Daniel Bogusz był ważną postacią Widzewa Łódź, który na początku drugiej połowy lat 90. zdominował Ekstraklasę i grał w fazie grupowej Ligi Mistrzów. W przeciwieństwie do niektórych kolegów, dziś pozostaje w cieniu, mimo że później grał przecież w 1. i 2. Bundeslidze. Odświeżamy więc sylwetkę tego zawodnika, wspominamy z nim wszystkie etapy jego kariery i odnosimy je do teraźniejszości. Ma o czym opowiadać.
Dlaczego aż 15 lat spędził w Niemczech i co skłoniło go do powrotu do Polski? Czemu wyjechał z kraju dopiero jako 28-latek? Z kim w Arminii Bielefeld walczył na noże podczas każdego treningu? Kto był największym szaleńcem, z którym grał i jakie wybryki uchodziły mu na sucho? Jak nadgorliwością podczas urlopu załatwił się na kolejne pół roku? Jakim trenerem był Andrzej Rudy? Czemu nie ma najlepszych wspomnień jako asystent Thomasa Brdaricia? Jakie błędy w Niemczech popełniał Jan Kocian? W czym objawiało się ludzkie podejście Oresta Lenczyka? Zapraszamy.
***
Co dziś robi Daniel Bogusz? Po krótkim szperaniu w internecie widać, że często jest pan na budowie.
Mam w Białymstoku kawałek ziemi zakupionej za pierwsze zarobione pieniądze. Trzy lata temu zjechałem w rodzinne strony i postanowiłem jakoś ten teren zagospodarować. Założyłem firmę budowlaną, zatrudniam ludzi. Budujemy domki, które potem sprzedaję. Wpadłem na kilka pomysłów, przedstawiłem je architektowi, on wykonał szczegółowe projekty. Nie jest to jakaś wielka deweloperka, bo nie mam aż tyle ziemi. Postawiłem cztery domki, wszystkie jednakowe i wygląda na to, że jest na nie zapotrzebowanie. Gdyby nie koronawirus, mógłbym powiedzieć, że idzie nam bardzo dobrze, ale i tak nie ma co narzekać.
Na tych czterech domkach pan poprzestaje?
Na razie tak. Jak skończę tę inwestycję, może spróbuję zrobić coś podobnego w Łodzi. Roboty nie brakuje.
Zakładał pan wcześniej, że będzie działał w branży budowlanej?
Nie. Wróciłem do Polski razem z synem i początkowo chciałem zostać przy piłce. Niemalże dogadałem się już z Widzewem, wyszukiwałbym talenty dla tego klubu. Brakowało w zasadzie tylko podpisu na umowie. W tamtym okresie jednak wiele się działo w Widzewie, ciągle zmieniali się prezesi, dyrektorzy i trenerzy. W końcu niczego nie podpisaliśmy. Postanowiłem, że w takim razie będę robił coś innego i narodził się pomysł z tymi domkami.
To może być zajęcie na lata czy cały czas liczy pan na powrót do piłki?
Nie chciałbym na zawsze odchodzić z futbolu. To moja pasja i wielka miłość, której poświęciłem większość swojego życia. Zobaczymy. Budowlanka też może dostać po tyłku, wszystko teraz wyhamowuje i nie wiadomo, co będzie za miesiąc, za rok, za dwa. W razie czego mam pomysły na funkcjonowanie w piłce, które może kiedyś się rozwiną.
W 2017 roku, po piętnastu latach, wrócił pan do Polski. Ze względu na syna?
Nie wyłącznie, ale miało to duże znaczenie. Syn zdał maturę i chciał się sprawdzić w polskiej piłce. Postanowiłem mu pomóc. Najpierw udaliśmy się do Widzewa, prowadził go wtedy Przemysław Cecherz. Potem jednak zadzwonił prezes Jagiellonii, Cezary Kulesza i zachęcił, żeby Kuba spróbował u nich. Podpisał dwuletni kontrakt. Przez rok grał w Centralnej Lidze Juniorów, ale konkurencja była i jest do dziś olbrzymia. „Jaga” nie miała drugiej drużyny, więc nie mógł liczyć na seniorskie granie. Po pierwszym sezonie Kuba rozwiązał umowę. Rozpoczął studia w Białymstoku i grał w czwartoligowym KS Michałowo. Po dwóch latach w Polsce zdecydował, że wraca do Niemiec. Nie chciałem go zmuszać, żeby zmienił zdanie. W Niemczech studiuje zarządzanie w sporcie, a ja zostałem w kraju.
Syn porzucił marzenia o piłkarskiej karierze?
Gra w niższej lidze niemieckiej. Z piłką nie chce się rozstawać, też ma swoje pomysły, może pójdzie w stronę menadżerską. Ale najpierw musi skończyć studia, które trwają dwa lata. No i musimy zobaczyć, jak będzie wyglądał świat po koronawirusie. W tym względzie wszystko jest niewiadomą.
Odchodził pan do Niemiec mając już 28 lat. Gdyby ktoś panu wtedy powiedział, że przez następne półtorej dekady będzie żył za zachodnią granicą, zapewne by pan nie uwierzył.
Trener Dariusz Wdowczyk był święcie przekonany, że po pół roku znów będę w Łodzi. Zamiast tego zrobiło się 15 lat. Absolutnie bym nie przypuszczał, że tak to się potoczy, ale życie nie takie scenariusze pisze. Nie żałuję, że tak wyszło.
Wdowczyk w pana nie wierzył sugerując szybki powrót?
Nie wiem, trzeba byłoby go zapytać. Ja się z nim dobrze rozumiałem. Może znów chciał mieć mnie w składzie? (śmiech)
Co chwila rozważał pan powrót czy od pewnego momentu już o nim nie myślał?
Nie wyobrażałem sobie, że mógłbym zostać w Niemczech na stałe. Wiedziałem, że kiedyś do Polski wrócę. Kilka razy można było zjechać szybciej, na przykład w 2006 roku po spadku Sportfreunde Siegen z 2. Bundesligi. Klub miał duże problemy, pojawili się komornicy. Tam jednak rodziły się dzieci, tam chodziły do szkoły i z roku na rok decyzję się odkładało. Na przestrzeni lat wszystko się rozpadło, jestem rozwiedziony. Dopiero jak Kuba zdał maturę, pomyślałem znów, że można wrócić.
Dlaczego nie mógł pan sobie wyobrazić życia w Niemczech na stałe?
Nie wiem, dlaczego, ale miałem to przeświadczenie, że prędzej czy później wrócę do domu. Do domu… Urodziłem się w Warszawie, wychowałem w Białymstoku, prawie 10 lat spędziłem w Łodzi. Do dziś regularnie kursuję między Białymstokiem a Łodzią, co trzy miesiące jeżdżę do dzieci do Niemiec. W pewnym sensie moja tułaczka się nie skończyła.
