Na kilka miesięcy przed 28. urodzinami Robert Demjan postanowił spróbować ratować swoją piłkarską karierę. Zrzucony do rezerw Viktorii Żiżkov, nieopłacany od niemal pół roku napastnik dostał zaproszenie na testy do Podbeskidzia Bielsko-Biała. Klubu, który nigdy wcześniej nie widział go w akcji, ale dał szansę zaproponowanemu przez agenta grajkowi. Powiedział sobie, że albo powiedzie się tam, albo czas zmienić zawód. Może naprawiać komputery, może zostać policjantem.
Jak wiemy, Bielsko Demjanowi wypaliło. Zamiast z suszarką w ręku łowić piratów drogowych, łowił gole najpierw w I lidze, a potem w Ekstraklasie. Został królem strzelców, po trzydziestce wyjechał do ligi belgijskiej.
Dziś gra w III lidze czeskiej i coraz mocniej skłania się ku temu, co po zawieszeniu butów na kołku. Jakie są plany najlepszego strzelca, najlepszego napastnika i najlepszego piłkarza sezonu 2012/13 Ekstraklasy? Jak wspomina swoje lata w Polsce – w Podbeskidziu, ale i w Widzewie? Przedzwoniliśmy, zapytaliśmy i oto, co usłyszeliśmy.
Co słychać u byłego króla strzelców Ekstraklasy?
– W tym sezonie grałem w III lidze czeskiej, ale nie ukrywam, że skłaniam się coraz bardziej w kierunku tego, co będzie po zakończeniu kariery. Jestem w kontakcie z jednym trenerem, Frantiskiem Sturmą, chcielibyśmy razem przyjść trenować do Polski. Na Słowacji zrobił on jakiś czas temu awans z Michałowicami, mimo że klub miał naprawdę skromny budżet i na pewno nie najlepszych piłkarzy w lidze. Mówił, że gdyby tylko był sygnał, że jakiś polski klub widziałby nas w roli szkoleniowców, jest gotów się spakować i przyjechać.
Siebie widzisz w jakiej roli?
– Byłbym dobrym trzymajtorbą (śmiech). Asystentem. Jak tylko coś się uda mu znaleźć, idę razem z nim.
Pewnie najchętniej do Bielska? Tam jednak trener Brede trzyma się mocno, jest liderem I ligi.
– Zdecydowanie. Dzieciaki płakały, jak odchodziłem z Podbeskidzia po raz drugi. Zawsze tam wracamy, mamy tam masę przyjaciół, jak tylko na horyzoncie jest kilka dni wolnego, wsiadamy w samochód i ruszamy się z kimś spotkać, pozwiedzać. Byłem nawet na ostatnim meczu, jaki Podbeskidzie rozegrało przed tą przymusową przerwą.
To Podbeskidzie ma wreszcie szansę wrócić do Ekstraklasy, czyli dokonać czegoś, co mieliście zrobić wy, w pierwszym sezonie po spadku.
– Najgorsze było to, że tyle się gadało o awansie. To nam zaszkodziło. Trzeba było po cichutku, raczej gasić nastroje, a nie jeszcze podgrzewać atmosferę. Przez to każdy rywal się na nas szczególnie nastawiał. Trzeba było to zrobić na luzie, może nawet powiedzieć, że przygotowujemy atak na Ekstraklasę na drugi sezon po spadku. Jakby się udało od razu wrócić – super. W klubie było zbyt głośno na ten temat.
Twoje pożegnanie po tamtym sezonie nie było chyba takim, na jakie miałeś nadzieję?
– No nie. Chciałem to rozegrać inaczej. Było tak, że brakowało mi 20 minut, by moja umowa została automatycznie przedłużona. W klubie mogli mi powiedzieć: „słuchaj, dogadajmy się na nieco inne warunki”. Ja bym się zgodził. Można było podpisać niższą umowę. Ale nie róbmy tak, że brakuje mi 20 minut, a prezes mówi mi wprost, że dostanę 10 na pożegnanie. Chciałem grać od początku spotkania, a nie żegnać się ogonem.
Ostatecznie nie miałeś okazji pożegnać się z kibicami.
