zawodników z okolicznych drużyn. Obserwatorzy PSV nie zakochali się jednak w Ruudzie od pierwszego wejrzenia.
Holender został przesunięty do pierwszego zespołu Den Bosch w 1993 roku i spędził w drugoligowym klubie aż cztery sezony. To właśnie tam po raz pierwszy wypróbowano go w linii ataku. Co okazało się wyjątkowo dobrym pomysłem. W sezonie 1996/97 van Nistelrooy zdobył aż dwanaście bramek na zapleczu Eredivisie i wreszcie zapracował na szansę gry w holenderskiej ekstraklasie. Przeniósł się do wspomnianego sc Heerenveen, gdzie trafił pod skrzydła Foppe de Haana. Trenera, który w klubie z Fryzji pracował w sumie przez kilkanaście lat i cieszył się tam naprawdę niebagatelnym autorytetem. De Haan szybko dostrzegł, że Nistelrooy ma naturalne predyspozycje do zdobywania bramek, które wcześniej nie były właściwie wykorzystane. Kompletnie przemodelował grę 22-latka.
Bramki van Nistelrooya w Heerenveen.
– Kiedy kupiliśmy van Nistelrooya za milion guldenów [około 300 tysięcy euro], miał jeszcze tyczkowate nogi. Nie był odpowiednio przygotowany do gry na najwyższym poziomie – opowiadał De Haan. – Od początku miałem świadomość, że to być może największy talent, jaki trafił pod moje skrzydła. Kiedy go kupowaliśmy, uchodził jeszcze za pomocnika mogącego występować wyżej. Ale z jego wyczuciem pola karnego nie miało sensu, by grał w drugiej linii. Choć sam tego bardzo chciał. Wściekał się na mnie, gdy powiedziałem mu, że do pomocy już nigdy nie wróci. W końcu jednak musiał zaakceptować moją decyzję. Powiedział: „Mogę grać na dziewiątce, ale musisz mi pomóc”. Opracowałem więc dla niego indywidualny plan treningowy, z bardzo wieloma ćwiczeniami typowo siłowymi. Musiałem go wzmocnić. I udało się. Największą nagrodą dla mnie było, gdy w jednym z wywiadów Ruud powiedział: „Foppe de Haan był moim najlepszym trenerem”.
Rzeczywiście, van Nistelrooy nie zapomina o korzeniach i z wielką estymą wspomina szkoleniowca, który poświęcił mu tyle czasu i uwagi.
– W sumie nie spodziewałem się tego, ale transfer do Heerenveen był dla mnie idealnym posunięciem. Rozwinąłem się tam w błyskawicznym tempie – opowiadał sam Ruud. – Trener de Haan wiele mnie nauczył. Nie tylko w czysto piłkarskim sensie. Pomógł mi zrozumieć, na czym polega droga do sukcesu.
„Kiedy van Nistelrooy trafił do Heerenveen, był na bakier z grą zespołową. Chciał znajdować się przy piłce cały czas. Musiałem go nauczyć cierpliwości w wyczekiwaniu na okazje”
Foppe de Haan
Holender rzeczywiście bardzo mocno skoncentrował się na rozwoju. Jego agent, Rodger Linse, zaszczepił w nim pragnienie do wspinania się na szczyt krok po kroku. To pomogło van Nistelrooyowi nadrobić zaległości w przygotowaniu technicznym czy mentalnym, jakie wyniósł po niezbyt wartościowej karierze juniorskiej. – Na początku lat dziewięćdziesiątych byłem dopiero na starcie mojej kariery agenta i tak naprawdę nie znałem wielu piłkarzy. W firmie poproszono mnie, żebym zarekomendował potencjalnych klientów. Do głowy przyszedł mi tylko jeden – Ruud van Nistelrooy. Widziałem go kilka tygodni wcześniej w barwach Den Bosch, wpadł mi w oko – opowiadał Linse w rozmowie z Daily Telegraph. – Agencja skontaktowała się z Ruudem. Z miejsca zaproponowano mu… transfer do Tottenhamu. Postanowiłem interweniować. „Nie spiesz się. Najpierw pograj w holenderskim średniaku. Potem w PSV. Później próbuj swoich sił w Europie”. Za kilka dni zadzwoniła do mnie mama Ruuda i zaproponowała, żebym osobiście poprowadził jego karierę.
Z perspektywy czasu można ocenić, że zignorowanie oferty Spurs wyszło Holendrowi na dobre. W Anglii pewnie nie okazano by mu zbyt wiele cierpliwości i nie miałby dość czasu na miarowe rozwijanie skrzydeł. Ruud van Nistelrooy nie był bowiem kolejną z holenderskich perełek, jeszcze jednym produktem słynnego na cały świat systemu szkolenia.
– Szczerze? Nie sądziłem, że van Nistelrooy zrobi taką karierę. Wielu spotkałem piłkarzy, którzy z pozoru mieli większe umiejętności, ale czegoś im zabrakło – opowiada Arkadiusz Radomski, który kumplował się z Ruudem w Heerenveen. – Teraz tłumaczę młodym chłopakom, że żeby coś osiągnąć, trzeba w siebie inwestować. Mnie tego zabrakło. Ruud zostawał po każdym treningu. Zawsze znalazł coś, w czym mógł się udoskonalić. Strzał, wystawianie się, cokolwiek. A mnie wystarczył trening. Mówimy o długich latach, bo ja nigdy nie zostawałem po treningach. Van Nistelrooya coś bolało, to zostawał godzinę, żeby to wymasować i zrobić wszystko, by na drugi dzień być gotowym na sto procent. Ja wracałem do domu i myślałem: „Boli? Trudno, przejdzie to przejdzie”. Dziś wiem, że to był błąd.
