Reklama

Pułapka przeciętności. Trzynaście lat od mistrzostwa dla Zagłębia

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

29 maja 2020, 11:30 • 15 min czytania 9 komentarzy

26 maja 2007 roku Zagłębie Lubin zatriumfowało nad Legią przy Łazienkowskiej w Warszawie i w aurze niespodzianki sięgnęło po mistrzostwo Polski. Trzy dni minęły zatem od trzynastej rocznicy tego niewątpliwego sukcesu. Jaki jest jednak ciąg dalszy tej historii? No cóż, w sumie niezbyt imponujący. Zwłaszcza biorąc pod uwagę suche wyniki. Degradacja za udział w aferze korupcyjnej, potem powrót do najwyższej klasy rozgrywkowej i jeszcze jeden spadek, tym razem będący już po prostu efektem błędów w budowie zespołu. Tylko raz od czasu mistrzowskiego sezonu udało się „Miedziowym” zająć miejsce uprawniające do gry w europejskich pucharach. Poza tym – totalne przeciętniactwo.

Pułapka przeciętności. Trzynaście lat od mistrzostwa dla Zagłębia

Dość powiedzieć, że jeśli na moment zapomni się o najniższym stopniu podium, na które lubinianie wskoczyli w 2016 roku, piąta pozycja osiągnięta w minionych rozgrywkach okaże się największym wyczynem Zagłębia od sezonu 2007/08, którego ponurą puentą był spadek za szwindle. A przecież „Miedziowi” w poprzedniej kampanii ponad przeciętność wybijali się tylko momentami. W grupie mistrzowskiej wygrali zaledwie jedno z siedmiu spotkań. Mogli mocno namieszać, ale głównie statystowali.

Ciśnie się zatem na usta pytanie: dlaczego wciąż się nie udaje? I to właśnie w Zagłębiu, czyli klubie mającym tak wiele kluczowych atutów, jakimi często nie mogą się pochwalić inni ekstraklasowicze. Mówimy nie tylko o tym, że właścicielem drużyny jest potężny holding KGHM Polska Miedź, jedna z najważniejszych polskich spółek skarbu państwa. Bo dziś Zagłębie to nie tylko bogaty i gwarantujący stabilność właściciel-sponsor, ale również niesprawiający kłopotów, skrojony pod potrzeby i możliwości klubu stadion. Znakomita baza treningowa i świetna akademia piłkarska, wyznaczająca standardy jeżeli chodzi o szkolenie młodzieży w Polsce. Z takim zapleczem organizacyjno-finansowym Zagłębie mogłoby i powinno regularnie plasować się w ligowej tabeli na podium.

Tymczasem trzecie miejsce sprzed czterech lat to incydent. Normą w Lubinie są natomiast rozczarowujące rezultaty.

– To z czego jesteśmy naprawdę dumni, to fakt, że przyjeżdżający do nas zawodnicy od razu widzą jak doskonałe warunki do gry będą mieli. W ogóle to jest bardzo fajne sito: bierzemy tych, którzy pytają, ile tu jest boisk, a nie tych, którzy pytają, ile restauracji i klubów w mieście – mówił w 2016 roku na łamach Weszło były już prezes Zagłębia, Mateusz Dróżdż. Ten sam Dróżdż kilkanaście miesięcy później komentował kompromitację „Miedziowych” w Pucharze Polski tak: – Zagłębie Lubin nigdy nie będzie niewolnikiem zawodników. Kto nie chce u nas grać, nie musi. (…) Robimy co w naszej mocy, żeby piłkarzom przekazać, że w Zagłębiu trzeba ciężko pracować. Są wypłaty na czas. Zawodnicy muszą docenić to, że wszystko mają poukładane od „a” do „z”.