– Liczyłem na inne rozstanie niż to, nie ukrywam. Usiedlibyśmy, przegadalibyśmy tę sprawę co do kontraktu, każdy byłby zadowolony. Parę lat w tym klubie jednak spędziłem.
Mogłeś wtedy zostać w Polsce?
– Dostałem ofertę z Wigier Suwałki, trener Skowronek bardzo mocno mnie prosił, żebym się zdecydował. Ale to strasznie daleko od słowackiej granicy, nie chciałem robić mojej córce problemów z przenosinami do nowej szkoły.
Ostatecznie wróciłeś po pół roku. Do III ligi. Jakie znaczenie miało to, że sponsorem Widzewa był wtedy Murapol, a więc firma, która wcześniej była też sponsorem Podbeskidzia?
– Na pewno pomogło to podjąć decyzję o przyjściu.
Murapol pokrywał twoje wynagrodzenie?
– Nie, nic takiego nie miało miejsca. Miałem płacone przez Widzew, nie dostawałem nic od Murapolu. Może oni dawali jakieś pieniądze klubowi z przeznaczeniem na moją wypłatę. Na pewno nie dostawałem nic bezpośrednio.
W III lidze obrońcy szczególnie nastawiali się na grę przeciwko byłemu najlepszemu strzelcowi Ekstraklasy?
– Dało się to odczuć. Zacięcie na mnie. Kopanie, szarpanie, atakowanie nogami, rękami. „My ci pokażemy, jak się tu gra”.
Myślałeś, że o gole będzie w III lidze łatwiej?
– Miałem taką nadzieję, ale z drugiej strony w Widzewie brakowało zawodników, którzy dogrywaliby mi piłki. Wziąć dwóch-trzech takich, którzy grali sporo w Ekstraklasie, w I lidze i kompletnie inaczej by to wyglądało. A mieliśmy skład złożony z piłkarzy III-ligowych. Teraz widać, że klub pobrał zawodników z wyższych poziomów, ogranych, doświadczonych i od razu funkcjonuje to inaczej. Ja tam byłem sam, doszedł później Olek Kwiek, ale złapał kontuzję I tyle. Marcinowi Robakowi teraz jest dużo łatwiej, ma jakościowych partnerów. Jakby grał w Widzewie z mojego okresu, męczyłby się tak samo jak i ja.
Jakie były kulisy twojego odejścia z klubu?
– Miałem już swoje lata, owszem, ale Widzew mógł się zachować inaczej. Klub przesunął nas do drugiej drużyny, dał nam indywidualny plan, mieliśmy biegać po lesie. To zabolało. Rano bieganie indywidualnie, po południu trening z drugą drużyną, wieczorem znów bieganie. I tak codziennie, żeby nas zniszczyć psychicznie, żebyśmy odeszli sami, chcieli rozwiązać kontrakt. Ja czułem, że coś jeszcze mogę temu zespołowi dać, a tak mnie potraktowano. To chyba nawet nie była decyzja trenera Mroczkowskiego, tylko zarządu.
Twój pierwszy pobyt w Polsce był jednocześnie tym zdecydowanie najbardziej udanym. Jak to się w ogóle stało, że trafiłeś wtedy z rezerw Viktorii Żiżkov do pierwszoligowego Podbeskidzia?
– Dostałem zaproszenie na testy, żeby przyjechać się pokazać. Spodobałem się trenerowi Kasperczykowi i zostałem w Polsce.
W Czechach szło ci wcześniej jak po grudzie.
– Byłem w pierwszym składzie Żiżkova, ale złamałem nogę. Potem było mi trudno wrócić do pierwszej drużyny.
Szczególnie niechętnie stawiał na ciebie trener Vlastimil Petrzela.
– On mnie od razu wyrzucił do drugiej drużyny. Nie wiedziałem, dlaczego. Siedziałem w jednym meczu pierwszego zespołu na trybunach, kolejnego dnia pojawiam się na treningu i dowiaduję, że jestem w drugim zespole. Nikt nie potrafił mi powiedzieć, dlaczego. Nie dałem powodów, żeby mnie odsunąć.
Petrzela w Żiżkovie wychodził podobno ze sporego życiowego zakrętu.