Eksplozja w Eindhoven
Van Nistelrooy w Heerenveen spędził tylko jeden sezon. Zdobył trzynaście goli i powiódł swój zespół do całkiem przyzwoitego, szóstego miejsca w lidze. Odrobinę rozczarowującego tylko z tego względu, że przez znaczną część rozgrywek De Superfriezen trzymali się na podium, przez jakiś czas mogli nawet myśleć o zajęciu drugiego miejsca. Ostatecznie się nie udało, ale na reputację van Nistelrooya nie miało to żadnego wpływu. Latem 1998 roku Holendra ściągnęło do siebie PSV Eindhoven. Działacze z Philips Stadion zapłacili za van Nistelrooya około sześciu milinów euro. Był to wówczas rekordowy transfer wewnętrzny w Eredivisie. Zresztą początkowo holenderskie media uznały, że wydanie sześciu baniek na Nistelrooya to czyste marnotrawstwo pieniędzy.
Tak czy owak, strategia kolejnych kroczków w stronę wielkiej kariery sprawdzała się doskonale.
Szkoleniowcem PSV w 1998 roku był niezapomniany sir Bobby Robson. Anglik w swojej autobiografii wymieniał potem van Nistelrooya w gronie najwybitniejszych napastników, jakich zdarzyło mu się prowadzić. Linekera, Shearera, Ronaldo czy Romario.
„Od razu wiedziałem, że Ruud to materiał na gwiazdę”
sir Bobby Robson
I trudno się dziwić, ponieważ już w pierwszym sezonie w Eindhoven holenderski snajper osiągnął nieprawdopodobną dyspozycję strzelecką. Ustrzelił 31 bramek w 34 ligowych występach, dorzucił też sześć goli na europejskiej arenie. Nawet entuzjaści jego talentu byli zszokowani, że radzi sobie aż tak wspaniale. Do siatki trafił w sumie w 25 spotkaniach Eredivisie. Właśnie jego regularność wprawiała w największych zachwyt. – Ruud gra jak napastnicy z Ameryki Południowej. Cały czas się porusza. Rozpycha z obrońcami, strzela z każdej możliwej pozycji. Posturą bardzo przypomina Patricka Kluiverta, ale potrafi uczynić lepszy użytek ze swojej siły. Jego idolem jest Marco van Basten, jednak w swojej grze dużo bardziej przypomina Gabriela Batistutę – analizował Simon Kuper.
– Obaj są silni jak tury i obaj nieczęsto marnują okazje strzeleckie. Bezpośredni styl gry van Nistelrooya jest jednak przedmiotem pogardy wielu innych holenderskich piłkarzy. Obecnie Ruud jest znacznie bardziej efektywnym napastnikiem niż Dennis Bergkamp, ale nie ma mowy, by zajął jego miejsce w reprezentacji Holandii. Dlaczego? Bergkamp to Holender z krwi i kości. Van Nistelrooy? Chłopek-roztropek ze wsi, który rzekomo nauczył się tylko strzelania goli – dodał.
Ruud w akcji.
Spostrzeżenia holenderskiego publicysty dość wyraźnie wskazują potrzask, w którym od początku swojej kariery tkwił van Nistelrooy. Z jednej strony obok jego bramkostrzelności nie sposób było przejść obojętnie. Z drugiej jednak – Holendrzy nie byli gotowi, by przedefiniować swój sposób myślenia o futbolu i bardziej docenić możliwości van Nistelrooya. Pewnie po części dlatego Ruud zawsze w wywiadach zarzekał się, że bardziej niż gra typowo na szpicy pasuje mu rola dziesiątki, napastnika wielofunkcyjnego. Choć w istocie nie miał ku niej niezbędnych predyspozycji.
Po prostu nie był nowym Bergkampem, nie był kolejnym van Bastenem. Był tylko i aż van Nistelrooyem.
Drugi sezon w Eindhoven był dla Ruuda pod pewnymi względami jeszcze bardziej udany niż pierwszy. Wprawdzie napastnik zdobył w lidze o dwa trafienia mniej niż w poprzedniej kampanii, no ale rozegrał też znacznie mniejszą liczbę spotkań. Dziesięć ostatnich kolejek ligowych przepadło mu z powodu urazu. W sumie jego licznik wyhamował więc na 29 ligowych golach w 23 występach. PSV zwieńczyło sezon mistrzowskim tytułem. Van Nistelrooy drugi raz z rzędu został królem strzelców rozgrywek. Nagrodzono go również tytułem Piłkarza Roku. Było jasne, że Eredivisie stała się już dla niego po prostu za ciasna i nadszedł czas, by wypłynąć na szerokie wody. Tym bardziej że napastnik nie był już żadnym młodzieniaszkiem. Zbliżał się pomału do dwudziestych piątych urodzin. Wchodził w swój prime-time.
Marzył o grze w lidze włoskiej, ale żaden z klubów Serie A nie przedstawił zadowalającej oferty. Znacznie większą determinacją wykazali się natomiast działacze Manchesteru United, z samym sir Alexem Fergusonem na czele.
„Kiedy spotkałem skauta United w samolocie do Eindhoven, powiedziałem mu: „Wiem, po co lecisz. Powiedz szefowi, żeby się nie zastanawiał. Sam wziąłbym go do Newcastle, gdyby mnie było stać”
sir Bobby Robson
United monitorowali postępy van Nistelrooya od dawna. Martin Ferguson, brat managera „Czerwonych Diabłów”, osobiście oglądał Holendra w akcji i wystawił mu bardzo pozytywną opinię. Z kolei Darren Ferguson, syn sir Alexa, miał okazję obserwować van Nistelrooya podczas pobytu na testach w Eredivisie. Z miejsca zachwycił się możliwościami napastnika i gorliwie namawiał ojca, by ten jak najszybciej ściągnął Ruuda na Old Trafford. Szkoleniowiec Manchesteru nie mógł pozostać głuchy na te głosy. Postanowił zapłacić za transfer prawie 19 milionów funtów, co w tamtym momencie było rekordowym wydatkiem klubu z Old Trafford.
