Reklama

Dyrektor sportowy – to nie brzmi dumnie. A powinno!

redakcja

Autor:redakcja

03 czerwca 2020, 11:10 • 29 min czytania 12 komentarzy

Mnóstwo jest powodów, dla których polska piłka klubowa nie tyle znajduje się w tak zwanej ciemnej dupie, co urządziła się w tym miejscu już tak dawno temu, że właśnie jest na etapie wymiany mebli w sypialni, bo stare się znudziły. Jeśli ktoś mówi wam, że zna jedną przyczynę – po prostu kłamie. Ale jeśli ktoś zapewnia was, że wysoko na liście najpoważniejszych błędów popełnianych przez kluby jest brak zrozumienia i poszanowania dla roli dyrektora sportowego, ma dużo racji. 

Dyrektor sportowy – to nie brzmi dumnie. A powinno!

Tym kimś dziś jesteśmy my. W poważnym klubie dyrektor sportowy (choć nierzadko jego stanowisko nazywa się inaczej) bierze udział w tworzeniu strategii, a później niczym szeryf pilnuje, by wszyscy trzymali się wyznaczonego kierunku. W klubie ekstraklasowym lub po prostu polskim często brakuje jakiejkolwiek strategii, więc siłą rzeczy pojawia się problem. Oczywiście nie wszędzie. Tak jak oczywiste jest to, że zmartwień rodzimi dyrektorzy sportowi mają znacznie więcej.

Niewłaściwi ludzie na właściwym miejscu

Ireneusz Mamrot podobno do dziś potrafi zbierać gratulacje od kolegów po fachu za to, jak długo przetrwał na stanowisku trenera Chrobrego Głogów. I to nie dlatego, że prowadził ten klub przez niecałe siedem lat. Miarą jego sukcesu jest według innych trenerów liczba dwa, bowiem tylu czyhających na jego potknięcie dyrektorów sportowych przeżył. Nieco wcześniej ten sam klub wspomniane stanowisko powierzył Radosławowi Kałużnemu, w przeszłości bardzo dobremu piłkarzowi, który w dodatku miał okazje, by poznać zachodnie standardy. Efekty jednak nie były zbyt ciekawe. Dyrektor zżymał się na wytkanie mu przeszłości w Zagłębiu Lubin, nadmiar papierkowej roboty i towarzystwo wzajemnej adoracji obejmujące klub i miejskie władze. Druga strona – nieoficjalnie – odpowiadała, że świeżak na stanowisku marnotrawił budżet na bzdety, a jedyna warta zapamiętania rzecz, którą po sobie zostawił, to służbowy telefon, na który jeszcze przez jakiś czas przychodziły SMS-y. Na przykład od Olivera Neuville’a. Konsultacje z byłym reprezentantem Niemiec? No nie. Kolega klubowy „Taty” z dawnych lat, co dość urocze, przy okazji składania świątecznych życzeń miał dopominać się o zwrot pożyczonego hajsu.

Mamy nadzieję, że wybaczycie nam ten przydługi i anegdotyczny i nie do końca licujący z powagą problemu wstęp, ale przykład niepozornego Chrobrego Głogów jak w soczewce skupia problemy polskich klubów z obsadą tego, jak mogłoby się wydawać, kluczowego stanowiska. Po pierwsze – zatrudnienie w roli dyrektorów sportowych straszaków dla trenerów, po drugie – zatrudnianie w roli dyrektorów sportowych byłych piłkarzy bez względu na kompetencje i predyspozycje. Rzecz jasna to nie tak, że więcej grzechów procesu rekrutacyjnego w tym przypadku nie ma. I oczywiście dotyczą one również klubów zdecydowanie większych i bardziej poukładanych niż wspomniany pierwszoligowiec.

Reklama

Kojarzycie Janusza Melaniuka? Nie musicie wstydzić się tego, że nie. Będziemy trochę złośliwi, ale można powiedzieć, że to były dyrektor sportowy Lechii Gdańsk, o którego istnieniu wiele osób dowiedziało się wtedy, gdy klub – w październiku zeszłego roku – zakomunikował zakończenie współpracy. Inny przykład – Bogdan Wilk, dyrektor Piasta Gliwice. Wcześniej: menedżer drużyny, asystent kolejnych trenerów, skaut gliwickiego klubu. Człowiek-orkiestra. Nie twierdzimy, że Wilk, który sam podkreśla, że ciągle bardziej czuje się trenerem, na pewno nie nadaje się do roboty, którą teraz wykonuje (podobnie jak Melaniuk), ale na kilometr widać, że to po prostu pracownik klubu z mocnym poparciem ważnych osób. W takich przypadkach często zmieniają się tylko funkcje widoczne na wizytówce. Istnieje stanowisko – ot, jedno z wielu – więc trzeba je kimś obsadzić. Nie powiemy, że nieważne kim, ale tu nie ma wielkiego przypadku w tym, że rzadko mówi się o tych panach, gdy wskazujemy architektów sukcesów obu klubów.

Ale spójrzmy też niemal na sam szczyt naszej klubowej hierarchii. Na Lecha Poznań. W ostatnich latach kluczowa funkcja w Kolejorzu potrafiła być obsadzana Markiem Pogorzelczykiem, Andrzejem Dawidziukiem, Piotrem Rutkowskim i Tomaszem Rząsą. Czyli tak… Były lakiernik, który dzięki błogosławieństwu „Fryzjera” stał się w polskiej piłce kimś, a bez niego dalej mógłby przykręcać śrubki. Człowiek, który bardzo dobrze zna się na szkoleniu bramkarzy, ale niekoniecznie na czymś wykraczającym poza tę rolę. Syn właściciela. Były piłkarz, który nieustannie krząta się po gabinetach czy to Cracovii, czy to PZPN-u, czy Lecha, odpowiadając za przeróżne rzeczy, włączając w to kontakty z mediami. Niby ostatni z nich ma najsolidniejsze podstawy, ale z drugiej strony – trudno było się nie uśmiechnąć, słysząc na przykład, jak Rząsa pozuje na przełożonego Adama Nawałki. I tak samo trudno nie odnieść wrażenia, szczególnie patrząc na skuteczność transferów w ostatnich latach, że za swoje zaniedbania Kolejorz zapłacił sporą cenę.