– Pracował wcześniej w Rosji i zarobił tam duże pieniądze. Potem przegrał je na ruletce. Miał dużo swoich problemów. Żiżkov dał mu pierwszą szansę, by wrócić do piłki po przerwie, podobno spędził ją na leczeniu.
Jak się wtedy czułeś?
– Zrezygnowany. W klubie co gorsza nie płacono nam od pięciu miesięcy, wyobraź sobie to, urodziło mi się dziecko, a tu prawie pół roku bez pensji. Większych oszczędności nie miałem, no bo skąd? Mówiłem, że albo gdzieś wyjadę, albo kończę z piłką.
Co wtedy byś robił? Czesław Michniewicz mówił, że znałeś się na naprawie komputerów
– Może to, myślałem też, czy nie zostać policjantem. W Żiżkovie wszystko stało na głowie. Nie mogłem się skupić na grze. Człowiek myśli, jak tu utrzymać rodzinę, a nie jak strzelić gola. Po co mam grać na sto procent, jak mam płacone zero procent?
W Podbeskidziu odpaliłeś od razu. Pięć pierwszych meczów to cztery gole i cztery asysty. Niesamowity gaz.
– Bardzo dużo zawdzięczam trenerowi Kasperczykowi. Wiedział, jak dotrzeć do zawodnika, w trudnych momentach zapraszał na rozmowę, szukał drogi powrotu na dobre tory. W tamtym momencie wszystko się dla mnie odwróciło. Przyszła taka chęć grania, jaką ma chłopak który dopiero zaczyna kopać piłkę. Po Czechach byłem niesamowicie zniechęcony, w Bielsku wróciła radość z tego, co robię. Zacząłem od nowa.
Kasperczyk wierzył w ciebie nawet wtedy, kiedy przychodziły słabe serie. 2 gole w 23 meczach, 13 spotkań bez bramki… A jednak rzadko siadałeś na ławce.
– Wszyscy myśleli, że jak zacząłem świetnie, to tak już będzie cały czas. Trener mi ufał, bo choć ja nie strzelałem, to wygrywaliśmy. Kryzys jest wtedy, kiedy zespół nie jest w stanie zwyciężać, a nie kiedy ja nie trafiam. Celem był awans i do tego celu doszliśmy. W Podbeskidziu spotkała się drużyna pełna świetnych chłopaków. Nikt się nie obrażał, nie chodził nadąsany po szatni, jak miał usiąść na ławce w którymś kolejnym meczu. A jak dostawał szansę w trakcie meczu, to dawał sto procent.
A jednak po awansie do Ekstraklasy był mocny gong, bo szybkie 0:6 z Bełchatowem.
– Dostaliśmy mocno po nosie. Dobrze, że na początku sezonu, bo był czas się otrząsnąć.
Otrząsnęliście się przy Łazienkowskiej, pierwsza wygrana w lidze – od razu wyjazdowa z Legią.
– Nie był to wymarzony mecz na przełamanie, a dał nam przekonanie, że każdy mecz w tej lidze jest do wygrania. Trener powiedział nam, że jadąc na Legię niczego nie można stracić. Ze spotkania z nimi możesz tylko wyjść jako zwycięzca.
Trenera Kasperczyka pożegnano na początku kolejnych rozgrywek, po ośmiu kolejkach bez wygranej.
– Nie szło mu, takie jest życie trenera. Im jest się starszym, im więcej się widzi w piłce, tym lepiej się to rozumie. Idzie? To klepią po plecach. Nie idzie? Wylatujesz jako pierwszy.
Pytanie brzmi: on był jeszcze w stanie zmienić wasz los?
– Mógł zostać, pewnie. Ale bez zmiany mogliśmy ugrząźć w kryzysie. Pojawił się nowy impuls, nowa krew.
A i tak do końca jesieni dociągnęliście z zaledwie 6 punktami w 15 meczach.
– Sam nie wiem, jak to tłumaczyć. Rok wcześniej patrzyliśmy na Cracovię i zastanawialiśmy się, jak można punktować tak słabo, czy naprawdę nie da się wygrać tych czterech meczów w rundzie? To tak wiele? A potem zobaczyliśmy to na własnej skórze. Jak dostaliśmy bramkę, to to był koniec. Po nas. Po straconym golu nie funkcjonowaliśmy. Wychodzimy, by wygrać, gol, już się nie zbieramy. I tak praktycznie co tydzień.