Ferguson zaprosił van Nistelrooya na kolację do Manchesteru, by go nieco lepiej poznać. Doszedł do wniosku, że charakterologicznie Ruud nie powinien sprawiać problemu. Zapewniał go zresztą o tym także Robson. Szkota niepokoiły dwie inne kwestie. Pierwsza – z pozoru mniej poważna. – To czwarty Holender w klubie. Jak ja sobie z wami wszystkimi poradzę? – gderał w kierunku Jaapa Stama, który przytomnie odparował: – Trzeci, szefie. Nie licz Jordiego Cruyffa jako Holendra, to Hiszpan.
Jak się okazało, złe przeczucia wcale nie myliły trenera. Cruyff długo miejsca w klubie nie zagrzał, a ich Stam wyleciał z Manchesteru na skutek konfliktu z managerem. Druga wątpliwość wokół transferu van Nistelrooya była jednak znacznie istotniejsza.
Chodziło o stan zdrowia piłkarza. Ruud z uporem maniaka wzbraniał się bowiem przed poddaniem operacji kolana, którą od wielu tygodni zalecali mu lekarze. Marzył o występie na mistrzostwach Europy, organizowanych przez Belgię i Holandię, a poddanie się zabiegowi z pewnością wyłączyłoby go z udziału w turnieju. Niestety – przedobrzył. Podczas testów medycznych wykryto, że jego kolano znajduje się w naprawdę kiepskim stanie. Na konferencji prasowej, podczas której miała się odbyć oficjalna prezentacja nowego zawodnika, ogłoszono tylko, że transfer został odroczony. Wkrótce potem go anulowano, gdy działacze PSV blokowali możliwość przeprowadzenia kolejnych testów. Żeby udowodnić Anglikom, iż van Nistelrooy jest w pełni sprawny, nagrano nawet fragment treningu z jego udziałem. Treningu, podczas którego doszło do upiornego zbiegu okoliczności.
Na oczach kamery Ruud zerwał więzadła w osłabionym kolanie.
Kontuzja van Nistelrooya zarejestrowana przez kamerę.
Holendrowi cały świat zawalił się na głowę. Wymarzone mistrzostwa przepadły. Transfer życia upadł. Na dodatek nie było pewności, czy po tak poważnej kontuzji uda mu się w ogóle powrócić do pełnej sprawności. Ferguson postanowił okazać napastnikowi wsparcie.
– Poleciałem do Eindhoven – wspominał Ferguson. – Tam spotkałem agenta, Rogera Linsego, który podwiózł mnie do mieszkania Ruuda i po drodze opisał, jak chłopak się czuje, kiedy czeka go operacja. Spędziłem wtedy z Ruudem cały dzień. Obserwując go nabrałem przekonania, że ma wystarczająco mocny charakter, by powrócić do dawnej formy. Opowiedziałem mu parę historii, żeby dodać mu otuchy. Choćby na temat Roya Keane’a, który również musiał walczyć o powrót na boisko. Jeszcze bardziej dramatyczny przykład to Lothar Matthaus. „Wiesz, że Lothar podczas rehabilitacji nastawiał budzik na czwartą każdego dnia? Wstawał, przez dwie godziny zmuszał się do ćwiczeń, potem kładł się jeszcze na chwilę. O ósmej był już w ośrodku treningowym Bayernu, by znowu pracować pod okiem fizjoterapeutów” – pytałem go. Ta historia zrobiła na nim wrażenie.
Ostatecznie van Nistelrooy wrócił do gry w drugiej połowie sezonu 2000/01. Po jego zakończeniu Manchester United – zgodnie z obietnicą złożoną piłkarzowi przez Fergusona – ponownie ogłosił transfer, tym razem już bez perturbacji.
Napastnik nie puścił mimo uszu opowiastki o rehabilitacji Matthausa. – Dobrze spożytkowałem czas, gdy nie mogłem trenować na boisku – przyznał. – Moje ciało zmieniło się diametralnie. Dzisiaj mam zupełnie inną sylwetkę, co bardzo mi pomaga w grze. Jestem silniejszy, szybszy. Bardzo dużo pracowałem nad przyspieszeniem. Miałem rok na to, by stać się lepszym piłkarzem. Bardzo tęskniłem za grą, ale to jeszcze bardziej motywowało mnie do ćwiczeń.
Obsesja
Po przeprowadzce do Anglii na holenderskiego napastnika z miejsca spadł ciężar olbrzymich oczekiwań. W latach 1999 – 2001 ekipa „Czerwonych Diabłów” trzy razy z rzędu wygrała Premier League, dorzucając do tego również triumf w Lidze Mistrzów. Coś się jednak ewidentnie wypalało i sir Alex Ferguson właśnie w osobie van Nistelrooya upatrywał katalizator zmian, które musiały nastąpić. Obok Holendra, do United dołączył także Juan Sebastian Veron. Właśnie ta dwójka miała stanowić fundament przemeblowanego zespołu, w którym Ferguson chciał zaimplementować ustawienie 4-5-1 kosztem wysłużonego 4-4-2. Zapowiadano, że ta ekipa to już ostatnie wielkie dzieło Szkota na Old Trafford. On sam zaczął wprost mówić, że planuje odejść na emeryturę. Co oczywiście z dzisiejszego punktu widzenia brzmi wręcz niedorzecznie, wszak jego rządy w klubie potrwały jeszcze przeszło dekadę.