Oczywiście, choć to wybór z dwojga złego, chyba lepsza jest taka sytuacja niż ta, w której dyrektora sportowego w ogóle nie ma, bo – klasyk – a komu to potrzebne?

Po co komu dyrektor sportowy?

No właśnie. Jak już wspomnieliśmy, mamy wrażenie, że nie wszyscy rozumieją rolę dyrektora sportowego. Najczęściej postrzegany jest on jako „ten gość, który ma ogarnąć transfery do klubu”, ale to maksymalne spłycenie tematu. – Zgadzam się, że funkcjonuje złe wyobrażenie tego zawodu – mówi nam Piotr Burlikowski, dzisiaj doradca ds. sportu w PZPN-ie, a w przeszłości dyrektor sportowy Korony Kielce, Zawiszy Bydgoszcz, Zagłębia Lubin czy Cracovii. – Dla wielu osób dyrektor sportowy to właśnie „pan od transferów”, a musimy zastanowić się nad tym, jak w ogóle scharakteryzować tę funkcję? Dla mnie dyrektor sportowy to jest osoba, która kreuje w klubie długofalową wizję sportową, która zapewnia ciągłość pewnych rozwiązań sportowych. On zajmuje się zarządzaniem pionem sportowym, koordynuje dział skautingu, współtworzy struktury akademii, oczywiście odpowiada za transfery i za zatrudnianie trenerów – dodaje.

Inny słowy – z założenia dyrektor sportowy powinien być dla klubu kimś, kto spina w firmie absolutnie wszystko w kwestii sportowej. Wiadomo, że kwestie marketingowe zostawia odpowiednim działom, że nie będzie weryfikował jakości tkanin w klubowym sklepie, że raczej nie zajmuje jego głowy polityka karnetowa, ale w sprawach sportowych wszystko powinno podlegać właśnie jemu.

Reklama

Transfery to tak naprawdę najbardziej „seksowny” z jego obowiązków. I tu też nie ogranicza się tylko do tego, by jeździć sobie po Zapresiciach i wynajdywać tam piłkarskie perełki, o których nie wie reszta świata. Dyrektor sportowy w kwestii transferowej powinien zabezpieczyć kasę w budżecie, zlecić obserwacje działowi skautingowemu (uprzednio go tworząc/organizując), ocenić przydatność piłkarza do długofalowej wizji klubu (uprzednio tworząc profile graczy na danych pozycjach), wynegocjować umowę z klubem macierzystym zawodnika, wynegocjować kontrakt z piłkarzem, czasami w ogóle ten kontrakt napisać, wreszcie oszacować wszystkie koszty amortyzacji i… I tak dalej, i tak dalej, bo te zadania można mnożyć, wchodząc coraz głębiej w szczegóły, ale przesłanie chyba jest jasne, więc postawimy kropkę.

Tak przynajmniej wygląda to w świecie idealnym. I mówimy tu tylko o transferze, czyli wierzchołku góry lodowej tego fachu. Zresztą mamy wrażenie, że gdyby faktycznie działało to tak, jak rozpisaliśmy w tym akapicie, to rokrocznie budżety polskich klubów byłyby zdecydowanie szczelniejsze.

Ale napisaliśmy, że to nie tylko „facet od transferów”. Zatem wymieniając najważniejsze obowiązki dyrektora w modelowym ujęciu, musimy powiedzieć też o tym, że to na jego barkach powinien leżeć skauting trenerów. Kolejna cholernie niedoceniania u nas kwestia, a może po prostu efekt tego, o czym jest ten tekst. Doskonale wiecie, jak to u nas bywa – każdy trener jest z innej parafii, następca często jest całkowitym przeciwieństwem pożegnanego chwilę wcześniej szkoleniowca. Raz zamordysta, raz brat-łata, raz zwolennik hurra ofensywy, raz fan organizacji gry, znający nie tylko podstawy murarki. A trener powinien pasować do wizji klubu, którą wcześniej dyrektor współtworzył, to jeden z fundamentów jej realizacji. I oczywiście skoro już dyrektor tego trenera zatrudniał, to on też jego poczynania weryfikuje i on – do spółki z prezesem – podejmuje decyzję o zwolnieniu.

Do trenerów jeszcze wrócimy. Dalej mamy jednak ogrom pracy, która pozostaje w cieniu. I której w całości wymienić się chyba nie da, więc przelecimy przez podstawowe kwestie. Spinanie kwestii związanych z akademią (umowy zawodników, opracowywanie tranzytu piłkarzy z drużyn juniorskich do pierwszego zespołu, kontrakty trenerów w akademii, skauting młodzieżowy), działalność medialna, kwestie pilnowania bieżących umów zawodników (z kim przedłużamy, kogo odpalamy, ile możemy zaproponować), długofalowa wizja składu („skoro na lewej obronie mamy 34-letniego Serba z półtorarocznym kontraktem, to czas najwyższy wprowadzać tego zdolnego Maciusia z rezerw, będzie miał pół roku u nas, później wypożyczenie roczne do Stali Mielec, wróci do nas z 35 meczami na poziomie seniorskim)…

Nie przekonują was wyliczanki? No to opinia. – Jeśli mamy czerpać wzorce od najlepszych na świecie, to tam w większości klubów, stanowisko dyrektora sportowego jest obsadzone. Są świadomi, że to ważna rola w klubie. Nasi właściciele klubów czy ludzie, którzy nimi zarządzają, też powinni być – mówi Łukasz Masłowski, były agent piłkarski i dyrektor sportowy m.in. Wisły Płock. – My mamy taką mentalność, że wydaje nam się, że na wszystkim znamy się najlepiej. Czasami mam wrażenie, że chcielibyśmy mieć w klubie jak najmniej osób, ale niestety – ci sami ludzie nie dadzą rady trenować piłkarzy, przygotowywać ich pod względem fizycznym, leczyć, a w międzyczasie ogarnąć marketingu. To wąskie myślenie, bo nikt nie jest alfą i omegą. Dyrektor sportowy powinien mieć na przykład obszerną wiedzę na temat przygotowania fizycznego, ale tylko na potrzeby merytorycznej dyskusji ze specjalistą w tym temacie. Na szczęście trend, który obserwuję, jest optymistyczny.