Aż przyszedł trener Kubicki.
Tego nam było trzeba. Świetnie nas przygotował, takiej twardej ręki potrzebowaliśmy. Wielka dyscyplina, stara szkoła, bardzo dużo nam to pomogło. Wykonaliśmy ogromną pracę, obóz przed wiosną był piekielnie ciężki – bieganie, siłownia. Ale szybko zebraliśmy owoce. Pierwszy mecz – wygrana. Powiedzieliśmy sobie, że choćby nie wiadomo co, gramy do końca. Tak długo, jak tylko będzie matematyczna szansa na utrzymanie. By po zakończeniu rozgrywek nie płakać.
Co poczuliście, gdy tenże Kubicki po pięciu meczach powiedział, że idzie trenować do Rosji?
– Jakby ktoś nam walnął po głowie. Ale rozumiałem to. Zawsze powtarzam młodym chłopakom: masz szansę – uciekaj, sam zobacz, jak to jest. Gdybym został w Czechach i nie uciekł do Polski, pewnie od wielu lat nie byłbym piłkarzem. Nie został królem strzelców, nie zagrał w lidze belgijskiej. Zawsze można wrócić, ale nie po to dostajesz szansę, by z niej nie skorzystać.
Po Kubickim przyszedł Michniewicz i dźwignął was jeszcze mocniej. Co takiego zrobił, że zdobyliście „małe mistrzostwo Polski”, jak mówiło się o tamtym utrzymaniu?
– Doskonale wiedział, jak z nami rozmawiać. Mi dawał DVD z bramkami Thierry’ego Henry’ego czy Robina van Persiego. Nie wiem, na ile to pomagało, ale w tamtym czasie strzelałem dużo goli. Czasami zamiast treningów zabierał nas do kina. Między innymi na taki film „Cud w Lake Placid”. Po seansie wszyscy powiedzieliśmy sobie, że możemy to utrzymanie dopiąć. Uratował nasze głowy, wyczyścił je ze zbędnych myśli. On sprawił, że głowa dojechała, my zapewniliśmy bieganie i walkę. Bardzo dobrze mi się z nim pracowało i jak był temat jego powrotu do Podbeskidzia, jak graliśmy w I lidze, to kibicowałem, by się to udało. Nie wyszło, szkoda.
W tamtym czasie odbywały się negocjacje w sprawie twojej nowej umowy. Czemu ostatecznie jej nie podpisano? Podobno kontrakt był już gotowy zimą, jeszcze za prezesa Glogazy.
– Była oferta przedłużenia umowy, ale słaba. Nie dogadaliśmy się. W klubie byli przekonani, że spadniemy, strata była spora, nie chcieli lepszego kontraktu dać.
Prezes Borecki mówił jednak później, że dostałeś bardzo dobrą ofertę od klubu z Bielska.
– Tak, to się zgadza. Zaproponował mi bardzo dobry kontrakt, ale wtedy przyszła oferta z Belgii i uznałem, że spróbuję. Mogło być i tak, że nie szłoby mi już w Podbeskidziu tak, jak wcześniej. I co? Żałowałbym, że nie pojechałem, nie zobaczyłem, jak to wygląda na Zachodzie. Każdego ciągnie, by grać w lepszym miejscu.
Negocjacje z Podbeskidziem zostały wywleczone do mediów przez prezesa Boreckiego i twojego agenta, zarzucano prezesowi, że chce się z tobą dogadać za plecami twojego menedżera.
– Miałem bardzo dobry kontakt z panem Boreckim, ale nic takiego nie miało miejsca, niczego nie robił za plecami. Powiedziałem mu, że bez menedżera nic nie zrobię, on wiedział, na czym stoi. W ich negocjacje się nie mieszałem.
Nim pojechałeś do Belgii, ruszyłeś na Galę Ekstraklasy. A tam – nagroda za nagrodą, włącznie z tą dla piłkarza sezonu.
– Byłem w kompletnym szoku. Jak tam siedziałem, wiedziałem że wyjdę na scenę raz. Ale potem wywołano mnie po raz drugi i trzeci. Przy ostatnim wyjściu nie wiedziałem, co mam mówić! Nie byłem gotowy!