Z perspektywy czasu nie sądzi pan, że mógł znacznie szybciej skonsumować dwa mistrzostwa Polski i występy w Lidze Mistrzów z Widzewem?
Wielu kolegów po Lidze Mistrzów i drugim mistrzostwie wyjechało przy pierwszej okazji. Ja zostałem i jako jeden z ostatnich z tamtego składu spróbowałem sił za granicą. Jasne, że lepiej byłoby trafić do takiej Bundesligi mają 24 czy 25 lat, ale w Łodzi mieliśmy kapitalną paczkę, a ja tak naprawdę nie dostałem żadnych konkretnych ofert. Wcale nie paliłem się do odejścia. Świetnie się czułem w tej drużynie, z większością kolegów trzymało się także poza boiskiem.
W rozmowie z Łączy Nas Pasja przyznał pan, że nawet mając mecz u siebie potrafiliście nie być w domu przez trzy dni i z czasem wiele rodzin się rozpadło.
Od pewnego momentu często graliśmy co trzy dni, a przed domowymi spotkaniami przeważnie jechaliśmy na zgrupowanie do Dobieszkowa. Żony nie miały z nami łatwo, ale zawsze mówię, że coś za coś. Kobieta wchodząca w związek z piłkarzem w wielu aspektach zyskuje, w niektórych też jednak traci. Wychowywanie dzieci w domu to także bardzo ciężka praca, więc trzeba się odpowiednio dobrać charakterami i oczekiwaniami. Jak pan wspomniał, dużo małżeństw już w tamtym okresie się rozbiło. Niektóre trochę później, a inne trwają do dziś. Bycie piłkarzem to nie jest łatwy kawałek chleba. Wszystkim się wydaje, że mamy super życie, ale chociażby w kwestii relacji rodzinnych trzeba być gotowym na wiele poświęceń. Ani nam, ani naszym żonom, nie było tu łatwo.
Piłkarz to zawód podwyższonego ryzyka co do trwałości rodziny?
Nie generalizowałbym. Grunt, żeby wzajemnie się rozumieć i wiedzieć, co jest najważniejsze w życiu. Każdy ma swoje ambicje, do czegoś dąży, ale nie można zapominać o priorytetach. Czasami człowiek się gubi. Świat strasznie pędzi i chcąc nadążyć, też pędzisz – w sumie nie do końca wiadomo za czym – a pomijasz sprawy, które dzieją się obok ciebie. W takich chwilach kluczowe jest zachowanie zdrowego rozsądku. Czas tak szybko leci, że w chwili otrzeźwienia odczuwa się szok, że już tyle minęło i dochodzi do wniosku, że na niektóre rzeczy za późno.
Pan wiedział, co jest najważniejsze w życiu?
W młodym wieku nikt nie ma pełnej świadomości w takich tematach. Nikt od razu nie wie dokładnie, jaką drogą należy podążyć, nie zawsze wybiera właściwy kierunek. To metoda prób i błędów, ale nie można się w błędach zatracić, bo pewne sprawy są nieodwracalne.
Gdyby ktoś jesienią 1996 powiedział panu, że na kolejny klub w fazie grupowej Ligi Mistrzów poczekamy 20 lat, to co by mu pan odpowiedział?
Zrobiłbym wielkie oczy, na pewno bym nie uwierzył. To niesamowite, że musiało minąć tyle czasu. Polska liga jest jaka jest, ale obowiązkiem naszych klubów powinno być regularne granie przynajmniej w grupie Ligi Europy.
Pan z Ligą Mistrzów witał się powoli. Pamiętne mecze z Broendby trzeba było obserwować z ławki, podobnie jak inaugurację w grupie z Borussią Dortmund.
Toczyła się zażarta walka o skład. Trener Smuda przekwalifikował Rafała Siadaczkę z pozycji napastnika na lewego obrońcę i świetnie mu w tej roli szło. Wyróżniał się szybkością i bardzo dobrym strzałem. Ja z kolei dochodziłem do siebie po kontuzji, a Smuda wolał piłkarzy będących w rytmie meczowym. W Dortmundzie Rafał doznał jednak urazu i okazało się, że czyjeś nieszczęście dla drugiego może być szczęściem. Wskoczyłem w jego miejsce i w pozostałych pięciu meczach zagrałem od deski do deski. Cieszę się, że mogłem posmakować Ligi Mistrzów.
Jakie wspomnienia?
Czuliśmy niedosyt. Żałowaliśmy, że skończyliśmy rywalizację już w grupie, choć rywali mieliśmy naprawdę znakomitych. Najmilej wspominam domowy mecz ze Steauą Bukareszt. Cała drużyna wypadła wspaniale, to chyba nasz najlepszy występ. Wygraliśmy 2:0, a powinno być znacznie wyżej. Markowi Citce nie uznano gola, Sławek Majak już do przerwy mógł mieć hat-tricka. Bardzo dobrze wypadliśmy też na zakończenie grupy w Madrycie. Było już niestety jasne, że dalej wchodzą Borussia i Atletico. Z Hiszpanami graliśmy bez presji i choć przegraliśmy w końcówce po rzucie wolnym Panticia, to wcześniej stworzyliśmy kilka stuprocentowych sytuacji. Równie dobrze mógł paść remis 4:4.
Zwycięstwo nad Steauą tym bardziej musiało cieszyć, bo w Rumunii Widzew przegrał po pana samobóju.
Trochę pechowy i przypadkowy gol. Tomek Łapiński próbował ratować wślizgiem sytuację w polu karnym i trafił mnie w nogę, obaj nic nie mogliśmy zrobić. Szkoda, bo punktów byłoby więcej, ale mówi się trudno. Co to za obrońca, który nie strzelił w karierze gola samobójczego?
Powiedział pan kiedyś, że gdy ogląda tamte mecze, to łapie się za głowę, bo graliście bez żadnych kalkulacji i obaw.
Chodziło mi nie tylko o mecze w europejskich pucharach, ale również te ligowe. O wiele więcej się działo na boisku, szedł cios za cios. Jeżeli rywal pierwszy zdobył bramkę, często odpowiadaliśmy dwiema czy trzema. Zupełnie nie kalkulowaliśmy. Dziś nawet w Lidze Mistrzów jest mnóstwo taktycznych aspektów, wzajemne badanie się. Nieraz na zegarze już pół godziny gry, a drużyny oddały po jednym strzale. Taki jest teraz futbol, choć nadal z wielką chęcią oglądam Premier League. Tam i w spotkaniu ostatniego zespołu z przedostatnim mnóstwo się dzieje.
Któreś z dwóch mistrzostw z Widzewem ceni pan bardziej?