Reklama

Dróżdża już w Zagłębiu nie ma, lecz nie tylko on jeden doszedł w pewnym momencie do wniosku, że w Lubinie nie brakuje piłkarzy, którym zrobiło się po prostu za wygodnie. Według raportu przygotowanego przez PZPN, w okresie od 1 kwietnia 2019 do 31 marca 2020 roku „Miedziowi” samym tylko agentom zapłacili przeszło trzy miliony złotych. To czwarty wynik w lidze. A w poprzednich tego typu zestawieniach dolnośląska ekipa bywała niekiedy notowana jeszcze wyżej.

***

Trzeba podkreślić, że na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat Zagłębie – abstrahując od ligowych rozczarowań – pod pewnymi względami poczyniło znaczące postępy. Żeby to zobrazować, najlepiej cofnąć się do wiosny 2003 roku, czyli do momentu, gdy KGHM przejmował większościowe udziały w klubie. „Miedziowi” mieli wówczas zadłużenie w stosunku do miasta przekraczające 20 milionów złotych. Jak informowały media, klub nie rozliczał się również z zawodnikami, zalegał nawet z płatnościami do ZUS-u. Katastrofa. – Dług wziął się stąd, że w pewnym momencie klub przestał odprowadzać do budżetu miasta dochody z giełdy samochodowej, funkcjonującej nieopodal stadionu. Wszystkie pieniądze, które wpływały do kasy MKS-u zaczął zajmować komornik – informowała Gazeta Wyborcza. Profesor Stanisław Speczik, ówczesny prezes KGHM-u, o piłkarzach Zagłębia powiedział na łamach Wyborczej krótko: – Grają jak patafiany.

Poniekąd miał słuszność, bo w 2003 roku Zagłębie – choć miało duże ambicje – przegrało baraż o utrzymanie w najwyższej klasie rozgrywkowej. – Nie chcę umniejszać niczyich zasług dla polskiego futbolu, ale nie może być tak, żeby klub takiego potentata jak KGHM Polska Miedź był gorszy od zespołu fabryki kuchenek czy siedzeń samochodowych – zżymał się prezes klubu, Jerzy Koziński. No i już po trzech latach „Miedziowi” faktycznie znaleźli się na ligowym podium, by wreszcie w 2007 roku sięgnąć po drugie w dziejach klubu mistrzostwo Polski. Manuel Arboleda dziękował wówczas Jezusowi, Franciszkowi Smudzie, Czesławowi Michniewiczowi, no i rzecz jasna Zagłębiu. Droga do tego sukcesu była jednakże kręta.

Najpierw nieszczęsna degradacja, której towarzyszył szereg kontrowersji i wizerunkowych wpadek. Wspomnieć można choćby zgrupowanie Zagłębia na Węgrzech, po którym gruchnęła w mediach nowina, że piłkarze zostali ulokowani w pensjonacie, w którym część pięter zajmowała agencja towarzyska. – Po doniesieniach prasowych w tej sprawie zleciłem prezesowi klubu, by przygotował wyczerpujące wyjaśnienie. Dzisiaj mogę powiedzieć, że nie do końca wygląda to tak, jak się o tym pisze. W miejscowościach wypoczynkowych na południu praktycznie w każdym hotelu można dziś spotkać dodatkowe atrakcje. Odbywają się tam pokazy czy programy artystyczne i jest to bardzo lekka rozrywka. W jej ramach są też pokazy piękna kobiecego ciała – dowodził wspomniany Speczik (cytowany przez sport.pl), który bardzo ochoczo angażował się w sprawy klubu.

Kiedy Żarko Olarević, szkoleniowiec Zagłębia, postanowił wywalić kilku piłkarzy pierwszego zespołu do rezerw w ramach kary za fatalną postawę, Speczik tę decyzję po prostu… odwołał. Działając ponad głowami formalnych władz klubu, o trenerze przez litość nie wspominając, bo jego autorytet został po prostu zdeptany, a kompetencje ograniczone do rozstawiania pachołków na treningu.