Oczywiście są różne modele funkcjonowania dyrektora sportowego w klubie. Wiele zależy od tego, jakim budżetem dysponuje się w danym miejscu pracy. Inaczej będzie wyglądała praca szefa pionu sportowego w – dajmy na to – Miedzi Legnica, a inaczej w Lechu Poznań. Dyrektor jest też zależny od ludzi, którzy go zatrudniają. W idealnym świecie, do którego często się odwołujemy, powinien dostać pełnie władzy w zakresie sportu – czyli prezes go zatrudnia, daje mu swobodę i przestaje uważać, że to on jest najmądrzejszy. Sęk w tym, że bardzo często dyrektor jest po prostu kolejnym zderzakiem dla prezesa. Zgodnie z zachodnimi wzorcami – dyrektora warto mieć, ale kto w polskiej lidze chce dzielić się władzą?

Wróg trenera i sekretarka sportowa 

Załóżmy, że udało się znaleźć kandydata na dyrektora, nawet odpowiedniego. Kontrakt (choć dyrektor pewnie zarabia dzięki niemu mniej niż lewoskrzydłowy z dwiema bramkami i pięcioma asystami) podpisany, odbiór służbowego samochodu i telefonu pokwitowany, pierwszy bączek na obrotowym fotelu przy biurku wykręcony. Nie pozostaje nic innego, jak zakasać rękawy i wziąć się do pracy, obserwować efekty, a po wszystkim ruszyć, wraz z ekipą, w kierunku zachodzącego słońca? Chciałaby dusza do raju…

Na dyrektora po drodze czeka mnóstwo pułapek, zakrętów, trudności. Wielu z nich dałoby się uniknąć, gdyby ich rola i kompetencje zostały lepiej zrozumiane, bo wymieniony wyżej natłok obowiązków to jedno, a traktowanie dyrektora na zasadzie „przynieś, podaj, pozamiataj” to coś innego.

– Śmiejemy się, że Polsce nie ma dyrektorów sportowych, są tylko sportowe sekretarki – mówi jeden z dyrektorów, który nie chce wypowiadać się pod nazwiskiem, co zrozumieć nietrudno. Działa na rynku z bardzo ograniczoną liczbą miejsc pracy, a łatka marudy nikomu przy szukaniu roboty nie pomaga. Nie chodzi tu o lenistwo czy jakąś fanaberię. – Dyrektor bardzo dużą część swojej pracy musi wykonywać w terenie. Pierwszą na myśl zapewne przychodzi wszystkim obserwacja zewnętrzna, która jest działką jego oraz podległego mu działu skautingu. Ale prócz niej jest też choćby obserwacja wewnętrzna, niekoniecznie mniej ważna. Jeśli staję przed dylematem, w którym wybieram pomiędzy ważnym meczem juniorów a wypełnianiem papierów i jestem zmuszony postawić na to drugie, to coś tu wyraźnie nie gra. I to nie jest jakaś teoretyczna konstrukcja, bo kilka razy stałem w podobnym rozkroku – dodaje nasz rozmówca.

I proponuje prostą kalkulację. Ile klub kosztować będzie zatrudnienie dodatkowej osoby do biura? Kilka tysięcy, a jeśli chcemy „poszaleć” i ściągnąć kogoś z wykształceniem prawniczym, trochę więcej. Kolejna pomyłka dyrektora sportowego przy kontraktowaniu nowego piłkarza, o którą łatwiej przy nadmiarze obowiązków, to z reguły wielokrotność tej sumy.

Problem dotyczy rzecz jasna klubów mniejszych. Większe coraz bardziej przypominają korporacje i tam dyrektor sportowy nie musi zaprzątać sobie głowy takimi sprawami jak doglądanie faktur czy pisanie umów. Ale żeby uzmysłowić sobie to, gdzie leży w tym przypadku granica, wróćmy do odcinka „Stan Futbolu”, w którym Michał Żewłakow opowiada o pracy w Zagłębiu Lubin. Albo inaczej – tłumaczy się z tego, że jej efekty są znacznie mniej widoczne niż oczekiwaliby tego ludzie. – Wydaje mi się, że przez rok w Zagłębiu nauczyłem się więcej niż przez cztery lata w Legii. W warszawskim klubie wiele rzeczy masz podanych – wystarczy powiedzieć i na przykład dostajesz raport, jest dział, który się daną sprawą zajmuje. W Lubinie tych pracowników jest trochę mniej, więc wielu rzeczy trzeba dotknąć osobiście. Powiem szczerze, że przez pierwsze sześć miesięcy uczyłem się „spraw excelowskich”, pensji, premii, faktur, wszystkich kwestii związanych z procedurami transferów. I nauczyłem się tego, jestem bogatszy o tę wiedzę, ale dalej uważam, że takie rzeczy powinny być ograniczane. 

Innymi słowy – nie po to zatrudnia się szefa kuchni, żeby zajmował się obowiązkami pomocy kuchennej. A tak na marginesie, na swój sposób genialnym posunięciem Zagłębia było zakomunikowanie, że rezygnuje z funkcji dyrektora sportowego, ale dzięki oszczędnościom w klubowej akademii powstanie stołówka. To krok w tył, ale skoro dzieciaki nie będą chodzić głodne, to w sumie… walić tego dyrektora. To działa na wyobraźnię bardziej niż jakaś wizja, której efekty może przyjdą, ale dopiero za jakiś czas.