Mówiono, że byłeś najsłabszym królem strzelców w XXI wieku. Wystarczyło ci do tego tytułu 14 goli.
– Choćbym strzelił 5 goli, a wszyscy inni po 4, też byłbym królem strzelców. Ważne, że miałem więcej goli niż wszyscy inni, a nie to, jaka to była liczba. Wydaje mi się, że zostać królem strzelców w tak małym zespole to właśnie dużo większe osiągnięcie niż być nim jako piłkarz Lecha czy Legii. Oni nie potrafili takiego snajpera wykreować, to się udało w broniącym się przed spadkiem Podbeskidziu. Może gdybym grał w Legii, to bym tych 20 goli miał, ale nie w zespole, którego cel to strzelić na 1:0 i utrzymać.
Legia była później wymieniana wśród zainteresowanych tobą klubów.
– Legia, oprócz niej Pogoń, Wisła. Konkretu jednak nie przedstawiła. Najbardziej zdecydowana była Pogoń, z nią mój menedżer rozmawiał najwięcej. Ustaliliśmy, że jak nie podpiszę umowy w Belgii, to będziemy negocjować z Pogonią właśnie.
Jak ten rok w Belgii oceniasz?
– Bramek było mało, ale to był mój pierwszy rok w tym kraju, w innej lidze. Zostałbym i dłużej, trener przed urlopami powiedział nam, że chce widzieć wszystkich w klubie po przerwie. Ale dostał ofertę z drugiej ligi angielskiej, przyszedł nowy szkoleniowiec, zaczął sprowadzać swoich ludzi…
Do Podbeskidzia wracałeś, bo to była najlepsza oferta, czy był to powrót do strefy komfortu?
– Chciałem iść właśnie tam. Zawsze wiedziałem, że jeszcze do Bielska wrócę. Nie patrzyłem na to, czy będzie skądś lepsza oferta – żonie się podobało to miasto, dzieciakom też, nie było się nad czym zastanawiać.
Agent dogadał się bez problemu z prezesem Boreckim?
– Powiedziałem, że chcę koniecznie wrócić do Podbeskidzia i że mają się dogadać. Byliśmy starsi, mądrzejsi, jakoś się te rozmowy udało przeprowadzić.
Kibice też bardzo chcieli twojego powrotu, prawda?
– Tak, jeden zaoferował się, że pojedzie do Belgii po moje rzeczy, osobiście. Spakował wszystko z mojego mieszkania, przywiózł to do Polski. Dlatego właśnie tak bardzo chciałem wrócić. Ze względu na wspaniałych ludzi z Bielska.
Nie mogłeś się spodziewać, jak potoczą się losy Podbeskidzia. Sezon, w którym spadliście pozostaje jednym z najbardziej zagadkowych – gracie o ósemkę do końca, wypadacie z niej przy zielonym stoliku i nagle przestajecie grać.
– Trenował nas wtedy Robert Podoliński, świetny młody szkoleniowiec. Uosobienie tego, że w życiu wszystko wraca. On odnosił się do nas dokładnie tak, jak chciał, byśmy się odnosili do niego. Po przyjacielsku, z szacunkiem. Bardzo mu zależało, by wszystko dobrze funkcjonowało. Nie było jego winy w tym, że spadliśmy. Dostaliśmy taki gong, że nie było szans, by to podnieść. Nie działało w tym zespole już nic.
Złość? Rezygnacja? Poczucie niesprawiedliwości?
– Wszystkie te uczucia się mieszały. Wyrzucili nas z ósemki, mieliśmy w głowach zakodowane, że odtąd gramy na luzie, że możemy tylko zyskać. I co? I zamiast tego gramy siedem meczów o życie. Nie super mecze z Legią, Lechem, tylko z nożem na gardle.
Czego próbował Podoliński, by jakoś to ratować?
– Wszystkiego, serio. Nic nie działało. Dodatkowe spotkania integracyjne, zmiany w wyjściowej jedenastce. Gdybyśmy wygrali jeden mecz, to by się odwróciło. Bielsko nadal miałoby Ekstraklasę.
Rozmawiał SZYMON PODSTUFKA
fot. FotoPyK