Chyba nie. W obu przypadkach liczyliśmy się tylko my i Legia, w praktyce decydowały boje w Warszawie. W pierwszym sezonie wygraliśmy tam 2:1 po bardzo dobrym meczu. No a potem to słynne wyjście w parę minut z 0:2 na 3:2, cała piłkarska Polska pamięta tamto spotkanie. Z dzisiejszej perspektywy dominacja nasza i Legii była wręcz niesamowita. W sezonie 1995/96 nie przegraliśmy w lidze ani razu, nad trzecim Hutnikiem Kraków mieliśmy 36 punktów przewagi. Przepaść. Coś jednak z czegoś wynikało, skoro później dobrze radziliśmy sobie w pucharach i przed nikim nie pękaliśmy. Teraz po tytuł jesteś w stanie sięgnąć nawet przy dziesięciu porażkach w sezonie. Nie wiem, czy to dobre dla ligi, że każdy może wygrać z każdym i prawie zawsze szanse są 50 na 50. Nie chcę za bardzo psioczyć, ale pamiętam na przykład, jak ciężko ze dwa lata temu oglądało się mecz Jagiellonii z Legią. Straszne szachy, jakoś po jednym celnym strzale, a przecież chodziło o pretendentów do mistrzostwa.
Który przeciwnik z europejskich pucharów szczególnie dał się panu we znaki?
Enrico Chiesa z eliminacji Ligi Mistrzów w 1997 roku. Parma u siebie rozbiła nas 4:0, a on niesamowicie napsuł nam krwi. Grał w ataku z Hernanem Crespo, wspaniały duet. Świetni technicznie, szybcy. Chiesa co nie zrobił, wychodziło mu jak chciał.
Wiadomo, jak dziś postrzegamy Franciszka Smudę, ale zakładam, że pan ma z nim dobre wspomnienia. Kiedyś stwierdził pan, że u niego był i szacunek, i strach, czyli tak jak powinno być.
Trener Smuda miał posłuch w szatni, a to często jest kluczowe. Był bardzo surowy, bardzo dużo wymagał – od siebie i od innych. Na pewne sprawy jednak przymykał oko. Mogliśmy wieczorem wypić piwo, ale na drugi dzień na treningu musiał być ogień. I tak było. Nie chcę też być zrozumiany, że dzień w dzień balowaliśmy. Graliśmy często co trzy dni, to byłoby niemożliwe. Po prostu trener wiedział, kiedy pozwolić nam na więcej, a my mu się potem odwdzięczaliśmy grą i zaangażowaniem. Nie zawsze idealnie nam się układało ze Smudą, potrafił mnie na początku wysłać do rezerw. Ale to normalne, praktycznie nie ma zawodników, którzy przez wiele lat non stop są w równej, wysokiej formie. Całościowo jednak bardzo dobrze oceniam tę współpracę. Szanuję go pod każdym względem. Zawsze, kiedy spotykamy się przy jakiejś okazji, przywitamy się i sympatycznie porozmawiamy.
Smuda od pewnego momentu na pewno pana cenił za waleczność. Po starciu z Moussą Yahayą stwierdził nawet, że „Niedźwiedziowi można cegły rzucać na głowę”.
Z czasem trener przekonał się do mojego stylu gry. Widział, że wkładam serce w to, co robię i nigdy nie brakuje mi zaangażowania. Nie powiem, że Smuda lubił takich zawodników, ale na pewno bardzo dużą wagę przywiązywał do tego typu kwestii. Swoją drogą, do dziś nie rozumiem, gdy trenerzy po meczach dziękują swoim zawodnikom za wolę walki i serce włożone w grę. Dziękować piłkarzowi, że biega, że chce, że nie odstawia nogi? To powinna być oczywistość, przecież to jego praca.
Co do starcia z Yahayą. Wtedy bodajże był w Sokole Tychy. Nigdy się nie bałem powietrznych pojedynków, wyskoczyłem, zderzyliśmy się głowami. On do domu wrócił karetką, ja autokarem z drużyną. Teraz sędziowie dają żółte kartki za sam wystawiony łokieć przy wyskoku, dawniej nieraz ktoś złamał mi nos, albo ja komuś. Trzy czy cztery razy moim nosem musieli zajmować się specjaliści.
Tomasz Łapiński to najlepszy partner z obrony, jakiego pan miał?
Zdecydowanie. Odbieram to jako zaszczyt, że mogłem grać z takim piłkarzem i obserwować go na treningach. Wielka szkoła. Znakomity obrońca, w tamtym okresie chyba numer jeden w Polsce. Bardzo szybki i silny, ale potrafił też włączyć się do akcji. Czasami mówiłem, że on w obronie może grać sam. Bywało, że dwóch czy trzech rywali szło na „Łapę”, a on i tak zabierał im piłkę. Tak się ustawiał, że nie wiedzieli, czy podawać, czy strzelać, czy iść jeden na jednego. Gdyby zdecydował się na wyjazd do topowej ligi, na pewno by sobie w niej poradził.
Kiedy poczuł pan, że w Widzewie zaczyna się naprawdę źle dziać?
Jak zaczęli odchodzić kolejni kluczowi zawodnicy. W czasach Ligi Mistrzów większość składu Widzewa stanowili reprezentanci Polski, ale po drugim mistrzostwie skład się wykruszał. Do tego Franciszek Smuda przejął Wisłę Kraków, zaczęła się karuzela trenerska i z roku na rok było coraz ciężej. Kadra zaczęła być uzupełniana zawodnikami z rezerw, jakość sportowa musiała spaść. Przez następne dwa lata jeszcze biliśmy się o czołowe lokaty, ale potem było gorzej i gorzej.
Jednym z trenerów Widzewa został potem Grzegorz Lato. Jak go pan wspomina w tej roli?
Na pewno było zabawnie w szatni, to bardzo wesoły człowiek. Jako szkoleniowcu trudno mi coś więcej o nim powiedzieć, wyniki mówią same za siebie, ale nie miałem zastrzeżeń do relacji z nim.
Kto był najważniejszym trenerem w pana życiu?
Wszystko zaczęło się od Ryszarda Karalusa w Jagiellonii. Był dla nas nie tylko trenerem, ale również wychowawcą. Niektórym chłopakom zastępował ojca. Cenił sobie dyscyplinę. Potrafił przylać klapkiem, laczkiem lub plecionym rzemieniem. Z perspektywy lat, gdy rozmawiam z kolegami o tamtych czasach, nikt nie ma mu tego za złe, nikt źle go nie wspomina. Przekonaliśmy się, że bez dyscypliny nie ma szans na cokolwiek w życiu, od niej wszystko się zaczyna. Mieliśmy świetną paczkę, wielu z nas zrobiło kariery. Zdobyliśmy mistrzostwo Polski juniorów, później rozjechaliśmy się w różne strony kraju i świata.