– Muszę powiedzieć, że sam jestem tym wszystkim podekscytowany. Dotychczas zawsze, gdy podpisywaliśmy piłkarza wielkiego kalibru, on w naszej koszulce wyprawiał potem cuda – opowiadał manager „Czerwonych Diabłów”. Nistelrooy podkręcał atmosferę: – Wiem, że wiele się ode mnie oczekuje. Podejrzewam jednak, że moje osobiste ambicje są jeszcze większe od oczekiwań kibiców.
Ale ekscytacja szybko przepoczwarzyła się we frustrację. Wielka rewolucja taktyczna – przynajmniej na pierwszym etapie – zwyczajnie się nie powiodła. Juan Sebastian Veron, ku wściekłości Fergusona, został nawet obwołany transferowym niewypałem. Van Nistelrooy z kolei strzelał jak na zawołanie i w 2003 roku pomógł w odzyskaniu mistrzowskiego tytułu, ale nie sposób było nie dostrzec, że drużyna nie funkcjonuje nawet w połowie tak sprawnie jak w końcówce lat dziewięćdziesiątych.
Ruud van Nistelrooy w narodowych barwach.
W sezonie 2003/04 w Premier League ponownie zatriumfował Arsenal. Ziściło się przy okazji wielkie marzenie Arsene’a Wengera o przebrnięciu całego sezonu bez ani jednej porażki. „Czerwone Diabły” były wówczas jedynie tłem dla rozpędzonych „Kanonierów”. Na dodatek do Realu Madryt odszedł David Beckham, który był wprost wymarzonym partnerem do gry dla van Nistelrooya. W jego miejsce Ferguson ściągnął Cristiano Ronaldo. I to właśnie ten transfer oznaczał początek końca van Nistelrooya na Old Trafford.
CR7 to w pewnym sensie flagowy okręt rewolucji taktycznej w nowoczesnym futbolu. Skrzydłowy koncentrujący się na ścinaniu akcji do środka i szukaniu szans do uderzenia na bramkę. Oczywiście na początku swojej przygody z angielskimi boiskami Ronaldo miał w sobie jeszcze znacznie więcej cech typowych dla klasycznego skrzydłowego niż potem w Realu Madryt, gdy stał się po prostu bocznym napastnikiem. Niemniej, już wówczas jego styl gry zupełnie nie pasował van Nistelrooyowi, który oczekiwał, że podstawowym sposobem United na zdobywanie goli będzie kreowanie sytuacji strzeleckich wysuniętemu napastnikowi.
Czyli – jemu. Miał zresztą pełne prawo do takich zachcianek. Jego indywidualne statystyki były znakomite.
„Ruud van Nistelrooy był najbardziej klasycznym napastnikiem na świecie”
Michael Cox
Holender sam nie potrafił sobie w tym względzie pomóc. Zdobył dla United w sumie 95 ligowych bramek, ale tylko jeden, jedyny raz udało mu się trafić do siatki spoza pola karnego. Poza tym? Nistelrooy po prostu czyhał na swoje szanse w polu karnym. Często z premedytacją spowalniał kontry, by nadążyć z wbiegnięciem w szesnastkę. Aczkolwiek trzeba mu oddać, że gdy dostawał dobrą piłkę, zwykle był bezlitosny. Jego technika strzału była wręcz podręcznikowa.
Jednak marny udział Holendra w procesie budowania akcji stał się po jakimś czasie nieznośny dla partnerów. Ferguson wprost przyznał w swojej autobiografii, że Nistelrooy stał się piłkarzem powszechnie nielubianym w szatni. – Jeśli wygraliśmy 3:0, a on zmarnował dobrą okazję, to po meczu siedział złamany w kącie – opowiadał Ryan Giggs w rozmowie z Michaelem Coxem. – Przypominam sobie epizod ze zwycięskiego meczu z Boltonem, w którym Ole Gunnar Solskjaer zdobył hat-tricka. Kilka minut przed końcem spotkania wystawiłem van Nistelrooyowi piłkę tak, że musiał tylko przyłożyć nogę, by podwyższyć nasze prowadzenie. Byłem zaskoczony, gdy Ruud ruszył do mnie, krzycząc: „Dziękuję! Dziękuję!”. Tak bardzo się cieszył, że nie zakończył meczu bez gola.
Podobnymi wspomnieniami dzielił się także Paul Scholes: – Jeśli nie strzelił, siedział samotnie, rozgoryczony na tyłach autokaru. Nawet jeśli wygraliśmy spotkanie.
Kompilacja najsłynniejszych trafień Nistelrooya w barwach United.
Największą obsesją van Nistelrooya była jednak jego rywalizacja z Thierrym Henrym.
– Uwierzcie mi, to prawdziwa historia. Wchodzimy do szatni po meczu. Walczyliśmy o mistrzostwo, pokonaliśmy kogoś chyba 4:1. Ruud na pewno zdobył jedną z bramek. Wszystko było w jak najlepszym porządku. Ale wtedy on podszedł do telewizora, sprawdził wyniki pozostałych spotkań i usłyszeliśmy tylko głośne westchnienie. Zapytałem, co się stało. „Nic, nic” – odpowiedział szybko. Ale ktoś inny odparł za niego: „Thierry strzelił dzisiaj dwie bramki”. I wszystko było jasne. Ruud w takich sytuacjach kompletnie się załamywał Zupełnie zapominał, że jego własna drużyna przed chwilką zwyciężyła ważny mecz – opowiadał Rio Ferdinand.
Początek XXI wieku to generalnie czas wyjątkowo zajadłego konfliktu na linii Manchester United – Arsenal. Można mówić o personalnej rywalizacji Arsene’a Wengera z Alexem Fergusonem. Można wspominać kultowe batalie Roya Keane’a z Patrickiem Vieirą. Ale chyba żaden z wymienionych nie wkładał w tę rywalizację takiego ładunku emocji jak właśnie van Nistelrooy, ścigający się z Henrym. Co jest o tyle niezwykłe, że akurat w tym przypadku była to rywalizacja mocno jednostronna, ponieważ Henry nigdy nie traktował Holendra jako swego osobistego oponenta. Jego podejście do strzelania bramek również było zgoła inne. Francuz koncentrował się na kreacji, notował mnóstwo asyst. Nistelrooy natomiast szukał trafień za wszelką cenę. Często tą ceną było zadowolenie partnerów.
