Transfer piłkarza z Afryki to często ryzyko. Kluby obawiają się „przebitych blach”, ale problemy mogą jeszcze poważniejsze. Jeden z piłkarzy, który trafił do Polski… nie miał płuca. W kolejnym odcinku naszego mini-cyklu o barwnych postaciach z „Czarnego Lądu” serwujemy wam garść kolejnych anegdot, wspominek i historii. Który piłkarz tak bardzo starał się o angaż w klubie, że doznał kontuzji podczas gry w siatkonogę? Kto przedstawił trenerowi zdjęcie w bandażu jako dowód na kontuzję usprawiedliwiającą spóźnienie? Jak Górnik Zabrze zrezygnował z gwiazdy Premier League? Co zamawiał na obiad Maxwell Kalu? Odpowiedź na te i inne pytania znajdziecie poniżej!
***
CZĘŚĆ I: Podrabiany król strzelców i nauka pływania
CZĘŚĆ II: Wynieśli materace, żeby dupczyć baby!
***
Przerost ambicji
Piłkarze z Afryki dzielą się na dwa typy. Jedni są mocno zmotywowani, bo wiedzą, że dzięki dobrym występom mogą zostać w Europie na dłużej, inni uznają, że jakoś to będzie. Do pierwszej grupy należał Costa Nhamoinesu, którego w 2008 roku Zagłębie Lubin ściągnęło z KS Wisła. Transfer do „Miedziowych” rodził się jednak w bólach. Dosłownie. – Graliśmy sparing i Costa przyjechał do nas na testy, bardzo chciał się pokazać. Do tego stopnia, że w jednej z akcji, kiedy piłka leciała już do bramki, zaczął za nią gonić, żeby wybić ją z linii. Obserwowaliśmy zaskoczeni co on robi, a on poszedł na wślizgu i wybił tę piłkę! Problem w tym, że jednocześnie wpadł z całym impetem w słupek swoim przyrodzeniem. Musiał mieć jaja ze stali, bo bramka aż się zatrzęsła, nawet sędzia nie dawał wiary i mówi do nas: „Ja pierdziele, powiedzcie mu, że to tylko sparing!” – opowiada Michał Stasiak.
Costa po tym meczu został w Lubinie, a Stasiak przyznaje, że być może kupił działaczy swoim zaangażowaniem. Czasami można jednak przesadzić. Jakiś czas temu do mocnej polskiej drużyny trafił młody piłkarz z Afryki. Celowo pomijamy tu personalia, bo autor opowieści wolałby zachować anonimowość. W każdym razie chłopak był bardzo ambitny i nie potrafił się pogodzić z porażką. Świetna cecha, dopóki nie chodzi o… siatkonogę. Zwłaszcza że grał on z przedstawicielem sztabu szkoleniowego. – Przegrał raz, ale chciał się odegrać. Znowu przegrał. I kolejny raz. W końcu gość się… popłakał! Zamurowało nas. A on dalej chciał grać. Nie zejdzie dopóki nie wygra. Skończyło się to tak, że po paru zaciętych meczach złapał kontuzję i wypadł z gry na jakieś dwa tygodnie. Uraz w takich okolicznościach… Jaja straszne. Ale piłkarsko się obronił, więc ta ambicja się jednak przydała – słyszymy.
„Ty u nas rok jesteś, a trzecia babcia ci umiera!”
Niech pierwszy rzuci kamieniem, kto nie słyszał nigdy o piłkarzu z Afryki opóźniającym powrót na treningi. Klasyk, jak sałatka jarzynowa na święta. Problem z panem spóźnialskim mieli kiedyś w Polonii Warszawa. Jeden z afrykańskich zawodników przedłużył sobie zimowe wakacje. – Zawsze był z tym problem, zimą po prostu wracali dłużej. Nie grałem w Polonii, ale słyszałem dobrą historię z tym związaną. Jeden z piłkarzy z Afryki nie stawił się zimą na rozpoczęciu przygotowań. Wszyscy w klubie złość, dzwonią do niego, nic. Wraca kilka tygodni później, trener go pyta: gdzie ty byłeś? A on wyciąga polaroida i pokazuje: noga owinięta bandażem, obok dwóch ludzi w kitlach stoi i się trzyma za głowy. Tłumaczy: trener, nie mogłem przyjechać, kontuzja! – wspomina Stasiak.
W Zagłębiu Lubin też doświadczono przebojów z powrotem do gry w zimowej przerwie. – Nigdy nie wracali punktualnie, zawsze było coś typu, że babcia mu zmarła. Kiedyś jeden trener mówi: ty, jesteś u nas rok, a już trzecia babcia ci umiera! „Nie, nie, trener…” i się wykręcali – dodaje nasz rozmówca.
Notoryczne poślizgi zdarzały się też Princewillowi Okachiemu, co wspomina Kamil Pycio z portalu WidzewToMy. – Generalnie na start każdych przygotowań przyjeżdżał spóźniony o kilka dni. Jak już się stawiał, to cięższy o kilka kilogramów. Bardzo dobry piłkarz, ale takiego lenia to polska piłka nie widziała!