Żewłakow nieco narzekał, że momentami przygniatały go sterty papierów, ale Burlikowski mówi tak: – Nie narzekałem na to, bo to jeden z elementów pracy dyrektora sportowego. Trzeba zaakceptować warunki, w jakich się pracuje. Ja też jestem przyzwyczajony do takiego korporacyjnego ładu, kompletnie mi to nie przeszkadzało. Myślę, że dyrektor musi być biegły w takich sprawach, bo – nie oszukujmy się – jeśli ktoś chce być dyrektorem, a boi się sporządzania czy podpisywania dokumentów, to może lepiej, żeby zastanowił się, czy to jest praca dla niego.

Łukasz Masłowski do kwestii natłoku obowiązków też podchodzi ze zrozumieniem. – Zgrzeszyłbym, gdybym narzekał na mój komfort pracy w Olimpii Grudziądz, Wiśle Płock czy na początku w Widzewie Łódź. Każdy z dyrektorów, których jest bardzo mało, powinien czuć się wyróżniony, ale też mieć świadomość, że roboty zawsze jest mnóstwo – mówi i przechodzi do innego wątku. – Jeśli miałbym znaleźć powód do narzekania, to wskazałbym brak cierpliwości ze strony władz klubu. Często mówimy o tym w przypadku trenerów, ale dyrektorów sportowych dotyczy to chyba w jeszcze większym stopniu. 

I rzeczywiście wydaje się, że trafia w punkt – gdy wrócimy do grafiki, na której widzimy wszystkich dyrektorów sportowych w Ekstraklasie, widzimy, że obecnie największym stażem pochwalić się może pracujący w ŁKS-ie Krzysztof Przytuła. Jeśli wytrzyma do lipca – a raczej wytrzyma, choć spadek będzie testem cierpliwości właściciela – stukną mu zawrotne cztery lata na stanowisku! Ale zanim powiecie, że to dobry wynik, podrzucimy pewien punkt odniesienia. Michael Zorc jako dyrektor Borussii Dortmund pracuje od… 1998 roku. Max Eberl rozdaje karty w imienniczce z Mönchengladbach niecałą dekadę krócej. Michael Preetz swoją misję w Hercie BSC zaczął kilka miesięcy po nim. A na tym rzecz jasna nie kończy się lista niemieckich klubów, w których dyrektorzy pracują dłużej od Krzysztofa Przytuły – specjalnie wybraliśmy takie, w których po drodze dochodziło do różnych zawirowań, by pokazać, że jednak można być konsekwentnym. Kluby Bundesligi, w których dyrektorzy na razie pracują krócej niż dyro w ŁKS-ie, są w mniejszości.

Trenerzy i dyrektorzy, co podkreśla nie tylko Masłowski, w teorii jadą na jednym wózku. W praktyce jednak nierzadko zdarza się tak, że gdy przebywają w jednym pomieszczeniu, atmosfera staje się tak gęsta, iż można kroić ją nożem. Pod warunkiem, że ma się jakiś dobry pod ręką. I tu już nie chodzi o to, że trener obawia się, iż dyrektor tylko czeka na to, żeby zarzucić dres i przejąć jego funkcję. Takie sytuacje cały czas się zdarzają (ostatnio w GKS-ie Tychy Ryszard Komornicki zastąpił Ryszarda Tarasiewicza), ale są tak naprawdę coraz rzadsze. Chodzi o wizję, strategię. Trener musi ją współtworzyć. Podzielać. W najgorszym przypadku – akceptować i realizować. Różnica zdań jest w porządku, ale pod warunkiem, że staje się twórcza. Gorzej, gdy dochodzi do niezdrowej rywalizacji o wpływy, sabotowania i robienia sobie na złość (skojarzyły się te hasła z pewnymi klubami, prawda?).

Sięgnijmy do świata Hollywood, bo czemu nie. Brad Pitt jako Billy Beane z pomocą trochę zakompleksionego, ale i genialnego analityka Petera Branda (Jonah Hill) próbują zrewolucjonizować baseball. Ludzie patrzą na nich trochę jak na szaleńców, ale menedżer Oakland Athletics ma zaufanie władz. Jedną z ostatnich przeszkód, ale dość wysoką, okazuje się trener Art Howe, który podejmuje decyzje o ostatecznym składzie i rolach zawodników. Na początku torpeduje on pomysły przełożonego – przynajmniej według filmu, bo sam Howe twierdził, że aż takim tradycjonalistą nie był – przez co ucierpiało sporo klubowego sprzętu, na którym wyżywał się Beane, a rewolucja stanęła pod znakiem zapytania.

I teraz wróćmy do polskiej piłki. – Żaden dyrektor oficjalnie wam tego nie powie, ale często to trenerzy są problemem. Jak może on realizować fajną strategię i przy okazji wypromować swoje nazwisko? Najprostsza droga – znaleźć młodego Polaka za grosze, postawić na niego, a jak wypali, sprzedać za miliony. Niestety często ten plan wysypuje się w momencie ustalania składu, bo trener woli przykładowego 30-latka z Serbii. Nie możesz mu zarzucić, że się myli, bo ten obcokrajowiec z reguły jest jakieś 10-20% lepszy od wspomnianego chłopaka – możecie się śmiać, ale on pewną jakość z punktu widzenia drużyny zazwyczaj gwarantuje. Tyle tylko, że to co jest w interesie trenera, bo zwiększa szansę na utrzymanie posady, nie bardzo mieści się w interesie klubu – mówi anonimowo jeden z naszych rozmówców.