– Przypominam, że ja oddawałem nawet kolegom rzuty karne – zaznaczał sam Henry. – Wyznacznikiem udanego meczu nie był dla mnie gol czy asysta. Musiałem być z siebie zadowolony. Czuć, że pomogłem kolegom.
Na domiar złego, Francuz tak czy owak strzelał w lidze regularniej od van Nistelrooya.
Statystyki:
- 2001/02: 24 do 23 dla Henry’ego
- 2002/03: 25 do 24 dla van Nistelrooya
- 2003/04: 30 do 20 dla Henry’ego
- 2004/05: 25 do 6 dla Henry’ego
- 2005/06: 27 do 21 dla Henry’ego
Cała wielka napinka Holendra poszła zatem w dużej mierze w gwizdek.
Nonszalancki Henry nie tylko notował znacznie więcej trafień, ale i strzelał gole w bardzo zróżnicowany sposób. Z dystansu, ze stałych fragmentów gry. Czasem siłowo, czasem spektakularną podcinką. Ruud nie miał w swoim strzeleckim – nomen omen – arsenale aż tak wielu metod na pokonywanie bramkarzy. Choć ci i tak bardzo doceniali jego spokój w polu karnym. Choćby Jerzy Dudek wskazał właśnie van Nistelrooya jako najtrudniejszego snajpera do zatrzymania.
Co ciekawe, Holender nie zawsze był tak ograniczony. – Pamiętam, że podczas treningu w Heerenveen odwiedzili nas Frank Rijkaard i Ruud Gullit. Chciałem im zaimponować, więc zacząłem obijać piłką poprzeczkę. Trafiałem za każdym razem – wspominał. – Byłem z siebie dumny, by naprawdę nieźle mi poszło, zwróciłem ich uwagę. Podeszli do mnie i powiedzieli słowa, które sobie dobrze zapamiętałem: „Jeżeli chcesz pucharów, piłka musi wpadać do siatki. Bez różnicy, w jaki sposób”. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałem, na czym polega rola napastnika. Odpuściłem piękne gole. Skupiłem się na prostych metodach.
„Ruud nie bierze udziału w grze. Jego styl bazuje wyłącznie na wykończeniu. Brakuje mu doświadczenia w meczach wielkiego kalibru. Thierry grał w najważniejszych finałach”
Luis Saha
Największe upokorzenie, jakiego van Nistelrooy zaznał w starciu z Arsenalem przepadło z pewnością na sezon 2003/04. 21 września 2003 roku „Czerwone Diabły” starły się z londyńską ekipą na Old Trafford. Spotkanie zakończyło się bezbramkowym remisem, a van Nistelrooy zmarnował rzut karny, zresztą trzeci z rzędu w barwach Manchesteru.
Gdyby wtedy trafił, nie byłoby „niezwyciężonego” Arsenalu.
Mecz przeszedł do historii jako „Bitwa o Old Trafford”. Atmosfera w końcówce starcia zrobiła się tak napięta, że w sumie siedmiu piłkarzy zostało potem ukaranych grzywnami za swoje zachowanie. O co poszło? Patrick Vieira wyleciał z boiska z czerwoną kartką za próbę kopnięcia van Nistelrooya. Francuz uważał jednak, że to napastnik jako pierwszy zagrał nieprzepisowo i sprowokował go do nerwowej reakcji. Wcześniej Ruud bardzo ostro potraktował również Ashleya Cole’a, za co potem otrzymał zresztą zawieszenie na trzy mecze ligowe. Po końcowym gwizdku rozjuszony do granic rozsądku Martin Keown rzucił się Nisterloyoowi do gardła. – Van Nistelrooy to zwykły oszust – oznajmił Wenger na pomeczowej konferencji prasowej, za co musiał zapłacić 15 tysięcy funtów grzywny.
– To był niesamowity mecz – wspominał zaś Holender. – Zmarnowałem rzut karny i mnóstwo rzeczy zaczęło się dziać jednocześnie. Nie zdawałem sobie sprawy, jak wielka awantura odgrywa się wokół mnie. Myślałem tylko: „Spudłowałem, spudłowałem”. Vieira czekał na mnie w szatni, ale po prostu go ominąłem. Nie miałem zamiaru się z nim użerać.
Manchester United 0:0 Arsenal FC (Premier League 2003/04).
– Bardzo rzadko marnowałem rzut karne – dodał Holender. – Po meczu w szatni próbowałem przeanalizować, co poszło nie tak. Uderzyłem zbyt szybko. W tak ważnych meczach nie można sobie na to pozwolić, trzeba się odpowiednio skoncentrować. Ja nie dałem sobie na to czasu.
Ta wypowiedź fajnie podkreśla perfekcjonizm Ruuda.
Tuż po tak zwariowanym spotkaniu, jeszcze w szatni, zaczął analizować swój błąd i szukać przyczyny niepowodzenia. Tę cechę Holendra również zgodnie podkreślają wszyscy jego byli koledzy i trenerzy. Nigdy nie spoczywał na laurach. Zawsze szukał w swojej grze elementów, które można ulepszyć. Nie na wszystkich płaszczyznach potrafił się poprawić, lecz bez wątpienia przynajmniej do tego dążył. A na „Kanonierach” zemścił się w październiku 2004 roku. Wówczas pokonał Jensa Lehmanna z jedenastu metrów i powiódł swój zespół do zwycięstwa nad londyńczykami. „Czerwone Diabły” przerwały londyńczykom ich słynną passę meczów bez porażki.