Reklama

W ogóle kotłowanina we władzach Zagłębia zakrawała wówczas o absurd. Kiedy Speczik wyjechał do Afryki doglądać interesów KGHM-u, przewodniczący rady nadzorczej klubu, Andrzej Krug, w trymiga poinformował o odwołaniu prezesa, Marcina Fortuńskiego, który w medialnych przekazach uchodził za „człowieka Speczika”. Ten sam Fortuński chwilę wcześniej utrącił natomiast ze stanowiska dyrektora sportowego, Wiesława Wojno, ponieważ obawiał się, że Wojno go podgryza. Krug interweniować nie mógł, przebywał na urlopie. Jak nietrudno się domyślić – taka zabawa w kotka i myszkę Zagłębiu sportowo nie pomagała.

2003 rok. Od lewej: Robert Raczyński (ówczesny prezydent Lubina), Stanisław Speczik (prezes KGHM-u), Grzegorz Kubacki (prezes Stowarzyszenia MKS Zagłębie Lubin).

W 2007 roku do Polskiego Związku Piłki Nożnej dotarły tymczasem wyniki śledztwa prokuratorskiego świadczące o tym, że na zapleczu ekstraklasy Zagłębie ustawiło lub próbowało ustawić dziewięć meczów, wliczając do tego spotkania kluczowe dla losów awansu. „Fryzjer” w swoich zeznaniach, skrupulatnie archiwizowanych na Blogu Piłkarska Mafia, próbował nawet udowodnić, że powrót „Miedziowych” na najwyższy poziom rozgrywek ustalili między sobą bezpośrednio Speczik z Michałem Listkiewiczem, ale prokuratura akurat tym opowieściom nie dała wiary.

Tak czy owak – zamiast pójść za ciosem do zdobyciu mistrzostwa, umoczone w szambie Zagłębie wyleciało z ligi.

Przy wszystkich zastrzeżeniach do obecnej polityki klubu trzeba jednak podkreślić, że obecnie Zagłębie kojarzy się w pierwszej kolejności ze szkoleniem młodzieży, a nie z korupcyjnym skandalami. To jeden z tych klubów, gdzie nie tylko mówiono o konieczności „postawienia na młodzież”, ale rzeczywiście to uczyniono. Z drugiej jednak strony… Gwałtowne zmiany prezesów, żonglerka trenerami i dyrektorami, głosy o przepłacaniu zawodników, którzy nie gwarantują odpowiedniej jakości. Osławiona „potrzeba stabilizacji”. Czy to przypadkiem nie są te same problemy, z którymi Zagłębie zmaga się także i dzisiaj?

***

Trzydziestka spotkań – to jest mniej więcej ta granica, przy której w Lubinie kończy się cierpliwość do kolejnych szkoleniowców. Niektórzy szczęśliwcy popracują trochę dłużej, bardziej pechowi trenerzy zostaną szurnięci ze stołka zanim stuknie im wspomniana trzydziestka. Niemniej, jeśli podsumować ostatnie lata w Zagłębiu, to rzadko który trener zdołał popracować w klubie na dystansie kilku pełnych sezonów. Wyjątki są w zasadzie dwa, od biedy trzy. Pierwszy to oczywiście Piotr Stokowiec (2014 – 2017), który poprowadził „Miedziowych” w 146 spotkaniach i spędził w klubie prawie 1300 dni. Niezły bilans wykręcił Pavel Hapal (2011 – 2013): 55 meczów, 638 dni na stanowisku. Nieco ponad rok (444 dni) spędził też w Zagłębiu Marek Bajor (2009 – 2011). Poza tym: co trener, to większy bądź mniejszy niewypał.