Potencjalnych punktów zapalnych przy takiej współpracy jest rzecz jasna sporo. Jednocześnie trudno powiedzieć, by trenerzy byli wielkimi zwolennikami sytuacji, w której dyrektora sportowego w ogóle nie ma, bo najzwyczajniej w świecie nie są w stanie obskoczyć dwóch tak wymagających etatów. To co, tak źle i tak niedobrze? Poniekąd, ale… też nie do końca – wyjściem z sytuacji jest model, który widzimy w Cracovii. Michał Probierz jest zarówno trenerem, jak i dyrektorem sportowym (w randze wiceprezesa), który ustawia pod siebie cały dział. Wróćmy do konferencji, na której ogłaszał tę decyzję Janusz Filipiak. – Próbowaliśmy różnych dyrektorów sportowych, tych nazwisk było sporo, ale moje doświadczenia jako prezesa były negatywne, bo zawsze mieliśmy konflikt między dyrektorem sportowym a trenerem. Były kwasy między nimi. 

Widzę, że w niektórych klubach występują modele z silną pozycją właściciela lub z mocnym umocowaniem trenera w strukturach. Jeśli tak to wygląda, to zasadniczo nie widzę sensu, by taki klub zatrudniał dyrektora sportowego. Bo jeśli on ma być tylko ozdobą i nie mieć żadnej decyzyjności, to właściwie po co? Są przykłady na to, że taki klub też może działać – mówi Tomasz Pasieczny, dziś skaut Arsenalu, który od dziesięciu lat pracuje w Premier League i ma dyplom FIFA Master, który jest traktowany jako „międzynarodowa licencja na pracę w poważnej piłce”. Ale o samym FIFA Master nieco później. Zostańmy jeszcze przy realiach dyrektorowania.

O czym nie wspomnieliśmy? Oczywiście o pieniądzach na przykład. W środowisku bez trudu usłyszycie, że łatwo idealizować nam zachodnich dyrektorów sportowych, którzy co okienko mogą wydać kilkadziesiąt milionów euro, a nie: „to, co sobie naruchają”. Bierzemy na to poprawkę, tak jak pamiętamy o tym, że nasi trenerzy warsztatowo wcale nie muszą odstawać od zagranicznych kolegów po fachu – po prostu pracują na gorszym materiale ludzkim. Z drugiej jednak strony… Czy porównując nasze budżety i to, ile z nich wydajemy na pensje piłkarzy, z klubami, które biją nas w pucharach, nie dojdziemy przypadkiem do wniosku, że tymi pieniędzmi, które mamy (nie tak małymi), nierzadko palimy w piecu?

Czy PZPN powinien pomóc?

Skoro, jak już chyba ustaliliśmy, z dyrektorami jest problem, to może powinniśmy zacząć ich systemowo, pod egidą PZPN-u szkolić? Przedstawiając ten pomysł dyrektorom, da się wyczuć mieszane odczucia. Z jednej strony chęć jest, ale można usłyszeć, że w Polsce brakuje, może poza Piotrem Burlikowskim, autorytetów w tej dziedzinie, a na teoretyków szkoda czasu. Z kolei gdy przystawi się ucho w innym miejscu, dowiedzieć się można, że związek niedługo ma zamiar poważnie zabrać się za szkolenia skautingowe, a następnie powinien pójść za ciosem, bo z kontaktami Zbigniewa Bońka czy Macieja Sawickiego nietrudno o bardzo atrakcyjną ofertę. Masłowski: – Chęć stałego rozwoju jest na tym stanowisku kluczowa, ale czy przy dzisiejszych możliwościach musimy czekać aż PZPN coś zaproponuje?  Załatwienie stażu w zagranicznym klubie to nie jest wielki kłopot, kursy i konferencje są na wyciągnięcie ręki. Głód wiedzy można zaspokoić bez trudu. Bardziej traktowałbym to w formie ukłonu ze strony związku niż obowiązku. 

Jakby na potwierdzenie tej tezy w ostatnich tygodniach na kanale Youtube Sevilli pojawiają się mini-wykłady prowadzone przez Monchiego, czyli chyba najbardziej znanego dyrektora na świecie (na razie dostępne tylko po hiszpańsku). W trakcie kwarantanny webinary wypuścił też m.in. dyrektor sportowy Leeds.

Ale nie oznacza to, że PZPN nie mógłby pomóc. Skoro szkolenie trenerów rozrosło się do miana całego systemu z szeregiem wymogów i licencji, to zostawienie dyrektorów sportowych samych sobie można uznać nawet za nielogiczne. Tak, jest ich zdecydowanie mniej niż trenerów. Ale nie, nie są mniej ważni niż oni. Może kiedyś dojrzejemy do tego, by powiedzieć, że są ważniejsi.

Piotr Burlikowski nie jest jednak przekonany do tego, że systemowe szkolenie dyrektorów to dobra droga. – To jest trudna kwestia. Moim zdaniem – nie. Po pierwsze sam ten zawód nie jest w pełni sformalizowany, może po prostu kulturowo nie jesteśmy gotowi na to, by wprowadzać taką funkcję do klubów. Po drugie – zostawiłbym to jednak w rękach poszczególnych osób. To znaczy jeśli ktoś chce być dyrektorem sportowym, to ma ku temu wiele możliwości do wykształcenia się w tym kierunku. Są studia, są staże, jest literatura. Być może w przyszłości to jest temat do rozważenia, chociaż ja póki co nie jestem zwolennikiem kształcenia dyrektorów sportowych przez władze piłkarskie.

Z tego co słyszymy – jakieś wstępne rozmowy były w tym temacie prowadzone, ale nawet nie za bardzo wiadomo, kto miałby się tym zająć. Wywołany przez nas PZPN czy jednak sama Ekstraklasa? A jeśli Ekstraklasa, to czy szkolenia dotyczyłyby wyłącznie osób wydelegowanych przez kluby, czy jednak pozwolić spółce na wyszkolenie kadry spoza akcjonariuszy i niech już kluby dalej z tego korzystają? Trwa pat i nie za bardzo widać tu światełko w tunelu. A szkoda, bo warto odwołać się do krajów lepiej rozwiniętych piłkarsko – w Hiszpanii, Anglii czy we Włoszech federacje organizują kursy na dyrektorów sportowych. Za podobny projekt zabierają się Niemcy – a jeśli ich szkolenia dyrektorów będą na poziomie szkoły trenerskiej w Kolonii, to coś czujemy, że będą mogli odjechać reszcie stawki.