O Franciszku Smudzie już mówiliśmy, z nim osiągałem największe sukcesy, ale chciałbym jeszcze wspomnieć o Oreście Lenczyku, które też swego czasu prowadził Widzew. Dużo mu zawdzięczam. Bardzo go szanuję jako człowieka i trenera. Nie patrzył wyłącznie na wyniki. Mocno dbał o zdrowie zawodników, wręcz się o nie troszczył. Odniosłem wrażenie, że mając na szali wynik i zdrowie swojego piłkarza, wybierał to drugie. Nawet jeśli czekał nas ważny mecz, zwracał uwagę, czy jesteś gotowy do gry. Nie naciskał, żebyś zagrał na zastrzykach i za wszelką cenę wychodził na boisko, bo tego wymagała chwila, a potem ryzykował wypadnięciem na znacznie dłuższy okres. W takiej sytuacji wolał odpuścić na tydzień czy dwa, żebyś wrócił na resztę sezonu, zamiast stwierdzić, że rozbiegasz tę kontuzję, łykniesz tabletkę i dasz radę. A niejeden trener właśnie tak robi.
Z niemieckich czasów Benno Moehlmann jest najważniejszym trenerem?
Może nie najważniejszym, ale chyba najmilej wspominam go jako człowieka. On też potrafił wysłuchać każdego zawodnika, ze mną często rozmawiał. Miał bodajże piątkę dzieci, może to sprawiało, że był bardzo otwarty. Za to mocno we znaki dał mi się Uwe Rapolder. On z kolei zupełnie nie zwracał uwagi na zdrowie zawodników, wynik był ponad tym. Może trochę krzywdząco to brzmi, ale tak go zapamiętałem. Podczas letnich obozów strasznie dużo biegaliśmy. Każdego dnia robił nam stacje siłowe, charakterystyczne raczej dla przygotowań zimowych. Mocno dostawaliśmy w kość nawet jak na standardy niemieckie.
Nogi przynajmniej potem niosły?
Różnie z tym bywało. Rapolder nigdy nie nam nie odpuszczał. W sezonie 2003/04 pod jego wodzą przypieczętowaliśmy awans do 1. Bundesligi, z której spadliśmy rok wcześniej. Pewni swego byliśmy po remisie z VfL Osnabrueck w przedostatniej kolejce. Goniliśmy, walczyliśmy, udało się. Mimo to powiedział, że go ten fakt nie interesuje i dalej zasuwamy jakby nigdy nic, bo ostatni mecz też musimy wygrać. W następnym tygodniu trenowaliśmy tak ciężko, że na zakończenie z Duisburgiem u siebie zabrakło nam sił i przegraliśmy 1:3. Nawet wtedy nie potrafił przystopować. Każdy ma swoje podejście, może z czysto trenerskiego punktu widzenia działał dobrze, ale trener musi się także dać poznać jako człowiek. Feta po końcowym gwizdku i tak była, choć smakowała już ciut gorzej.
W Sportfreudne Siegen pana trenerem był Andrzej Rudy. Postać w Polsce tyleż legendarna, co już mocno zapomniana.
Przyszedł w trakcie sezonu, gdy graliśmy już w czwartej czy piątej lidze, a ja byłem kapitanem. Mieliśmy fatalną passę, przegrywaliśmy mecz za meczem i wreszcie prezes wziął Andrzeja, który trenersko nie posiadał dużego doświadczenia. Zaraz po swoim przyjściu zaprosił mnie na obiad. Podał mi kartkę i powiedział, żebym wypisał mu skład, bo nie zna żadnego zawodnika. No okej, ułożyłem jedenastkę, którą uważałem za optymalną i mu dałem. Tak wyszliśmy w jego debiucie i… wygraliśmy 3:0. Zaczęliśmy lepiej punktować, rzadko przegrywaliśmy i wywalczyliśmy utrzymanie. Później jednak nasza współpraca już tak dobrze się nie układała. Miałem swoje lata, treningi nie były lekkie, w okresie przygotowawczym dokuczał mi pęknięty palec śródstopia. Straciłem kilka tygodni. Niby wróciłem do składu, ale nasze relacje się ochłodziły, parę razy zaiskrzyło. Opaskę kapitańską przejął ktoś inny. Skończyło się tak, że nie rozstawaliśmy się w przyjacielskich stosunkach. Nie wiem, czy w ogóle można mieć taki stosunek do trenera, ale na początku myślałem, że będziemy się naprawdę dobrze dogadywać. I tak było do końca pierwszego sezonu.
Może Andrzej Rudy po zapewnieniu drużynie utrzymania poczuł się zbyt pewnie?
Jeśli tak, to poczuł się tak pewnie, że po następnym sezonie mu podziękowano i od tej pory już chyba nigdzie nie pracował. Może myślał, że prowadzenie niemieckiego piątoligowca to banalne zadanie.
Na początku w Siegen pracował pan z Janem Kocianem, który później dał się dobrze poznać polskim kibicom. Mirosław Spiżak powiedział mi o nim, że to bardzo dobry trener i człowiek, ale trzymał się zbyt blisko z zawodnikami, co obracało się przeciwko niemu w momentach kryzysowych.
I ja się pod tą opinią podpisuję w każdym aspekcie. Początkowo szło nam całkiem dobrze. Jakoś w 12. kolejce rozbiliśmy u siebie Bochum 3:0, które do tej pory nie przegrało ani razu i mówiło, że jedzie na wieś. Strzeliłem gola, Miro Spiżak dwie bramki wypracował. Na trybunach blisko 18 tys. widzów. W połowie sezonu zajmowaliśmy przyzwoite miejsce, ale w klubie zaczęto wykonywać dziwne ruchy. Odnosiłem wrażenie, że ludzie rządzący klubem pod pewnymi względami nie dorośli jeszcze do 2. Bundesligi i nie potrafili zachować chłodnej głowy. Kociana zwolnili już po drugim zimowym spotkaniu. Trener był wtedy z drużyną za blisko, nie umiał uderzyć pięścią w stół i pewnych rzeczy wyegzekwować. Zabrakło tego, co miał na przykład Franciszek Smuda, który potrafił być stanowczy i nie wdawał się w dyskusje.