Ben van Dael, Mariusz Lewandowski, Orest Lenczyk, Adam Buczek, Jan Urban, Rafał Ulatowski, Dariusz Fornalak, Andrzej Lesiak… Żaden z nich nie wytrzymał w roli szkoleniowca „Miedziowych” nawet 365 dni, choć za niektórymi stały konkretne dokonania, które powinny zapewniać może nie nietykalność, ale możliwość spokojnej pracy w dłuższym okresie. O ile zatem w strukturach lubińskiej akademii możemy mówić o pewnej myśli przewodniej i ciągłości pracy, tak pierwszy zespół to od lat pomieszanie z poplątaniem.

Bardzo charakterystyczne były okoliczności rozstania z Mariuszem Lewandowskim, który do Lubina trafił w listopadzie 2017 roku i niespełna rok później już go w klubie nie było. Wychowanek Zagłębia na stanowisku trenera nie radził sobie zbyt imponująco, klub nie powalał ani stylem gry, ani rezultatami. Ale punktem zapalnym, który doprowadził w konsekwencji do wyrzucenia Lewandowskiego okazała się w sumie dość pechowa wpadka w Pucharze Polski z trzecioligowym Huraganem Morąg. Dlaczego „pechowa”? Ano dlatego, że akurat w tamtym okresie Zagłębie całkiem przyzwoicie punktowało w lidze. – Nie może dochodzić do tego rodzaju wpadek w klubie, który ma tak potężnego sponsora. To będą najbardziej dotkliwe kary w historii klubu – grzmiał jednakże prezes Dróżdż.

– Wydaje mi się, że bardzo niefortunna była wypowiedź prezesa w tamtym czasie, że wszystko chce zmienić – komentował na naszych łamach Lewandowski. – Mieliśmy dwa punkty straty do lidera po ośmiu kolejkach i wszystko szło w dobrym kierunku. Po przegranej z Huraganem Morąg morale zespołu upadły, do tego, jak leżysz, a ktoś cię dobija, jeszcze człowiek, z którym powinniśmy najpierw porozmawiać, a nie dowiedzieć się wszystkiego z mediów, to też jest trochę inaczej. Uważam, że najważniejsza jest rozmowa. Bezpośredni kontakt z pracownikiem, prawodawcą czy też zawodnikami, a dopiero później wyciągamy wnioski. (…) Później zaczęliśmy funkcjonować nie tak, jak chcieliśmy. Przed każdym meczem byłem zwalniany. Jestem odporny, nie boję się, że ktoś mnie zwolni, ale zawsze lepsza jest rozmowa. Lepiej byłoby, jakby prezes wziął mnie na bok i powiedział, że trenerze, sorry, ale to już koniec niż czekać nie wiadomo na co, przez miesiąc, bo zespół też głupieje, zaczynając myśleć, czy ten trener będzie, czy tego trenera nie będzie. 

Ktoś mógłby pomyśleć, że takie rozstanie z trenerem to nie problem klubu, lecz konkretnego prezesa, który źle rozegrał całą sytuację. Ale przecież takich zwolnień pod wpływem impulsu było w Zagłębiu więcej. Wielu trenerów w ogóle nie doczekało się szansy na wyprowadzenie zespołu na prostą, na przezwyciężenie kryzysu formy. Klasyka gatunku to rozstanie z Pavlem Hapalem, który wyleciał z klubu po przegraniu dwóch pierwszych meczów sezonu 2013/14. Obecny selekcjoner reprezentacji Słowacji miał sporo za uszami, więc można nawet powiedzieć, że decyzja o zwolnieniu go się broniła. Ale styl, timing tej decyzji? Fatalny.

To norma w przypadku Zagłębia. Można powiedzieć, że działacze tego klubu co do trenerów mylą się zazwyczaj dwukrotnie – najpierw w ogóle ich zatrudniając, a potem w nieodpowiednim momencie kończąc współpracę.