Czasami zdarzało się też, że gracze spóźniali się na letnie przygotowania. O przygodach Abela Salamiego opowiadaliśmy już w pierwszym odcinku naszego mini-cyklu, ale Maciej Terlecki jeszcze lepiej przybliża nam postać Nigeryjczyka. – Utrzymaliśmy się z Radomiakiem w drugiej lidze, miał bardzo dobry sezon, dostał parę propozycji. Żadnych konkretów z Ekstraklasy nie było, a facet zwariował, poprosił o taką podwyżkę, że połowa zespołu tyle nie zarabiała. Nie mogli spełnić jego żądań, to zbuntował się i wyjechał. Olał przygotowania, przyjechał dopiero na czwarty mecz. Dosłownie dwa dni z nami był, pojechaliśmy do mocnego przeciwnika, było z 35 stopni, straszna duchota. Salami miał nie grać, bo nie trenował dwa miesiące, ale jednak wyszedł na boisko. Okazało się, że biegał dwa razy więcej od nas, mimo że to my normalnie przygotowywaliśmy się do sezonu. Taką mieli kondycje piłkarze z Afryki.
Drobne nieporozumienia
Terlecki w swojej karierze grał z wieloma zawodnikami z „Czarnego Lądu”. Raz nawet wcielił się w rolę opiekuna jednego z nich, Sylvestra Okosuna. – Jako jeden z niewielu, który mówił po angielsku, zostałem poproszony o pomoc, żeby się tu zadomowił. Przypominam sobie, że on przy mnie grał rolę niewiniątka. Rodzinny człowiek, żona, dzieci… Prawda okazała się zupełnie inna, facet był po paru rozwodach, miał reputacje Casanovy. Wieczorami to on w pokoju nie siedział! Wszyscy o tym wiedzieli, tylko nie ja, a ja mu pomagałem najbardziej: jak na trening dojechać, gdzie zakupy zrobić, polskiego się nauczyć. Na końcu wszyscy dostali ataku śmiechu, bo ja do końca byłem przekonany, że on jest profesjonalistą pełną gębą!
Nieporozumienia związane z piłkarzami z Afryki były zresztą częste. – Nagminne było to, że piłkarze z Afryki udawali, że nie rozumieją o co chodzi. Trener im coś mówi: nie rozumieć! W Płocku było tak, że trener stwierdził, że coś jest nie tak. Wypuścił ich, jednego dnia tłumaczył im co robić na boisku i nie rozumieli. Drugiego przyszedł i mówi: słuchajcie, pensja jest do odebrania, trzeba iść tam i tam. A ci jak się zerwali: tak, tak, gdzie? Już płynnie po polsku! Jak chcieli, to potrafili – opowiada Terlecki.
Trzeba jednak przyznać, że nie wszystkim Afrykańczykom było w Polsce łatwo. Michał Zichlarz z blogu Afryka Gola wspomina, jak w Polsce radził sobie Daniel Onyekachi. Nie dość, że warunki miał wątpliwe, bo w pokoju nie działało ogrzewanie, to nie miał kogoś takiego, jak Terlecki, kto pomógłby mu przystosować się do życia w Polsce. – Ulokowali go w takim moteliku na ulicy Ceglanej. Tam z reguły mieszkali piłkarze przyjezdni. Nie miał tam rewelacyjnych warunków, w GieKSie też nie było już tak, ja za czasów Dziurowicza. On został zostawiony sam sobie. Trening, powrót do domu, a to była zima. Bardzo to przeżywał. Przed Wielkanocą moja mama mu wysłała wielkanocnego baranka, to był bardzo zadowolony i zawsze potem pytał mnie czy z mamą wszystko dobrze. Potrafił gest docenić.
Gwiazdy z Afryki, które mogły grać w Polsce
Zichlarz napisał też książkę – „Afryka Gola”. Jako dziennikarz jeździł m.in. na Puchary Narodów Afryki, gdzie swego czasu Ekstraklasa była solidnie reprezentowana. W jego książce znajdziemy też opowieść o tym, jak Górnik Zabrze przegapił szansę na hitowy transfer. – Wiesław Grabowski z Zabrza prowadził reprezentacje Zambii i Zimbabwe, to jest znane nazwisko w tamtym regionie. Był taki czas, że wysyłał piłkarzy do Polski. Górnik wziął Dicksona Choto i Shingayi Kaonderę. Polecał też trzeciego piłkarza, ale w Zabrzu mieli powiedzieć, że „już dwóch czornych górników mają i więcej czornych nie chcą”. A tym trzecim był Benjamin Mwaruwari.
Coś wam mówi to nazwisko? Możliwe, bo Mwaruwari grał w Premier League i Ligue 1, a nawet w Lidze Mistrzów oraz Pucharze UEFA. Portsmouth zapłaciło za niego niegdyś 6 milionów funtów. – Miałem okazję z nim kiedyś rozmawiać i pytałem, czy rzeczywiście tak było. Wspominał, że faktycznie słyszał o jakiejś ofercie z Polski, ale do niczego konkretnego nie doszło, inaczej ułożył swoją karierę – zdradza Zichlarz.