Jeśli jednak taki kurs miałby się rozpocząć, to jak w ogóle mógłby wyglądać? Wydaje się, że słusznym kierunkiem byłoby wyposażenie kursantów w narzędzia, a nie dawanie gotowego sposobu na poruszanie się po grząskim gruncie tego fachu. – Wyobrażam to sobie tak, że odbywałby się on w kilku segmentach. Kursanci dostaliby wiedzę z poszczególnych działek tego zawodu – z podstaw prawa podatkowego, z prawa sportowego, z ekonomii, technik negocjacyjnych, skautingu. Nie chodzi o to, by przyszło kilku dyrektorów czy byłych dyrektorów i by oni mówili zgromadzonym, jak ta rola wygląda. Raczej widziałbym to tak, że uczestnicy dostaliby wiedzę od specjalisty z zakresów, które wchodzą w kompetencje dyrektora. Na koniec być może udałoby się zaprosić jakiegoś zagranicznego eksperta, który ma duże doświadczenie w tym zawodzie, by opowiedział o tym fachu – mówi nam Pasieczny.

Kiedyś zawód trenera też nie był licencjonowany i właściwie mógł zostać nim każdy – najczęściej były piłkarz, bo przecież zna zapach skarpet w szatni, widział przez 20 lat kariery wszelakie rozgrzewki, więc się nada. Ale dziś w zdecydowanej większości federacji szkoleniowiec musi mieć licencję, a w Europie UEFA bardzo tego pilnuje. Nawet w dziewiątoligowym LZS-ie Pipidówka trener musi legitymować się odpowiednim kwitem. Mieliśmy sędziów-amatorów, dzisiaj mamy sędziów zawodowych. Może zatem wreszcie nadejdzie czas, by i zawód dyrektora był objęty pewnymi restrykcjami. Widzimy dobre i złe formy takiego sposobu kontroli rynku.

Dobre – dyrektor będzie musiał faktycznie udowodnić, że zna chociażby podstawy tej roboty. Przecież mieliśmy już takich ananasów w Ekstraklasie, którzy ledwie zawiesili buty na kołku, wskoczyli w garnitur i z dyrektorską miną opowiadali o wizji klubu. A że nie potrafili obliczyć ekwiwalentu, z każdą prawną bzdurą latali do zaprzyjaźnionej kancelarii, a o negocjacjach wiedzieli tyle, ile nauczyli się z tych targów o kuferek w radiowym audiotele. Zła strona jest oczywiście taka, że ograniczalibyśmy w ten sposób rynek. Ktoś zdolny musiałby czekać na swoją kolej na zapisanie się na kurs, pewnie pod nosem przeszedłby nam jakiś dyrektorski geniusz, który akurat nie miałby w ręce papieru. Natomiast tak się zastanawiamy – czy dziś bez regulacji zawodu tacy dyrektorscy geniusze chowają się za każdym kamieniem i czekają na ofertę z Ekstraklasy czy I ligi? Cóż, mamy poważne wątpliwości.

Inwestycja w siebie

Jeśli w Polsce nie ma kursów organizowanych przez władze piłkarskie, to osoby, które widzą się w funkcji szefa działu sportowego muszą inwestować w siebie. Przynajmniej tak to sobie wyobrażamy. Bo jeśli ktoś chce być dyrektorem tylko dlatego, że grał w piłkę i potrafi złożyć dwa zdania złożony, to wydaje się, że to trochę za mało. A takie przypadki też w Ekstraklasie mieliśmy.

Okej, jakie zatem są ścieżki własnego rozwoju? Cóż, oferta jest szeroka, choć warto wybierać roztropnie. Pewne podstawy dają studia zaoczne na polskich uczelniach na kierunku „zarządzanie w sporcie” czy „menedżer sportu”. Mówimy tu jednak o studiach trudnych do weryfikacji – kto tam wykłada? Jakie ma podstawy do tego, by kogoś tego uczyć? Ile faktycznie jest w tym nauki przydatnych rzeczy, a ile ściągania kasy za to, by były zawodnik mógł pochwalić się wykształceniem wyższym?

Jeśli ktoś jest kumaty i wie, gdzie ma braki, to może je uzupełniać po prostu szkoleniami. Załóżmy, że jesteśmy zawodnikiem, który właśnie kończy karierę i czujemy, że dalibyśmy radę w roli dyrektora sportowego. Mamy czutkę do piłkarzy, dzięki dobrym znajomościom z menedżerami potrafimy prowadzić już negocjacje, przeczytaliśmy kilka książek o zarządzaniu. Ale jesteśmy zieloni z prawa sportowego i generalnie jedyny kodeks, jaki widzieliśmy na oczy, to ten, który lata temu wydawał White House przy rapowych mix-tape’ach. Co robimy? Albo załatwiamy sobie korepetycje od kumatego prawnika. Albo wyrabiamy sobie kartę biblioteczną na Wydziale Prawa i Administracji. Albo po prostu idziemy na studia.

Bo w innym wypadku wychodzą takie kwiatki, jak przykład z życia wzięty, gdy dyrektor jednego z polskich klubów regularnie dzwonił do kancelarii prawnej po to, by wyliczyła mu potencjalny zysk z mechanizmu solidarnościowego. Czyli coś, co ogarnie średnio rozgarnięty uczeń siódmej klasy z dostępem do wyszukiwarki i windowsowego kalkulatora. Klub za każde takie wyliczenie musiał zapłacić, a przecież kumaty dyrektor mógłby to zrobić w dwie minuty podczas wyjścia na papierosa.