Ewakuacja do Madrytu
Jako się rzekło, początkiem kłopotów dla van Nistelrooya okazał się transfer Cristiano Ronaldo. Portugalczyk bardzo szybko rozwinął skrzydła w barwach „Czerwonych Diabłów” i wyrósł na jednego z najlepszych zawodników Premier League. Równie imponująco przebiegał rozwój innej wschodzącej gwiazdy futbolu, Wayne’a Rooneya. W 2006 roku Ronaldo i Rooney byli już gotowi, by wziąć na siebie pełną odpowiedzialność za kształtowanie ofensywy United. Holender nie mógł się na to zgodzić. Oczekiwał, że gra zespołu wciąż będzie ustawiona pod niego. Ferguson naturalnie opowiedział się w tym konflikcie po stronie piłkarzy bardziej perspektywicznych.
– Ruud lubił zwalniać grę, a jako drużyna najlepiej wyglądaliśmy w szybkim ataku – wyjaśniał Rooney. – Miałem wrażenie, że on był generalnie niezadowolony, że podpisałem kontrakt z Manchesterem. Miał też wiele spięć z Ronaldo. Irytował się, gdy Cristiano nie podał mu piłki tak szybko, jak on sobie tego życzył, ale kontynuował indywidualną akcję.
„Wiele się nauczyłem od Fergusona. I, powiem nieskromnie, on ode mnie też. Rozstaliśmy się jednak w fatalnych okolicznościach”
Ruud van Nistelrooy
O ile relacje między van Nistelrooyem i Rooneyem balansowały pomiędzy chłodną rezerwą a tak zwaną „szorstką przyjaźnią”, to konflikt na linii Ruud – Cristiano stał się naprawdę pełen złych emocji. Nistelrooy regularnie skarżył się na samolubnego Portugalczyka do asystenta sir Alexa Fergusona, którym był wówczas Carlos Queiroz. Również pochodzący z Portugalii. Skargi nie przynosiły żadnych efektów, więc napastnik doszedł do przekonania, że Queiroz bez względu na okoliczności będzie trzymał stronę młodego rodaka. Wtedy doszło do eksplozji. – Na boisku treningowym van Nistelrooy sfaulował Ronaldo. Skrzydłowy próbował w swoim stylu wyolbrzymić zajście, więc Holender krzyknął: „Co teraz zrobisz, pójdziesz do taty?”. Chodziło mu o Queiroza, ale Ronaldo nie zrozumiał tej aluzji, bo jego prawdziwy ojciec zmarł niewiele wcześniej po długiej walce z chorobą alkoholową – opisuje Michael Cox.
Stało się jasne, że van Nistelrooya trzeba usunąć z szatni United, zanim do reszty zatruje atmosferę w zespole. Ferguson wzbraniał się przed tym długo, lecz w końcu nie miał wyjścia, bo i jemu się od Holendra oberwało. W przypływie frustracji pominięty przy ustalaniu składu Nistelrooy nazwał swojego trenera „złamanym kutasem” i „szkocką świnią”, a – wedle doniesień brukowców – wiązanka puszczona w stronę sir Alexa była jeszcze barwniejsza i bardzo długa.
Znieważony Ferguson w trybie pilnym zaaranżował transfer Holendra do Realu Madryt.
– Już rok wcześniej Ruud za pośrednictwem swojego agenta dał mi do zrozumienia, że nosi się z zamiarem odejścia. Uważał, że klub popadł w stagnację, a młodzi zawodnicy – chodziło mu o Ronaldo i Rooneya – nie zapewnią nam zwycięstwa w Lidze Mistrzów – opowiadał po latach Ferguson. – Zaapelowałem do niego, by ich poprowadził, pomógł się rozwinąć. Nie zaakceptował tej roli. Po latach przeprosił mnie za swój wybuch. Szanuję to i nie mam żalu. W dzisiejszym świecie zbyt rzadko słyszy się słowo „przepraszam”.
Ruud van Nistelrooy w barwach Realu Madryt.
Transferowa ewakuacja do hiszpańskiej ekstraklasy okazała się zbawienna dla van Nistelrooya. W Realu Madryt holenderski napastnik znów poczuł się jak w raju. Ponownie miał u swego boku zawodników, którzy chętnie pracowali na jego bramki, takich jak Raul, Guti, czy naturalnie stary znajomy z Old Trafford – David Beckham. „Królewscy” w sezonie 2006/07 odzyskali mistrzostwo Hiszpanii po trzech latach niemocy, a Nistelrooy zdobył aż 25 bramek w lidze i zgarnął Trofeo Pichichi. Znów, tak jak w 2003 roku, decydująca okazała się jego znakomita forma strzelecka na ostatnim etapie rozgrywek. Wiosną van Nistelrooy pakował futbolówkę do siatki jak na zawołanie, wyrósł na prawdziwego lidera ofensywy „Królewskich”. Zdobywał też bramki w obu ligowych „Klasykach” przeciwko FC Barcelonie. – W Realu znów musiałem udowodnić swoją wartość. To mi dało kopa – przyznał Holender. – Na Bernabeu nikogo nie interesowały moje osiągnięcia w United. Musiałem pokazać, na co mnie stać.
Szkoleniowcem Realu był wówczas Fabio Capello, a więc trener o dość konserwatywnych jak na tamte czasy metodach i przekonaniach. Wprost idealnie skrojony dla Nistelrooya.
Całe rozgrywki 2006/07 miały zresztą niezwykły przebieg.