Będąc drugim trenerem w TSV Steinbach na własnej skórze przekonałem się, że nie możesz być z piłkarzami w zbyt zażyłych relacjach. To bardzo cienka linia, łatwo ją przekroczyć i nawet tego nie wiedzieć. Musisz mieć element charyzmy sprawiający, że zawodnik będzie cię szanował jako człowieka, ale jednocześnie zawsze będzie miał respekt i pójdzie za tobą w ogień jak żołnierz za generałem, któremu do końca ufa. Trenerowi Kocianowi tego brakowało, chyba nieco bagatelizował nasze położenie, a są chwile, gdy trzeba wybuchnąć i dać odczuć drużynie powagę sytuacji. W efekcie – mimo że to naprawdę dobry warsztatowiec i klasa człowiek – jego przygoda z Siegen w drugiej rundzie szybko się zakończyła. Moim zdaniem jednak zwolniono go w złym momencie. Zaczął się teatr z trenerami, na dodatek z powodu zaśnieżenia stadionu przełożono nam domowe mecze i mieliśmy trzy ciężkie wyjazdy z rzędu. W Cottbus, Rostocku i Dreźnie przegrywaliśmy do zera. Zakopaliśmy się w strefie spadkowej i już z niej nie wyszliśmy.
Mirosław Spiżak stwierdził w naszej rozmowie, że w Sportfreunde Siegen to jedyny klub w Niemczech, w którym nie czuł się jak w Niemczech. Jego zdaniem pod wieloma względami odstawano tam od standardów.
W kwestii infrastruktury na pewno. Chociażby brak podgrzewanej płyty dał o sobie znać, gdy napadało śniegu i nie mogliśmy grać na swoim stadionie. W tym względzie była to amatorka jak na drugą ligę niemiecką, jednak nie byłem tym aż tak zaskoczony. Mirek jeszcze jako junior wyjechał z Polski, a w Niemczech grał wcześniej w klubach funkcjonujących w lepszych realiach. Był przez chwilę w Bayerze Leverkusen, z Unterhaching pokazał się w 1. Bundeslidze, spędził dwa sezony w Duisburgu kursującym między ekstraklasą a jej zapleczem. Nie sposób zestawiać takich marek ze skromnym Siegen. Ja byłem bardziej oswojony z warunkami, w których trzeba było improwizować, różnie w Widzewie bywało. Uważam wręcz, że warunki kształtują charakter i nie ma znaczenia, czy szatnia jest stumetrowa, czy ledwo usiądziemy obok siebie. Piękne boisko czy łąka – i tak muszę wykonać swoją robotę. Co nie zmienia faktu, że w Siegen odstawano od reszty w takich sprawach. Zimą zdarzało się, że swoimi samochodami musieliśmy jechać 60 kilometrów w jedną stronę, żeby potrenować na sztucznej murawie.
Ma pan też w CV mecz w Arminii pod wodzą Thomasa von Heesena, który po wielu latach trafił do Lechii Gdańsk.
W Arminii był dyrektorem sportowym, ale po zwolnieniu Benno Moehlmanna poprowadził nas w jednym meczu 2. Bundesligi. Pokonaliśmy Unterhaching 1:0. Potem zatrudnił Uwe Rapoldera i wrócił do swoich zajęć. Za trenerkę zabrał się dopiero w późniejszych latach, już po moim odejściu z Arminii. Jako człowieka oceniam go pozytywnie. Sporo rozmawialiśmy, nigdy nie miałem z nim problemów.
Pana początki w szatni Arminii nie należały do łatwych. W tamtych latach wspominał pan, że Niemcy często patrzyli krzywo na Polaków, których traktowano nieco gorzej, nawet jeśli zagrali dobry mecz.
W umowie znajdował się zapis, że jeżeli wiosną rozegram przynajmniej pięć meczów, to zostanie ona automatycznie przedłużona o dwa lata. Na starcie rundy raz siedziałem na ławce, raz grałem. Bardzo mi zależało, więc nawet gdy miałem potężnego krwiaka na udzie po jakimś starciu, powiedziałem trenerowi Moehlmannowi, że jestem gotowy, choć lekarz sugerował co innego. Wiedziałem, że lepiej nie wypaść z obiegu, bo inaczej mogę nie dobić do tych pięciu meczów. Ale szybko zaczęło się układać. W naszym piątym spotkaniu, z Eintrachtem Frankfurt, Arne Friedrich po pół godzinie doznał kontuzji i wszedłem za niego. Wygraliśmy 4:1. Od tamtej pory zagrałem wszystko do końca sezonu. Nie każdemu w zespole się to podobało, ale sporo pomógł mi wtedy Artur Wichniarek, który był tam królem, każdy go szanował.
Pana głównym oponentem był Alexander Klitzspera.
Wygrałem z nim rywalizację na prawej obronie i był wściekły. Wycinaliśmy się bezlitośnie na każdym treningu. Trener to widział i mówił mi: – Takie jest życie, taki jest ten sport. Albo ty, albo on. No i taka jest prawda. W Niemczech nie ma zmiłuj się, tam każdy czeka na swoją szansę. Jeżeli jej nie wykorzystasz, coś spieprzysz, to na następną okazję możesz czekać pół roku. Nikt nie będzie się nad tobą litował. Tak miałem u Uwe Rapoldera. Musiałem wyleczyć kontuzję, na chwilę wypadłem z obiegu i jesienią 2003 prawie nie grałem. Dopiero w rundzie rewanżowej na dobre wróciłem do łask i to też nie od razu.
Relacje z Klitzsperą z czasem się unormowały?
Nie, on zawsze był cięty na mnie, ja na niego. Na każdym treningu toczyliśmy wojnę. Rozstaliśmy się bez słowa, nie mamy dziś żadnego kontaktu i to się nie zmieni. Bywa i tak.
Ansgar Brinkmann to z kolei największy wariat, z którym pan grał?
Bez dwóch zdań, nikt nie mógłby się do niego zbliżyć w tej kategorii. Bardzo dobry piłkarz, ale jako człowiek był szalony. O jego pozaboiskowych ekscesach tylko słyszałem, wystarczyło jednak przebywać z nim w szatni, żeby uwierzyć, że to raczej nie plotki. Czasami strach było nawet na niego spojrzeć, bo nie wiadomo, jak zareaguje. Czysto piłkarsko jednak dawał dużo, inaczej przez tyle lat nie utrzymywałby się na powierzchni. Występował głównie na prawym skrzydle. Wysokie umiejętności, silny, szybki, z dobrym strzałem, ale miał problemy z grą defensywną.
Czytałem, że potrafił rzucić butem w tablicę podczas odprawy i wyjść.
Nigdy wcześniej i nigdy potem czegoś podobnego nie widziałem! Analizowaliśmy przeciwnika w szatni, a on tego nie znosił. Wychodził z założenia, że rywal go nie interesuje, bo i tak go pokona. Można się tu doszukiwać pozytywów, że jest bardzo pewny siebie i nikogo się nie boi. I w porządku, ale miej chociaż trochę szacunku do trenera i siedzących z tobą kolegów, którzy mogą być tym zainteresowani. Zrobił właśnie tak, że eksplodował złością, rzucił butem w tablicę, stwierdził, że ma gdzieś przeciwnika i sobie poszedł. Tolerowano jednak jego ekscesy. Nie wiem, czy któryś trener posadził go kiedyś na ławce ze względu na zachowanie. Środowisko wiedziało, co to za gość, a i tak kolejne kluby go brały i przeważnie grał w nich regularnie.
