Pod pewnymi względami druga liga jest najbardziej przewidywalną ligą świata. Tak, outsider może tu wygrać z czołowym zespołem. Ale jedno się nie zmienia – rokrocznie, gdy przychodzi wiosna, faworyci przyjmują żółwie tempo. Każdy każdego próbuje przepuścić w drzwiach, jak gdyby to była Liga Niezwykłych Dżentelmenów. Nie inaczej było po restarcie rozgrywek. Czołowa trójka w ubiegłym tygodniu zdobyła – uwaga, uwaga – całe cztery punkty. Na 18 możliwych. Nawet ślimaki ze zdjęcia głównego są tym zawrotnym tempem zawstydzone.
Skra drwi z faworytów
Skra Częstochowa – tę nazwę kibice Widzewa Łódź będą wspominać nawet w Ekstraklasie. Nawet kiedy już uda się wrócić na szczyt, nawet gdy Widzew co tydzień będzie grał z Legią, Lechem i innymi klubami, na półce których stoi – pod pewnymi względami – już dziś. Chyba nikt nie zaszedł łodzianom za skórę tak, jak kopciuszek z Częstochowy. Na cztery mecze z nim Widzew wygrał tylko jeden. Skra urywała mu punkty w kuriozalnych okolicznościach, gdy ekipa z miasta włókniarzy marnowała rzut karny na wagę wygranej. Ale teraz posunęła się jeszcze dalej, bo tak trzeba nazwać wygraną na terenie Widzewa. Ten mecz był ewidentnym potwierdzeniem tego, że bez publiczności atut własnego boiska niewiele znaczy. Skra, wtedy jeszcze zespół ze strefy spadkowej, zapakowała liderowi ligi dwa gole. I to nie, że gdzieś przypadkiem udało się coś włożyć. Spójrzcie sami.
Do Widzewa jeszcze wrócimy, ale warto zatrzymać się na chwilę przy Skrze. Bo Skra na łodzianach nie poprzestała, kilka dni później kopciuszek załatwił innego faworyta – GKS Katowice. Doprowadziło to nawet do przytomnej reakcji częstochowian w social mediach.
Z kim jeszcze musimy wygrać oprócz @RTS_Widzew_Lodz i @GKSKatowice_eu, żeby nasze zwycięstwo przestało być niespodzianką?
— Skra Częstochowa (@skraczwa) June 7, 2020
Ale można sobie żartować, można szydzić, a gdy spojrzymy w tabelę uwzględniającą tylko dwa czerwcowe mecze, Skra jest jedynym zespołem z kompletem punktów. I w ten sposób z dwóch “oczek” straty do bezpiecznego miejsca w tabeli, zrobił się punkt przewagi. Zdecydowany wygrany restartu ligi.
Klątwa Śpiączki strikes again
A skoro już przy tabelach. Zgadniecie kto po czterech meczach w 2020 roku jest ostatni? Walczący o awans Górnik Łęczna. Nie, nic nam się nie pomyliło z klasykiem od Franciszka Smudy. Wiosnę przywitano grubo – 0:5 w czapkę od Elany Toruń musiało boleć. Potem jeszcze trzy porażki 1:2 i Górnik zamiast marszu w górę jest… praktycznie w tym samym miejscu. Tak, zespół, który jako jedyny w lidze legitymuje się bilansem 0-0-4 w rundzie wiosennej, nie tylko nadal liczy się w walce o awans.
ON NADAL JEST NA PODIUM LIGI.
To chyba najlepiej świadczy o tym, jak wygląda “wyścig” o miejsce na zapleczu Ekstraklasy. Co stało się zimą w Łęcznej, że Górnika nagle coś zmogło? Nic. Totalnie nic. A nawet lepiej – na Lubelszczyznę przybyli Bartłomiej Kalinkowski i legendarny lis pola karnego Bartosz Śpiączka. Chociaż… Właśnie, może wraz z tym transferem aktywowany został mode “czwarty spadek z rzędu Śpiączki”? Cóż, 12 punktów przewagi, 10 meczów do końca – widzimy tu potencjał na podtrzymanie passy.
Nie chcemy być złośliwi. Nie chcemy podpowiadać. Po prostu zostawimy tu te statystyki i sobie pójdziemy.
Górnik Łęczna przed transferem Śpiączki:
- 9 meczów bez porażki
- 12 wygranych, 6 remisów, tylko dwie porażki
- Fantastyczny comeback w Siedlcach i wygrana 4:3
Górnik Łęczna po transferze Śpiączki:
- 4 spotkania bez wygranej
- 3 strzelone gole, z czego 2 z rzutów karnych
- Wpierdol z Elaną
Ale oddajmy sprawiedliwość napastnikowi Górnika. Kalinkowski swoje trzy grosze do tego dorzucił. Otóż bilans czterech występów byłego pomocnika ŁKS w Łęcznej to dwa samobóje i kier. Na Lubelszczyźnie powinni chyba poszukać save’a z grudnia 2019 roku.
Koszmar minionej wiosny
Obiecaliśmy powrót do Łodzi i wracamy, bo to, co dzieje się z Widzewem, niepokojąco przypomina scenariusz sprzed roku. Tak, tak, wiemy, kibice lidera drugiej ligi woleliby tego nie słuchać. Ale o ile rozumiemy, że drużyna z Dario Kristo na kierownicy i Filipem Mihajlevicem (gość gra dziś w Kambodży) w ataku mogła się wyłożyć, zremisować 10 meczów z rzędu, a na koniec dostać dwa razy w trąbę i rzutem na taśmę przegrać awans, tak od paki z Mateuszem Możdżeniem i Marcinem Robakiem na czele po prostu trzeba wymagać więcej.
Więcej niż wspomniana wcześniej porażka ze Skrą Częstochowa.
Więcej niż bezbramkowy remis ze Stalą Rzeszów.
Tak, wiemy, pieniądze nie grają. Wiemy, że możesz płacić petrodolarami, a potem ugrzęznąć na murawie w Wejherowie. Ale na końcu zawsze przychodzi magiczna reguła – płacisz, czyli wymagasz. Jasne, Widzew pewnie i tak awansuje. W obecnej formule brak wejścia choćby do barażów byłby mocnym argumentem za tym, żeby każdy zamieszany w tę sprawę posłuchał pewnej politycznej rady – emigracja to szansa.
Tylko pytanie – czy miało to tak wyglądać, że gdy reszta rywali dalej bawi się w wyścig ślimaków, Widzew zamiast im odjeżdżać i powiększać przewagę nad stawką, de facto ją traci? W przypadku łodzian takie wyniki, jak na finiszu jesieni – 6:0, 4:0 i 4:0, powinny być normą, a nie wisienką na torcie. Dziś znów można odnieść wrażenie, że cały projekt Widzew mocno przeinwestowano. Że w momencie, gdy za nami są już 2/3 sezonu, przewaga sześciu punktów nad trzecim zespołem w lidze – przypominamy, tym, który wiosną jeszcze nic nie ugrał – to nie jest coś, w co warto było inwestować tyle, że inne kluby drugiej ligi przebija się o lata świetlne.
Ale mimo to mamy nadzieję, że nie będziemy musieli się przekonać, czy Widzew w wersji ekonomicznej wciągnąłby ligę nosem. Powiedzmy sobie wprost – klub, który wyprzedaje stadion w karnetach i ma własne radio (a nawet dwa – kibicowski i klubowe), po prostu nie zasługuje na tak bolesną banicję.
Fot. Pixabay