Pisaliśmy na Weszło: Piłkarze Realu sezon zaczęli niemrawo, na dodatek w Champions League oberwali też w czapkę od Olympique’u Lyon. Ale w siódmej serii spotkań Capello wygrał taktyczną batalię z Frankiem Rijkaardem i Los Blancos nadspodziewanie pewnie zwyciężyli z Barceloną w El Clasico. Dwubramkowy triumf madrytczyków stanowił jasny sygnał, że nie można ich lekceważyć w mistrzowskim wyścigu. Drużyna przechodziła spore zawirowania, lecz to nie przeszkodziło poszczególnym zawodnikom w ociągnięciu naprawdę znakomitej dyspozycji. Na półmetku rozgrywek „Królewscy” uplasowali się jednak dopiero na trzeciej lokacie w tabeli.
Defensywnie usposobiony Real większość zwycięstw odnosił w niebywałych męczarniach, bazując głównie na solidnej grze obrońców. W grudniu ekipę z Estadio Santiago Bernabeu dotknął natomiast poważny kryzys formy – Real przegrał wtedy arcyważne dla układu tabeli starcie z Sevillą, został przed własną publicznością rozgromiony przez Recreativo Huelva, poległ też w potyczce z Deportivo la Coruna.
PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ:
- Pietro Vierchowod. Syn czerwonoarmisty, który odnalazł się w świecie calcio
- Jordan Henderson. Od symbolu marazmu do symbolu zwycięstwa
- Kiedy nazwisko mówi wszystko o piłkarzu, czyli historia Terry’ego Butchera
- Matthew Le Tissier. Le God w krainie „Świętych”
- Rzuty wolne, strajk i brzytwy w kopercie. Historia Pierre’a van Hooijdonka
Wyglądało na to, że leczenie galaktycznej choroby Realu pragmatyzmem Capello jest mniej więcej tak samo skuteczne, jak leczenie dżumy cholerą. Włoch niedługo potem… skapitulował: – Capello znalazł się w bardzo trudnej sytuacji w połowie sezonu. W zasadzie złożył dymisję, przyszedł do mnie i powiedział, że chce odejść – opowiadał prezydent klubu, Ramon Calderon. – Od tamtego momentu walczył o rozstanie z zachowaniem odszkodowania, co dla mnie nie miało sensu. Skoro on chciał odejść, dlaczego miałbym mu za to płacić? No więc został w drużynie do końca sezonu, ale jasnym dla mnie było, że skoro w lutym zasygnalizował, że nie chce już trenować Realu, to po zakończeniu sezonu z nami nie zostanie.
Remis w kolejnym meczu z Barceloną niespodziewanie natchnął jednak podopiecznych Capello do serii triumfów. Nie licząc jednej wpadki, „Królewscy” wygrali w La Lidze wszystkie mecze od dwudziestej siódmej do trzydziestej szóstej kolejki.
Co oczywiście nie oznacza, że zaczęli prezentować się pewniej niż jesienią. Real znakomitą część swoich zwycięstw odnosił bowiem dzięki bramkom strzelanym w drugich połowach spotkań, a właściwie to przede wszystkim w samych końcówkach. Rewanżowe starcie z Recreativo Huelva udało się Los Blancos zwyciężyć po trafieniu Roberto Carlosa w pierwszej minucie doliczonego czasu gry. W meczu z Espanyolem zawodnicy Realu odwrócili wynik ze stanu 1:3 na 4:3, decydującą bramkę notując w 89 minucie spotkania. Niezwykle istotne zwycięstwo z Sevillą zostało przez „Królewskich” wywalczone za sprawą trzech trafień zdobytych po przerwie. I tak dalej, i tak dalej.
Mnóstwo kluczowych trafień zapisał w swoim dorobku van Nistelrooy.
Real Madryt 3:2 Sevilla CF (La Liga 2006/07).
Summa summarum – po trzydziestu sześciu kolejkach Real Madryt zgromadził na swoim koncie 72 punkty. Barcelona – też 72 punkty. Sevilla – 70 punktów. Andaluzyjczycy mieli korzystny bilans bezpośrednich spotkań z Realem, Real z Barcą, a Barca z Sevillą.
Totalny młyn, lecz mało tego. W przedostatniej serii gier ani jedna z ekip zainteresowanych mistrzostwem nie wygrała swojego meczu. Sevilla zremisowała bezbramkowo z Mallorcą, natomiast FC Barcelona po legendarnej już niemal bramce Raula Tamudo podzieliła się punktami w derbowej konfrontacji z Espanyolem. Można więc powiedzieć, że dla Realu Madryt remis z Realem Saragossa miał smak zwycięstwa. „Królewscy” wyszarpali punkt rywalom z gardła po dwóch trafieniach van Nistelrooya. Holender do wyrównania doprowadził na minutę przed końcem podstawowego czasu gry. No i finalnie Los Blancos już mistrzostwa z garści nie wypuścili.
„Dopiero w takich momentach szaleństwa człowiek zdaje sobie sprawę, jak piękny jest futbol”
Ruud van Nistelrooy
Jeżeli van Nistelrooy czuł, że ma coś do udowodnienia po opuszczeniu Manchesteru United, to bez wątpienia mógł czuć się w znacznej mierze usatysfakcjonowany. Rok później Real znowu zgarnął mistrzowski tytuł, a Holender wciąż regularnie trafił do siatki. Inna sprawa, że „Królewscy” nawet nie zbliżyli się do triumfu w Lidze Mistrzów, podczas gdy United właśnie w 2008 roku powrócili na europejski szczyt.
Prowadzeni przez Cristiano Ronaldo i Wayne’a Rooneya.
Przykry finał
Van Nistelrooy nie zrealizował również swoich ambicji w narodowych barwach. W reprezentacji Holandii wystąpił 70 razy, zdobył aż 35 bramek dla Oranje. Z pozoru – znakomite liczby. Ale jeżeli chodzi o występy na wielkich turniejach, nie wygląda to już tak kolorowo. Napastnik świetnie zaprezentował się podczas fazy grupowej mistrzostw Europy 2004, którą skończył z czterema bramkami w dorobku. Ale później nie udało mu się już trafić do siatki, a ekipa „Pomarańczowych” odpadła w półfinale. Dwa gole Nistelrooy dorzucił też podczas Euro 2008, wówczas jednak Holendrzy rozczarowali w pierwszej rundzie fazy pucharowej, po dogrywce przegrywając z Rosją.