Zresztą na początku bieżącego sezonu po zaledwie siedmiu meczach ligowych z gorącego, lubińskiego stołka wyleciał Ben van Dael. Najpierw ściągnięty na Dolny Śląsk do pracy w akademii, potem przerzucony na stanowisko trenera pierwszego zespołu. Już sam ten manewr, nawet jeżeli podejmowany był w sytuacji kryzysowej, należy uznać za cokolwiek dyskusyjny. Wkrótce się zresztą okazało, że Holender niekoniecznie jest osobą odpowiednią do tego, by zgromadzić w garści pokaźną władzę w klubie. Zanim jednak w Zagłębiu doszli do tego wniosku, zdążyli przedłużyć z van Daelem kontrakt.

Brak stabilizacji widać również, gdy spojrzy się ponad trenerów, na stanowisko dyrektora sportowego Zagłębia. A każdy trener czy dyrektor prowadził jednak lubińską łajbę w nieco innym kierunku, po swojemu. Takie zamieszanie u steru naturalnie musiało spowodować, że klub niejednokrotnie wpadł w wir albo osiadł na mieliźnie.

***

– Pierwsza drużyna jest na świeczniku, ale dla nas: dla władz klubu i spółki KGHM jest ona równie ważna co zespoły w akademii. To wizja, którą wspólnie realizujemy. Odnoszę czasem wrażenie, obserwując polskie kluby, że nie ma koncepcji, jak wprowadzać juniorów do piłki seniorskiej. Gdy piłkarz wchodzi do pierwszego zespołu to trenerowi trudno dać mu szansę, bo trener woli postawić na piłkarza bardziej doświadczonego. Zagłębie jest klubem o długiej tradycji. Akademia piłkarska pozwala wprowadzić do tej tradycji bardzo ważny pierwiastek. Jest to na tyle ważna kwestia – ten dopływ młodej krwi do zespołu – że każdy trener, który będzie u nas pracował, będzie musiał się podporządkować tej idei – opowiadał przed laty na naszych łamach Piotr Burlikowski, były dyrektor Zagłębia.

I widać, że ta myśl przewodnia na przestrzeni lat się nie zmienia. Wręcz przeciwnie – nacisk na stawianie na zawodników, którzy zostali wyszkoleni w Lubinie staje się coraz większy. Tylko w tym sezonie w barwach „Miedziowych” porządne minuty otrzymali Bartosz Slisz (1399 min), Łukasz Poręba (629) i Bartosz Białek (812). O pierwszy zespół otarli się również Dawid Pakulski (11), Olaf Nowak (220), Łukasz Soszyński, Paweł Żyra czy Kacper Chodyna. Część z nich to wychowankowie klubu, resztę zaś stanowią zawodnicy, którzy do lubińskiej akademii trafili dopiero na ostatnim etapie szkolenia.

Tak czy owak – na pierwszy rzut oka widać, że lista nazwisk jest pokaźna. Wiele ekstraklasowych klubów mogłoby Zagłębiu pozazdrościć takiego narybku. Ale prawda jest taka, że wiodące role – zwłaszcza po odejściu Slisza do Legii Warszawa – niezmiennie grają w Lubinie starzy wyjadacze. Damjan Bohar, Filip Starzyński, Alan Czerwiński, Lubomir Guldan, Jakub Tosik, Bartosz Kopacz, Sasa Balic, Sasa Zivec – no trudno któregokolwiek z nich wskazać jako młodego, super-utalentowanego wychowanka Zagłębia. 21-letni Bartosz Slisz, bohater hitowego transferu do Legii Warszawa, do Lubina przeprowadził się z Rybnika dopiero w 2017 roku. 22-letni Patryk Szysz, który też sporo szans otrzymał w bieżących rozgrywkach, właściwie nawet nie otarł się o struktury juniorskie „Miedziowych”. Trudno zatem nader przeciętne wyniki pierwszego zespołu usprawiedliwiać w tym przypadku falą niedoświadczonych wychowanków, którzy zalali wyjściową jedenastkę i uczą się piłkarskiego rzemiosła na własnych błędach.