Piotr Burlikowski opowiada, że po zakończeniu kariery nie miał ani wykształcenia w kierunku prawniczym, ani nie był mistrzem zarządzania. Miał kontakty, pomysły, a reszty uczył się od mądrzejszych od siebie. – U mnie proces przejścia z boiska w rolę dyrektora był dość płynny, ale przede wszystkim dlatego, że miałem wielkie szczęście trafić na pana Krzysztofa Klickiego w Koronie Kielce. Dzięki niemu miałem możliwość przejścia wielu kursów i szkoleń, które pomogły mi w kształceniu się w tej roli – mówi.

Wydaje się jednak, że jeśli ktoś chce mieć naprawdę konkretne wykształcenie, to składa papiery na kurs FIFA Master. To szkoła założona już 20 lat temu, która kształci kadry dla profesjonalnego futbolu. Co roku przyjmują do niej jedynie 20-30 osób i w trybie stacjonarnym przez dwanaście miesięcy uczą kursantów zarządzania w futbolu. Rozpiętość tematyczna jest dość szeroka, ale to nie znaczy, że studenci dostają wiedzę spod znaku lelum-polelum.

To roczny kurs, który jest podzielony na trzy segmenty. Pierwszy odbywa się w Anglii i tam kursanci otrzymują takie podstawy pracy w kadrze zarządzającej w sporcie. Socjologia, psychologia, historia sportu. To jest taki moduł wstępny. Później przenosimy się do Włoch, gdzie mamy moduł poświęcony zarządzaniu ludźmi, finansami, poruszane są tam kwestie marketingu, stadionu, generalnie infrastruktury. Na i na koniec trafiamy do Szwajcarii, gdzie odbywają się zajęcia z zakresu prawa sportowego, prawa ogólnego, uczestnicy poznają casusy prawne związane z futbolem, wszystko jest objaśniane na bardzo życiowych przykładach. Ten kurs jest dość szalony – mam tu na myśli intensywność nauki. Rok wyjęty z życia, ale i rok bardzo owocny pod względem pozyskiwania wiedzy. I to nie jest wiedza podręcznikowa, bo książkę każdy może sobie zamówić i przeczytać w domu. Wśród wykładowców jest mnóstwo praktyków, ludzi z wysokich szczebli zarządzania sportem – wyjaśnia Piotr Sadowski, skaut Manchesteru United, wcześniej m.in. dyrektor akademii Lecha Poznań. Był też menedżerem polskiego skautingu na Anglię.

Problemem dla niektórych mogą być pieniądze, które trzeba włożyć w ten kurs. Szacunkowo to około 30 tysięcy euro, które trzeba na to wydać – wysokie czesne, przeloty, zakwaterowanie (studia odbywają się w trybie stacjonarnym). Ale to nie są pieniądze wyrzucone w błoto. Wiedza na uczelni to jedno, ale studenci są zabierani do poważnych klubów i mogą zobaczyć duży futbol od środka. Inter, Manchester United, Milan, Bolton, Juventus – to tylko część ośrodków, które wizytują. I to nie są staże z cyklu „pan się tędy przejdzie i zobaczy slajdy w Power Poincie”. Co roku studia te dostarczając kadrę zarządzającą do naprawdę poważnych klubów (w niemal każdej czołowej drużynie Europy znajdziemy kogoś, kto jest absolwentem FIFA Master) oraz do światowych federacji sportowych, bo to nie tylko sprowadza się do zarządzaniu w futbolu.

Oczywiście można w tym zawodzie pracować bez realnego wykształcenia w tym kierunku, natomiast myślę, że wiedza nie szkodzi. Praca w tym fachu wymaga wielu kwalifikacji – znajomości prawa, technik negocjacyjnych, ekonomii, takiej technicznej wiedzy o futbolu – mówi Sadowski.

Niewielu Polaków garnie się jednak do tego, by kończyć fifowską szkołę. Do tej pory mamy jedynie trzech absolwentów FIFA Master – Pasiecznego (poza Arsenalem skautował też dla West Bromich Albion, pracował w dziale prawnym Azjatyckiej Konfederacji Piłkarskiej), Sadowskiego oraz Emilię Szymańską (po mężu Evequoz), byłą kolarkę górska. Do tego wśród absolwentów tych studiów widnieją osoby z polskim obywatelstwem – Michał Roniek (obywatelstwo szwajcarskie), Leo Lederman (brazylijskie), Isabella Burczak (szwajcarskie). Czemu tylko tylu? Być może chętnych odstraszają wymagania – trzeba mieć ukończone studia licencjackie, biegle mówić po angielsku, a i oczywiście uiścić wspomniane już czesne. Jeśli jednak przełożylibyśmy te pieniądze na warunki ekstraklasowe – mówimy tu o kwocie rzędu czteromiesięcznej wypłaty średniej jakości piłkarza.

Być może lepiej odpuścić sobie ściąganie trzeciego stopera z Torpedo Zadupie, a wysłać obiecującego pracownika do szkoły FIFA, dać mu rok na przygotowanie się do roli dyrektora sportowego, a później niech gość odpracuje zainwestowane w niego pieniądze pracą w klubie? Zwłaszcza, że – o czym pisaliśmy wcześniej – kluby i tak przepalają w kominku nawet nie setki tysięcy złotych, a miliony, oddając władze w ręce ludzi, którzy o zarządzaniu pionem sportowym nie mają zielonego pojęcia.

Czy widać światełko w tunelu?

Możemy oczywiście kręcić się w kółko i parzyć się na kolejnych kandydaturach. Brać dyrektorów, którzy bez cienia zażenowania mówią w wywiadach, że „skuteczność transferowa na poziomie 20% jest dobra” czy zwalniają piłkarzy w taki sposób, że kluby jeszcze kilka lat po odejściu dyrektora włóczą się z zawodnikami po sądach (i na ogół te sprawy przegrywają, muszą wypłacić duże odszkodowania). Zatrudniać ich tylko po to, by ci wyciągnęli z kieszeni swój czarodziejski telefon, odpalili czarodziejską książkę kontaktów, ściągnęli czarodziejskich Serbów przez czarodziejskiego przyjaciela, a później w równie czarodziejski sposób przepuścili kilkadziesiąt procent budżetu.