O czterech latach w Arminii powiedział pan kiedyś, że były to też cztery lata walki z kontuzjami.
Obciążenia treningowe dały mi się we znaki. Zawsze bardzo ciężko trenowaliśmy, bez względu na to, kto nas prowadził. W Widzewie „Franz” Smuda też nas nie oszczędzał, ale w Niemczech zasuwaliśmy jeszcze bardziej. Środkowi pomocnicy Rudiger Kauf i Detlev Dammeier byli nie do zdarcia, mogli biegać cały dzień. Kiedyś, chyba już u Uwe Rapoldera, tak się nimi zainspirowałem, że podczas urlopu zamiast odpoczywać codziennie biegałem. Wznawiamy zajęcia, zrobili nam badania mające określić wydolność każdego zawodnika i przyporządkowujące go do jednej z pięciu grup biegowych. Trafiłem do pierwszej grupy z tymi chartami. Łapałem się za głowę, co ja zrobiłem. Przez kolejne pół roku każdy trening biegowy był katorgą, a mieliśmy taki przynajmniej raz w tygodniu. Musiałem z nimi na przykład pokonywać tysiąc metrów w niewiele ponad trzy minuty. To wszystko moje ciało odczuwało, kolano coraz bardziej szwankowało. Miałem nawet uszkodzone więzadła, co oznaczało kilka miesięcy z głowy. Zacząłem się sypać.
Trudno był też jednoznacznie zdefiniować pana pozycję w Arminii. Pan przyznawał wtedy, że cieszy się z samego faktu, że gra.
Nigdy nie miałem problemów z obunożnością. Wyjściowo byłem prawonożny, ale tak długo ćwiczyłem lewą nogę, że z czasem posługiwałem się nią lepiej niż prawą. Nie robiło mi większej różnicy czy będę na prawej obronie, na lewej, czy w środku pola. Konkurencja zawsze była tak duża, że cieszyłem się z samej obecności w składzie. Dawałem trenerom spore pole manewru. Nieraz prawego obrońcę ustawi się z lewej strony, ale on ciągle będzie szukał wiodącej nogi i schodził do środka, co łatwo rozczytać. I na odwrót. Ja takiego problemu nie miałem, dlatego jeśli brakowało dla mnie miejsca na jednej pozycji, zawsze była szansa odnaleźć się na innej.
W barwach Arminii rozegrał pan 59 meczów, z czego 22 w 1. Bundeslidze? Jakie są tu najmilsze wspomnienia?
Dobrze pamiętam debiut w niemieckiej ekstraklasie. Wygraliśmy 3:0 na swoim stadionie z Werderem Brema, który miał w ataku Ailtona i Charisteasa. Zagraliśmy trójką w obronie, partnerowali mi Maciej Murawski i Bastian Reinhardt. Mile wspominam bezbramkowy remis na Borussii Dortmund przy 68 tysiącach widzów, gdy musieliśmy powstrzymywać dwumetrowego Jana Kollera i dopiero co bijącego rekord transferowy Marcio Amoroso. Bardzo dobrze grało mi się też z niezwykle mocnym wtedy Bayerem Leverkusen, skończyło się 2:2.
Wisienką na torcie był jeden z moich ostatnich występów dla Arminii. U siebie pokonaliśmy Bayern 3:1, przełamaliśmy się po serii ligowych meczów bez zwycięstwa. Trochę sprzyjały nam okoliczności. Popadał śnieg, boisko stało się grząskie. No ale warunki były takie same dla obydwu drużyn. Zrobił się mecz walki, wiele nam wychodziło. Bayern był naszpikowany gwiazdami – Oliver Kahn w bramce, Willy Sagnol, Bixente Lizarazu i Lucio w bronie, Michael Ballack, Torsten Frings i Hasan Salihamidzić w pomocy, Roy Makaay w ataku. W zasadzie musiałbym cały skład wymienić. Zaskoczyliśmy ich dość szybko golem Massimiliano Porcello, mojego dobrego kumpla. Nie mogli się otrząsnąć, Delron Buckley po przerwie zapakował im dwie sztuki, oni w międzyczasie odpowiedzieli tylko bramką Lucio z wolnego. Koszulkę z tego meczu ze specjalną dedykacją podarowałem synowi. Piękne wspomnienie.
Arminia nie mogła zakotwiczyć w niemieckiej ekstraklasie, ciągle krążyła między pierwszym a drugim szczeblem.
Wszyscy w Niemczech mówili, że to klub za słaby na pierwszą ligę, a za dobry na drugą. Teraz jest podobnie, Arminia prowadzi w 2. Bundeslidze ze sporą przewagą i pewnie znów awansuje. Ciekawe, który to już raz. Jak pierwszy raz z nią awansowałem, był to już siódmy czy ósmy taki przypadek w całej historii klubu. Później pojawił się kryzys, przytrafił się spadek do trzeciej ligi, ale w ostatnim czasie wszystko wróciło do normy. Arminia zawsze miała ograniczone możliwości finansowe, nawet w 1. Bundeslidze nie przeprowadzała wielkich transferów. Był sponsor, przebudowano stadion, a i tak w pewnym momencie pojawiła się dziura budżetowa, która doprowadziła do zapaści. Bez naprawdę możnego właściciela trudno będzie pewien poziom przeskoczyć i grać w ekstraklasie kilka lat z rzędu.
Dopóki grał pan w Niemczech na dwóch najwyższych szczeblach, zawsze miał jakiegoś Polaka w szatni.
W Arminii poza Arturem Wichniarkiem na przestrzeni lat byli Maciek Murawski, Tomasz Wisio i Bartosz Partyka w drugiej drużynie, a w Siegen Miro Spiżak. To naturalne, że wchodząc do szatni najpierw szukasz rodaków, więc początek miałem ułatwiony. Przychodząc do Arminii po niemiecku umiałem „dzień dobry”, „dziękuję” i „do widzenia”. Nie mogłem jednak liczyć na to, że Arturem nadrobię nieznajomość języka. Tam mocno naciskają, żebyś szybko nauczył się niemieckiego i to zrozumiałe. Jeżeli chcesz, żeby drużyna cię zaakceptowała, nie masz innego wyjścia. Trening i mecz to nie wszystko. Są też jakieś relacje, rozmowy, piłka nie kończy się na boisku. Nauką języka przy okazji pokazujesz, że ci zależy. Po pół roku byłem już w stanie rozmawiać po niemiecku, po roku zacząłem czuć się w tym swobodnie.
Rozumiem, że można tu postawić gwiazdkę z dopiskiem „nie dotyczy Brazylijczyków”?