Za takimi usprawiedliwieniami mógłby się ewentualnie chować Dariusz Żuraw z Lecha Poznań. Ciekawe dane prowadzi w tym temacie EkstraStats. Według tego portalu w Lechu prawie 30% czasu gry w sezonie 2019/20 otrzymali polscy piłkarze urodzeni w 1998 roku i później. W przypadku Zagłębia jest to 18%. Drugi wynik w lidze, fakt. Ale nie ma mowy o przepaści nad resztą stawki. Dla przykładu w Koronie Kielce wyszło 12%, a nie kojarzymy raczej tego klubu z odwagą w dawaniu szans młodym zawodnikom.

Tymczasem Zagłębiu bliżej w ujęciu procentowym do Kielc niż Poznania.

Wizytówka klubu mocno kojarzonego zaufaniem dla młodzieży i w ogóle mocno zżytego z regionem, lokalnym przemysłem nie przekłada się także na frekwencję na trybunach. W tym sezonie na mecze Zagłębia przychodzi średnio około 4100 widzów. Gorszym wynikiem mogą się wylegitymować tylko Raków Częstochowa (grający domowe spotkania w Bełchatowie) i Pogoń Szczecin (ze stadionem w przebudowie). Według dorocznego raportu przygotowywanego przez firmę Deloitte („Piłkarska liga finansowa”) w 2018 roku tak zwany „dzień meczowy” stanowił marne 3% ogólnego przychodu Zagłębia Lubin. Z drugiej strony – tylko 29% przychodu przypada na pieniądze z transmisji telewizyjnych. Można kręcić nosem na fakt, że „Miedziowi” opierają swoje funkcjonowanie o spółkę skarbu państwa, ale prawda jest taka, że w chwili obecnej z finansowego punktu widzenia jest to mocny klub.

Zwłaszcza, że inwestycje w akademie zaczynają się pomału spłacać poprzez transfery wychodzące.

Tym bardziej zawstydzające, że Zagłębie nie potrafi tego kapitału przekuć w odpowiednie wyniki. Ekipa, która jest w stanie zaoferować Filipowi Starzyńskiemu kontrakt opiewający na 100 tysięcy złotych miesięcznie brutto, o czym informowaliśmy jakiś czas temu, powinna jednak pokusić się o coś więcej niż ciągła tułaczka w okolicach środka tabeli i wegetowanie w grupie mistrzowskiej.

— Moim zdaniem klub na wielu poziomach wygląda bardzo dobrze i to raczej kwestia korekty niż jakiegoś wielkiego porządkowania – twierdzi Artur Jankowski, od kilku miesięcy prezes Zagłębia. – Dużo pracy mamy na poziomie działu sportowego, w kwestii dyrektora sportowego. Jest temat kontraktów, które są cały czas gorącym aspektem wołającym o dopracowanie, celów transferowych, jakie wyznaczyliśmy. Oraz oczywiście temat akademii, naszego produktu flagowego. Mamy świetną infrastrukturę, know-how, trzeba to połączyć, by takich Białków, czy wcześniej zawodników typu Jagiełło, Slisz, Poręba wyskakiwało jak najwięcej. To nasza przyszłość, również pod kątem przyszłości finansowej. Jeśli z akademii wychodzi dobry zawodnik, to my na tym zarabiamy.

Nie można powiedzieć, by tego typu deklaracje były w Zagłębiu rzucane na wiatr. Tam się na młodych piłkarzy rzeczywiście stawia, ale chyba – mimo wszystko – wciąż głośniej się o tym mówi. Podobnie jak od lat opowiada się o chęci zakotwiczenia na stałe w ligowej czołówce. Co przecież wpłynęłoby również korzystnie na klubową młodzież. Europejskie puchary – dodatkowa okazja, żeby wyeksponować utalentowanego piłkarza. No i większa liczba meczów wymusza niejako rotację w wyjściowym składzie. Same plusy.