Kompletną porażką dla van Nistelrooya były natomiast jego jedyne mistrzostwa świata, turniej z 2006 roku. Inna sprawa, że na poprzedni mundial Holandia w ogóle się nie zakwalifikowała.
– Holandia na początku XXI wieku miała do dyspozycji dwóch najwyższej klasy napastników – Patricka Kluiverta i Ruuda van Nistelrooya. Choć obaj byli niesamowici i grali w najlepszych klubach Europy, rzadko wybiegali razem na boisko. Ich współpraca nigdy się nie ułożyła – opisuje Ruud Gullit w swojej książce. – Szczególnie, że wierność ustawieniu 4-3-3 okazała się ważniejsza iż próba dostosowania systemu do cech obu tych snajperów. Nigdy nie rozważano budowania drużyny wokół jednego z nich, a zwłaszcza obu. W istocie traktowano ich jak rywali, mimo że każdy kraj dałby wszystko za taki duet z przodu. Choć Kluivert i van Nistelrooy urodzili się tego samego dnia, w kadrze wspólnie niemal w ogóle nie zaistnieli.
„Ruud van Nistelrooy służył drużynie poprzez swoje gole”
Ruud Gullit
Rywalizacja z Kluivertem nie była jedynym problemem Nistelrooya w narodowych barwach. – Podczas mistrzostw świata w Niemczech van Nistelrooy nie dał rady pokazać swoich możliwości, ponieważ Arjen Robben i Robin van Persie ciągle schodzili do środka. Przez to został z pustymi rękoma. Nie miał we krwi gry kombinacyjnej, był typowym łowcą bramek. Wałęsał się więc po boisku, jak gdyby się pogubił. Nie dostawał dośrodkowań ze skrzydeł. Kiedy się gra w ten sposób, wystawianie van Nistelrooya nie ma sensu. On pełnię umiejętności pokazuje wyłącznie w polu karnym rywala – dodał Gullit.
Cóż – na pewno Ruud dał się w pomarańczowych barwach zapamiętać ze swojej mściwości.
Słynna cieszynka Nistelrooya.
Przygoda van Nistelrooya z Realem Madryt dobiegła natomiast końca wraz ze startem sezonu 2009/10. Złośliwi dopatrują się tu rzecz jasna związku z przybyciem Cristiano Ronaldo na Estadio Santiago Bernabeu, ale to raczej zbieg okoliczności. Holender miał już wówczas 33-lata i był po bardzo ciężkiej kontuzji, która właściwie wyłączyła go z gry na dwa lata. Na boisku spędził jeszcze trzy sezony – najpierw w Hamburgerze SV, potem w Maladze. Do dawnej bramkostrzelności już nie nawiązał. No i naturalnie nie spełnił swojego wielkiego marzenia o triumfie w Champions League, choć plasuje się na siódmym miejscu wśród najlepszych strzelców w dziejach tych rozgrywek.
56 bramek w zaledwie 73 występach w LM. Obecnie Ruud legitymuje się lepszą średnią goli na mecz w LM niż Cristiano Ronaldo i Robert Lewandowski. To działa na wyobraźnię. Umieściliśmy go zresztą swego czasu w jedenastce najwybitniejszych piłkarzy, którzy nigdy nie odnieśli triumfu w Champions League.
I trochę tak jest z całą karierę van Nistelrooya. Mnóstwo bramek w Lidze Mistrzów, lecz ani jednego sukcesu. Od groma goli w barwach Manchesteru United, ale tylko jeden mistrzowski tytuł na dystansie pięciu lat. Świetna skuteczność w narodowych barwach, ani jednego występu w finale wielkiej imprezy. Nawet dwa mistrzowskie lata w barwach Realu Madryt trudno uznać za stuprocentowy sukces z punktu widzenia wyników zespołu. Kibice „Królewskich” raczej nie wspominają tamtego okresu jak najszczęśliwszego w dziejach klubu. Być może dlatego o van Nistelrooyu często mówi się, że w trakcie swojej kariery nie potrafił się znaleźć we właściwym czasie, we właściwym miejscu.
„Instynkt zabójcy objawiał się we mnie tylko podczas gry. Na co dzień jestem spokojnym facetem. Nie denerwuję się nawet stojąc w korku. Jednak podczas meczów wstępowała we mnie inna osoba”
Ruud van Nistelrooy
Co nie zmienia faktu, że niewielu znajdziemy lepszych specjalistów w dziedzinie pakowania piłki do sieci.
– Gol to dla mnie ostateczna satysfakcja. Zdarzało mi się nawet celebrować bramki zdobyte podczas treningu. Po prostu uwielbiałem to uczucie – opisywał van Nistelrooy. – To narkotyk, od którego się uzależniłem. Rodzaj euforii, którą trudno do czegokolwiek porównać. Dzisiaj jestem w stanie opowiedzieć o każdym swoim golu. Przypominają mi się czasem, jak wspomnienia z dzieciństwa albo z wakacji. Wszystkie tkwią w mojej głowie. (…) Nienawidziłem grania bez siatek. Czułem, że gol, po którym piłka nie ląduje w siatce, nie słychać tego charakterystycznego dźwięku, jest niekompletny. Podczas meczu zaś – cały czas kalkulowałem. Zastanawiałem się nad każdym kolejnym ruchem. Wyjątek stanowiła sytuacja bramkowa. Wtedy automatycznie wiedziałem, co należy zrobić.
MICHAŁ KOŁKOWSKI
fot. NewsPix.pl