To jest niesamowite, choć byli i tacy, którzy wyłamywali się ze schematu. Mieliśmy w drużynie Marcio Borgesa. Nie należał do wylewnych osób, ale coś tam mówił. Byli jednak tacy, którzy nawet po wielu latach ciągle znajdowali się na etapie „dzień dobry”, „dziękuję”, „do widzenia”. Nie potrafię tego zrozumieć. W Polsce też mamy obcokrajowców, którzy grają już u nas wiele sezonów i nadal nie potrafią udzielić wywiadu po polsku. Muszą być naprawdę oporni w tej materii, skoro dzień w dzień słyszą nasz język. Nie najlepiej to świadczy o ich podejściu.
Odejść do Niemiec próbował pan już latem 2001, przebywając na testach w Energie Cottbus i trenując właśnie z Arminią.
Najpierw trenowałem pięć dni w Bielefeldzie, ale Benno Moehlmann stwierdził, że to nie wystarczy i chcą mnie wziąć na obóz w Austrii. Pojechałem, spędziłem tam dwa tygodnie. Trener nadal nie był przekonany. Mówił, że mają silną kadrę i nie wie, czy będę grał. Pod koniec rundy jesiennej Marcio Borges doznał jednak poważnej kontuzji i Moehlmann sobie o mnie przypomniał. Arminia i Widzew grały na tym samym turnieju halowym, zadzwonił do prezesa Grajewskiego i prosto stamtąd pojechałem do Bielefeldu na podpisanie kontraktu. Potem w ciągu doby musiałem się spakować w kraju, by zdążyć na samolot do Turcji, gdzie drużyna już trenowała. Jakoś lubiłem zmieniać kluby w połowie sezonu, do Widzewa też tak trafiłem.
Co do Cottbus, sprawdzali mnie jeszcze przed Arminią. Trwało to tydzień. Energie prowadził wówczas Eduard Geyer, słynący z tego, że lubi dać piłkarzom w kość. Nie było to wyolbrzymione, stara NRD-owska szkoła treningu. Nie przekonałem go do siebie i wróciłem do Łodzi. Wyszło, że z Niemcami do trzech razy sztuka.
Z Widzewem nie rozstawał się pan w przyjemnych okolicznościach. Nieco wcześniej Andrzej Pawelec ujawnił zarobki najlepiej opłacanych piłkarzy – w tym pana – gdy ci upomnieli się o wypłatę zaległości. Chcieliście go za to podać do sądu.
Atmosfera wokół mojego odejścia nie była optymalna, ale nie chciałbym wchodzić w szczegóły po tylu latach. To pole minowe. Chcę zachować z Widzewa same dobre wspomnienia.
Grając w Niemczech mógł pan w którymś momencie wrócić do Polski?
Latem 2007 roku. Jagiellonię prowadził Artur Płatek i widziałby mnie w składzie. Jacek Chańko też namawiał. Była szansa na powrót i może gdybym z niej skorzystał, moje życie rodzinne inaczej by się potem potoczyło. Z drugiej strony, to już tylko gdybanie.
Buty na kołku zawiesił pan w 2011 roku i skierował się ku trenerce. W TSV Steinbach był pan asystentem m.in. Thomasa Brdaricia, czyli nie byle jakiej postaci.
Grał w reprezentacji Niemiec i w finale Ligi Mistrzów dla Bayeru Leverkusen, strzelił ponad 50 goli w 1. Bundeslidze – no miał się czym pochwalić. Mimo że mówimy o czwartej lidze niemieckiej, nie brakuje tam klubów, które naprawdę dobrze płacą piłkarzom, pełna profeska w każdym aspekcie. Brdarić jednak ze swoją barwnością i kontrowersyjnością nie do końca pasował do takiego otoczenia. Nie powiem, że to zły trener, ale jako człowiek… nie wszędzie takie trudne charaktery się sprawdzają. Steinbach to miasteczko 30 kilometrów od Siegen, wszyscy tam żyją jak jedna wielka rodzina. Brdarić, mający zupełnie inne punkty odniesienia, nie z każdym znajdował wspólny język.
Gdy trafiłem do Steinbach, zespół znajdował się w siódmej lidze, ale dzięki naszemu sponsorowi, który miał wielką firmę, z roku na rok szliśmy coraz wyżej. Do dziś ten sam sponsor pakuje pieniądze w klub i może wreszcie uda się wejść do trzeciej ligi.
Kiedy Gino Letteri obejmował Koronę Kielce, spekulowano, że mógłby pan zostać jego asystentem. Było coś na rzeczy?
Nie, choć słyszałem o tej plotce. Nie mam pojęcia, skąd się wzięła. Kojarzyłem trenera Lettieriego z pracy w FSV Frankfurt, ale nigdy nawet nie rozmawialiśmy. Ani on, ani nikt z Korony nie kontaktował się ze mną.
W Niemczech pracował pan z młodzieżą, zdarzył się też jednak epizod z seniorami.
Epizodzik wynikający z tego, że Peter Cestonaro miał problemy zdrowotne. Trafił do szpitala na kilka tygodni i zastępowałem go przez sześć meczów. Dwa wygrałem, dwa zremisowałem, dwa przegrałem.
Mógł pan dobrze poznać niemiecki system szkolenia.
Miałem okazję być na stażu w FC Koeln. Znałem się z dyrektorem, mogłem wiele zobaczyć. Wszystko jest zaplanowane. Na przykład drużyny juniorów nie może poprowadzić trener mający jedynie licencję UEFA C czy UEFA B. Idzie to rocznikowo, co dwa lata trener się zmienia. Startujesz od najmłodszych roczników, gdy jeszcze jest więcej zabawy. Zaczynasz od podstaw, uczysz techniki. Im wyżej wchodzisz, tym wyższą licencję musisz posiadać, aż dojdziesz do najwyższej. Nie wiem, jak jest u nas, czy przypadkiem trener z tą samą licencją nie może prowadzić zawodnika od ósmego roku życia do końca wieku juniorskiego. W Niemczech nie ma takiej możliwości, przynajmniej w klubach z wyższych lig, posiadających akademie będące jednym z wymogów licencyjnych. Ma to sens, bo starszych juniorów szkolą już ludzie odpowiednio doświadczeni i obyci z tematem. Do elementów technicznych z czasem dochodzą zagadnienia taktyczne – najpierw dotyczące zachowań indywidualnych, a później w całych formacjach. Wreszcie, na najwyższym szczeblu, mamy już taktykę w ujęciu całego zespołu.
W reprezentacji poprzestał pan na dwóch meczach. Była kiedyś nadzieja, że może być z tego coś poważniejszego?