***

Czy zanosi się na poprawę? Trudno powiedzieć. Już widać pewne zgrzyty. Niepewna jest przyszłość Martina Seveli, który – co też trochę niepoważne – został jeszcze zatrudniony przez poprzedniego prezesa. Kontrakt trenera wygasa w czerwcu i nie ma na razie pewności, czy współpraca będzie kontynuowana. – Pracuje nam się bardzo dobrze, trener ma świetne relacje z drużyną, autorytet, znakomity warsztat. Ale cele są celami. Jak dojdzie do ósemki, jego umowa będzie przedłużona z automatu. Jeśli się do niej nie dostanie, jego zadaniem jest utrzymanie w ekstraklasie. Gdy to się uda, usiądziemy na spokojnie i porozmawiamy. Na tę chwilę nie ma żadnych rozmów kontraktowych z trenerem. Ma się on skoncentrować na wspomnianych celach – mówił prezes Zagłębia.

Streszczając: „Pracuje nam się z trenerem świetnie, ale jak zajmie dziewiąte miejsce zamiast ósmego, to być może się pożegnamy”.

Jednocześnie ten sam Sevela stara się nawet swoimi publicznymi wypowiedziami wpływać na kształt polityki transferowej klubu. Do Zagłębia zdążyli już trafić zawodnicy mu znajomi, a ostatnio na łamach Przeglądu Sportowego szkoleniowiec zasugerował, że Matyas Tajti i Rok Sirk nie mieszczą się w jego planach na zespół. – Niestety, są w drużynie piłkarze, którzy nie spełnili oczekiwań. Już jesienią kontrakt rozwiązał Asmir Suljić, raczej nie widzę przyszłości w naszej drużynie także dla Tajtiego i Sirka. Nie wiem, jaki będzie ich los, to już zadanie dla szefów klubu. Potrzebujemy jednak lepszych zawodników, do których będą równać młodzi – mówił Sevela.

Prezes Jankowski w rozmowie z Weszło potwierdził, że trwają już rozmowy z agentami obu zawodników – którzy kosztowali klub niemało i z którymi wiązano niemałe nadzieje – odnośnie rozwiązania kontraktów. Z jednej strony zatem sugestie trenera brane są jak widać pod uwagę, ale z drugiej ten sam trener nie może być pewien swojej przyszłości. Biorąc pod uwagę wszystkie ruchy Zagłębia – rozstania z Czerwińskim, Kopaczem, Sliszem, wygasający kontrakt Tosika i tak dalej – klub czeka latem mini-rewolucja kadrowa. A może i nawet bez „mini”. W tak burzliwy okres wypadałoby jednak wchodzi z trenerem-pewniakiem, a nie gościem, który może zostanie, a może nie. Tym bardziej że Sevela to nie jest facet wyciągnięty z kapelusza, bez doświadczenia i z wątpliwym warsztatem.

W tej chwili „Miedziowi” zajmują jedenastą pozycję w tabeli, ich przewaga nad strefą spadkową jest dość bezpieczna. Można śmiało założyć, że prędzej się rzutem na taśmę wkręcą do górnej ósemki niż spadną. Ale Zagłębie odebrało już kilka cennych nauczek, że uwikłanie się w walkę o utrzymanie nawet dla klubu o tak mocnych wydawałoby się podstawach może mieć tragiczny finał. Zdaje się jednak, że na razie w Lubinie nikt nie wziął sobie tej nauczki do serca. A nawet jeśli wziął, to już go pewnie w Zagłębiu nie ma.

fot. FotoPyk

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Media: Ramirezowi nic nie zagraża. Badania nie wykazały żadnych anomalii

Piotr Rzepecki
0
Media: Ramirezowi nic nie zagraża. Badania nie wykazały żadnych anomalii

Komentarze

9 komentarzy

Loading...