Pytanie – czy stać nas na tymczasowość i na powierzanie kluczowej roli w klubach ludziom bez kompetencji? Przypadkowym specom od opowiadania bajek?

Albo czy stać nas na to, by rolę dyrektora sportowego traktować po macoszemu i nawet jeśli dyrektorowi powierza się teoretycznie długofalowy projekt, to kończy się go w momencie, gdy ten dopiero zmienia klubowe struktury? Jako liga jesteśmy w europejskiej czołówce pod względem współczynnika płac piłkarzy do klubowych budżetów. Mamy wysoki kontrakt telewizyjny, niezłą w skali Europy frekwencję, ale w pucharach nie potrafimy nic zwojować. Być może właśnie dlatego, że pieniądze wpadają w ręce ludzi, którzy najzwyczajniej w świecie się do tego nie nadają?

Z drugiej strony, choć pod adresem klubów i samych dyrektorów padło w tym tekście wiele cierpkich słów, trzeba przyznać, że jest coraz lepiej. Nie można być ślepym i głuchym na to, co widzimy i co słyszymy z ust tzw. środowiska. W przeciwieństwie do krajów zachodnich jeszcze nie dorobiliśmy się gwiazdy na dyrektorskim stanowisku, ale kilka osób solidnie na swoje nazwisko pracuje. Ot, choćby Radosław Kucharski z Legii, który ostatnio podobno wylądował na liście kandydatów do zajęcia podobnego stołka w PAOK-u. Wcześniej mówiło się o tym, że szansę na angaż w zagranicznym klubie ma Dariusz Adamczuk z Pogoni Szczecin i przez obecny dołek nie powinniśmy skreślać ogromu pracy wykonanego przez niego w ekipie Portowców. Mocne wejście do zawodu na pewno miał też Artur Płatek, swoje coraz śmielej robi Dariusz Sztylka, a ostatniego słowa pewnie nie powiedzieli jeszcze Michał Żewłakow czy Łukasz Masłowski. No i jest Krzysztof Przytuła. Powiecie: „dajcie spokój, facet nawet nie potrafił sklecić drużyny, która powalczyłaby na poziomie Ekstraklasy”. To prawda, nie można wykluczyć tego, że dyrektor ŁKS-u trochę się pogubił i przecenił potencjał swojej kadry. Przede wszystkim jednak nie można zapomnieć o tym, w jak brawurowy sposób Łódzki Klub Sportowy przebył drogę z trzeciej ligi do Ekstraklasy i jak poukładanym klubem się w międzyczasie stał. Patrząc na tabelę można wybuchnąć śmiechem, ale tak – ten zespół jest teraz pewnym wzorem, jeśli chodzi o samo podejście do funkcji dyrektora sportowego.

Trzeba dać tym ludziom popracować, niewymienionej reszty też jeszcze nie skreślamy. I czekać na kolejnych dyrektorów, bo z tego, co słyszymy (i jest to kolejny powód do optymizmu), część klubów, w których dziś dyrektora brakuje, planuje w najbliższym czasie to zmienić. W wywiadach o takiej potrzebie mówił Dawid Błaszczykowski, czyli nowy prezes Wisły Kraków. W przypadku Zagłębia Lubin plotkowało się o tym, że wyciągnięty ze wspomnianej Wisły i dobrze rokujący Jakub Chodorowski będzie kimś więcej niż szefem skautingu, ale i tu podobno trwają poszukiwania jeszcze jednej, tej kluczowej osoby do pionu sportowego. Podobnie w Rakowie Częstochowa wszystko prawdopodobnie rozbija się nie o brak zrozumienia tej roli, a o deficyt kandydatów, którzy potrafiliby odnaleźć się między Markiem Papszunem, Michałem Świerczewskim, Wojciech Cyganem czy Dominikiem Ebebenge. Zresztą pamiętając o tym, jak w Rakowie wyglądał proces rekrutacji na stanowisko trenera, jesteśmy w miarę spokojni o to, że z czasem znajdą tam ciekawego dyrektora.

Zapominać nie można również o pierwszej lidze, bo tam też znajdziemy kilku ciekawych dyrektorów. Wyróżnić można choćby Marka Ubycha, który jest przed trzydziestką, a zdążył już awansować z Miedzią Legnica do Ekstraklasy i z niej spaść, ale budując przy tym dość ciekawy zespół, o czym świadczy też fakt Andrzej Dadełło nie widział sensu, by coś zmienić. W Warcie Poznań, a wcześniej w Olimpii Grudziądz, ciekawą robotę wykonuje Robert Graf, który w przyszłym sezonie pewnie będzie już dyrektorem ekstraklasowym. Ale spójrzcie też na Bruk-Bet Termalikę. W Niecieczy prawdopodobnie popełniono wszystkie możliwe błędy przy budowaniu pionu sportowego, ale dziś klub państwa Witkowskich porządkuje Łukasz Stupka, kolejny młody, zdolny, który pracował jako skaut w klubach Premier League, a później szefował działom w Wiśle Kraków i Górniku Łęczna. Ponowny najazd Słowaków i Rumunów na gminę Żabno jest mniej prawdopodobny.

I wszystko fajnie, pięknie – odnotowaliśmy te rzeczy nie tylko z kronikarskiego obowiązku. Ale sam fakt pozytywnych zmian to za mało, bo ich tempo wciąż jest zbyt niskie, a mety nawet nie widać. Albo inaczej – nie ma co udawać, że gonimy najsilniejsze ligi. One biorą udział w innym wyścigu.

MATEUSZ ROKUSZEWSKI, DAMIAN SMYK 

Fot. FotoPyK, newspix.pl

Najnowsze

Anglia

2 listopada? West Ham po raz pierwszy wyjedzie poza Londyn

AbsurDB
0
2 listopada? West Ham po raz pierwszy wyjedzie poza Londyn

Ekstraklasa

Komentarze

12 komentarzy

Loading...