Mwaruwari nie był jedynym niedoszłym piłkarzem polskiego klubu, który skończył w Premier League. Na początku XXI wieku Widzew Łódź był zainteresowany Johnem Paintsilem, który uzbierał potem 83 występy w kadrze Ghany. Jego łódzka historia ma jednak absurdalny finał. – Bardzo długo był wyczekiwany na treningu, ale ostatecznie nigdy się na nim nie pojawił, bo chyba nie udało się dogadać z agentem. Nawet nie chodzi o to, że Widzew stracił piłkarza, który potem grał z sukcesami w Premier League, a o to, że udzielił wywiadu jakiemuś BBC, w którym przekonuje, że w Polsce spotkał się z olbrzymim rasizmem… mimo że nigdy w niej nie był – mówi nam Kamil Pycio.
Statkiem do Łodzi
Łódź co jakiś czas zresztą pojawia się we wspominkach dotyczących afrykańskich piłkarzy. Widzew może i nie miał Paintsila, ale miał Maxwella Kalu. Skala talentu inna – na korzyść Ghańczyka. Ale Paintsil raczej nie pobiłby Kalu w kwestiach humorystycznych. – Z nim zawsze było dużo śmiechu. W Widzewie mieliśmy wykupione obiady w jednym barze, tam były trzy potrawy: spaghetti, pierś z kurczaka i coś tam jeszcze. Max zawsze wchodził i mówił do pani kelnerki: chce cycki z kurczaka! – wspomina Michał Stasiak.
Być może w kwestii barwności napastnikowi z Nigerii dorównałby rodak Paintsila, również grający w ataku. Emmanuel Clottey nigdy jednak nie dotarł na trening łódzkiej ekipy. – Piłkarz-legenda, tygodniami wypatrywany w Widzewie. Chodziły nawet historie, że samolot z Ghany nie może wystartować, później nawet miał płynąć statkiem (!!!), ale ostatecznie nigdy do Łodzi nie dotarł, a 4 lata później był na testach w Legii – zdradza Pycio.
Ganiali za piłeczką na lotnisku
Czasami jednak lepiej, że ktoś do Polski nie trafił. Bo byli i tacy, którzy trafili tu przez zupełny przypadek. – Lądowali w Warszawie goście, którzy mieli być, obrońcami po 190 cm i 90 kg, a mieli 150 cm i 50 kg! Takich od razu oddawałem Straży Granicznej. Potem musiałem się wycwanić, bo na dziesięciu przysyłali pięciu lewych. Brałem na Okęcie innych Murzynów, którzy tych nowych brali na spytki. Czy znają tego a tego trenera, ile drużyn liczy liga w ich kraju? Nie wiedzieli! Nawet rzucałem im piłeczkę – brałem zawsze taką małą, żeby pożonglowali. No i odbijali raz, może dwa, i potem ganiali za nią po tym lotnisku. Panie, co ja z nimi miałem! Jeden bez płuca przyjechał. Inny tylko dostał buty i przez płot w Ursusie uciekł – mówił w rozmowie z Pawłem Zarzecznym Mirosław Skorupski, menedżer afrykańskich piłkarzy.
Na podobnego ananasa trafiono w Bytowie. Orlande Kpassa do Polski trafił z Tajlandii. Błyskawicznie wypromował się w niższej lidze, trafiając do pierwszoligowej Bytovii. Michał Stasiak mówi jednak, że do dziś zastanawia się, skąd ten gość się tam wziął i po co przyjechał. Bo na pewno nie po to, żeby grać w piłkę. – Nie wiem, jak on się znalazł w Bytovii! Jak na niego patrzyliśmy to mówiliśmy, że to jest nieprawdopodobne, że on gra w piłkę. Jakby ktoś obcy przyszedł na trening, to by pomyślał, że on jest z jakiejś fundacji, że ktoś go przyprowadził na trening, żeby mu przyjemność zrobić. A na drugi dzień miał taką formę, że na 10 strzałów 12 bramek strzelał. Pogodny, pracowity, ale więcej wkładał pracy niż miał talentu.
***
Ilu było takich, jak Kpassa? Nikt pewnie tego nie zliczy. Ilu takich, jak Okosun? Tego pewnie też nigdy się nie dowiemy. Ale nawet jeśli nie, spróbujemy, bo im głębiej kopiemy, tym więcej barwnych opowieści do nas trafia. Czasami są one zabawne, czasami absurdalne, a czasami przykre, ale tak to już bywa. Jeśli znacie ciekawe historie o piłkarzach z Afryki, skrobnijcie do nas maila:
sz*******@gm***.com
. Coś czujemy, że ten cykl będzie małą encyklopedią wiedzy o afrykańskich piłkarzach, z której złożylibyśmy niejedną książkę!
SZYMON JANCZYK
Fot. Newspix