Raczej nie, miałem to poczucie tymczasowości. Jasne, każdy marzy o kadrze, ale patrząc na ówczesnych reprezentantów – również tych grających w Widzewie – widziałem, gdzie jest moje miejsce w szeregu. Oni zasługiwali na te powołania. Ja nigdy nie należałem do wirtuozów i choć marzyć mogłem, mierzyłem siły na zamiary. Chciałoby się więcej, ale jak się nie ma tego, co się lubi, to się lubi, co się ma. Cieszę się, że przynajmniej zagrałem po jednym meczu u Antoniego Piechniczka i Zbigniewa Bońka.
Powołanie na spotkanie z Belgią od Bońka nie rozbudziło apetytu? To był dla pana dobry czas: awans z Arminią do 1. Bundesligi, regularna gra w klubie.
Miałem nadzieję, że przynajmniej na kilka meczów w tej reprezentacji zostanę. Zbigniew Boniek długo jednak jej nie prowadził, ja potem zacząłem mniej grać w Arminii i wyszło jak wyszło. Z Belgią zacząłem na ławce, wszedłem na niecałe pół godziny. Chociaż tyle.
Jeszcze jako piłkarz Widzewa został pan magistrem ekonomii.
Udało się dzięki temu, że miałem indywidualny tok nauczania w szkole menadżerskiej, w której rektorem był Szczepan Miłosz. Bardzo znana postać łódzkiego sportu. Namawiał mnie do kontynuowania nauki. Z czasem przekształcił tę szkołę w studia, które kończyły się tytułem magisterskim. Po ponad pięciu latach udało mi się je skończyć. Nigdy jednak nie zakładałem, że będę pracował w wyuczonym kierunku.
To co pana motywowało do nauki?
Przyjechałem do Łodzi mając 19 lat. Widzew wtedy nie grał jeszcze w pucharach, po treningach mieliśmy dużo wolnego czasu. Postanowiłem jakoś go spożytkować. Nie miałem nic do stracenia, a gdyby się udało, byłoby fajnie. Trochę zmotywowała mnie mama. Wcześniej mówiła, żebym najpierw zdał maturę i dopiero potem wyjeżdżał z Białegostoku. A skoro już była matura, uznałem, że warto zrobić coś więcej, nawet jeśli poza satysfakcją nic mi to nie da. Absolutnie nie żałuję, nowe doświadczenie, poznałem ciekawych ludzi. Tytuł magistra to zawsze coś.
W Białymstoku zostały panu przyjaźnie nie tylko z wieloma zawodnikami, ale także z Piotrem Wołosikiem z „Przeglądu Sportowego”. Był nawet świadkiem na pana ślubie.
Ostatnimi czasy nasze relacje się ochłodziły. W szczegóły nie chcę wnikać, zostaną między nami.
Jagiellonia z sezonu 1992/93 to pana pierwsze przetarcie z Ekstraklasą. Z perspektywy czasu skład mieliście świetny, ale wtedy spadliście z hukiem. Ostatnie miejsce, dziewięć punktów, blisko sto straconych goli…
A zaczęliśmy bardzo obiecująco, bo pokonaliśmy Legię 3:1. Parę punktów na początku zdobyliśmy. Potem coś pękło, zaczęliśmy seriami przegrywać. W drugiej rundzie posypaliśmy się zupełnie. Po domowym 0:5 z Lechem Poznań jedna z gazet napisała „Chłopcy, lepiej zróbcie matury”. Piątkę dostaliśmy jeszcze kilka razy. Na GKS-ie Katowice przegraliśmy 1:7 – jeśli dobrze pamiętam, zagrało nas siedmiu z ekipy zdobywającej mistrzostwo Polski juniorów. W Bytomiu na Szombierkach graliśmy o 18:00, a jeszcze przed południem w Białymstoku pisaliśmy matury. Potem w czterech czy pięciu wsiedliśmy do Poloneza i pędziliśmy przez prawie cały kraj, żeby zdążyć na mecz. Na stadion Wisły Kraków tez jechaliśmy autokarem w dniu meczu. Zagraliśmy bez kalkulacji, szalone spotkanie, przegraliśmy 3:6.
Przeskok do piłki seniorskiej okazał się bardzo brutalny, ale pamiętaliśmy, że u trenera Karalusa jeździliśmy na turnieje na Śląsk i też zbieraliśmy baty, bo rywale byli starsi o rok czy dwa. On powtarzał, żebyśmy zachowali spokój i wkrótce okrzepniemy. Miał rację, potem zdobyliśmy tytuł w juniorach. W Ekstraklasie przekonaliśmy się, że długa droga przed nami, jednak nie zwątpiliśmy w siebie. Niech pan zobaczy, co było dalej. Tomek Frankowski, Marek Citko, Mariusz Piekarski, Jacek Chańko, Bartosz Jurkowski, ja – wszyscy graliśmy na dobrym poziomie, większość również za granicą. Takie to były czasy. Warunki kształtowały charakter. Nie chcę wyjść na starego zrzędę, ale dziś chwilami zawodnicy zdają się mieć więcej żelu we włosach i tatuaży na skórze niż rozumu w głowie. Ale okej, poprzestańmy na tym, że kiedyś było inaczej.
Z Jagiellonii przeszedł pan do Widzewa, ale wcześniej mógł przejść do Legii.
Nie tylko ja. Z Markiem Citko, Jackiem Chańko i Tomkiem Frankowskim pojechaliśmy do Warszawy – oczywiście Polonezem. Prezesem Legii był Janusz Romanowski. Rozmowy nie poszły jednak jak trzeba i nikt z nas nie odszedł. Świtają mi w pamięci obrazki, że już nawet z Legią trenowałem, prowadził ją Janusz Wójcik. Wyszło tak, że moim następnym przystankiem był Widzew i nie żałuję. Jestem zadowolony z tego, jak potoczyła się moja przygoda z piłką. Przygoda, która trwała dwie dekady – jako 17-latek debiutowałem w seniorach, skończyłem granie jako 37-latek. Patrząc wstecz, pewne rzeczy mógłbym zrobić inaczej, gdzieś mogą być niedosyty, ale całościowo nie mam czego się wstydzić. Do nikogo nie mam też żalu. Mogę jedynie żałować, że to tak szybko minęło i już nie wróci.
rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK
***
Poprzednie wspominkowe wywiady tego autora:
Jan Woś: Rajcowało nas psucie krwi faworytom
Jakub Wierzchowski: Byłem pewien, że dam radę w Werderze. Nie wyszło, ale musiałem spróbować
Krzysztof Bukalski: W Racingu Genk nikt nie obgadywał trenera, nawet w szatni. U nas to powszechne
Dariusz Pawlusiński: Trafienie do domu dziecka mnie uratowało
Mirosław Sznaucner: Grałem w czołowym greckim klubie, a z kadry nikt nawet nie zadzwonił
Fot. Newspix