Reklama

Kto się czubi, ten się lubi… Rzecz o braterskości

redakcja

Autor:redakcja

22 kwietnia 2020, 13:51 • 12 min czytania 17 komentarzy

Jeden za drugiego zaliczał fizykę i do pewnego momentu mylili się nawet własnym rodzicom. Najpopularniejsi bliźniacy w polskim sporcie – bracia Żewłakow kończą dziś 44 lata. Razem zaczynali w Drukarzu, wyjeżdżali do Belgii i zagrali na mistrzostwach świata. Później ich drogi się rozeszły, ale wtedy po prostu wzrosły rachunki za połączenia telefoniczne na linii Mouscron – Bruksela. Lubili się droczyć i trochę ich dzieliło, ale łączyło znacznie więcej niż fizyczne podobieństwo.

Kto się czubi, ten się lubi… Rzecz o braterskości

Kiedy grali na podwórku, nie mogli być razem, bo drużyna nigdy nie kończyła meczu w komplecie. Kłócili się o wszystko. Michał grał na lewym skrzydle, Marcin na środku ataku. Awanturę zaczynał ten, który strzelił mniej goli – miał pretensje, że brat nie podawał piłki. Ich podwórkowa gra mało mnie interesowała, ale kiedy zaczęli grać na trawie, byłem na każdym meczu – opowiadał przed laty w wywiadzie dla sport.pl świętej pamięci Gabriel Żewłakow, tata braci. Michał urodził się pięć minut przed Marcinem i zapewne również poczytywał to sobie za przewagę. Szybciej zagrał w ekstraklasie, zadebiutował w reprezentacji czy zdobył tytuł mistrza kraju. Marcin wyprzedził brata właściwie tylko w jednej rzeczy – pół roku wcześniej został ojcem.

Na podwórku Michał był Włodzimierzem Smolarkiem, a Marcin wzorował się na Zbigniewie Bońku. – Nie od samego początku było jednak wiadomo, że zrobią kariery. Najlepszy był kolega z długimi włosami, na którego wołaliśmy Drupi – wspomina Tomasz Smokowski, który wychowywał się z nimi na jednym podwórku na warszawskim Gocławiu. – Po latach trafili jednak do reprezentacji i Michał był na pewno większym bałaganiarzem. Pamiętam, że mieszkali razem w pokoju podczas mundialu w Korei. Kiedy ich odwiedzałem u Marcina wszystkie buty były równiutko poukładane pod ścianą, a u drugiego z braci panował artystyczny nieład – opowiada dziennikarz. Wiele lat przed reprezentacją był jednak Drukarz Warszawa, na którego treningi do parku Skaryszewskiego dojeżdżali autobusem 158. Już wtedy wraz z bratem urządzali sobie konkursy wiedzy o trasach poszczególnych linii i umiejscowieniu pętli. Ostatecznie trafili do Polonii, do której namówiła ich miejscowa legenda – trener Antoni Giedrys. Szkoleniowiec, który swego czasu postanowił, że do swojej B-klasowej drużyny Bednarska nie będzie przyjmować grubasów, bo “wszyscy muszą wyglądać schludnie nawet w takiej lidze”, pojechał do domu zawodników i przekonał ich wizją letniego wyjazdu na turniej do Danii. Mieli 13 lat, a dla ich późniejszego rozwoju największą wartość edukacyjną miało… milczenie. Z zagranicznymi kolegami nie mogli się bowiem dogadać przez brak znajomości angielskiego, więc tuż po powrocie do Warszawy zabrali się za naukę. Dziś biegle władają kilkoma językami.

Na osiedlu nie wszyscy patrzyli na nich przychylnie. W końcu grali na chwałę znienawidzonej Polonii. Zresztą do dziś niesnaski na tym tle pozostały. Michał przypomniał o nich w historii opowiedzianej niedawno w Hejt Parku na Kanale Sportowym. – Gdy kończyłem karierę w Legii i zdobyliśmy mistrzostwo, po ostatnim gwizdku sędziego zaroiło się na murawie od kibiców. Jeden z nich podszedł do mnie i poprosił mnie o koszulkę. Niestety musiałem odmówić i poprosiłem, aby chwilę poczekał, bo muszę w niej udzielić wywiadu przed kamerą Canal+. Kibic bardzo jednak nalegał, a po kolejnych moich próbach wyjaśnienia sytuacji odpowiedział: Spier*****, ty kur** z Polonii!

Bracia w najważniejszych sprawach zawsze starali się być jednak dla siebie tarczą i wspierali się. Gdy Michał zarobił pierwsze pieniądze, dzielił się nimi z Marcinem. Młodszy z braci też nie wahał się, kiedy rankiem trzeba było nieco inaczej zaczesać fryzurę, a potem udać się do szkoły i pod nazwiskiem “Michał Żewłakow” napisać sprawdzian na czwórkę. Do poważniejszej kłótni doszło właściwie tylko raz, gdy obaj po raz pierwszy w życiu się zakochali. Zbiegiem okoliczności obie dziewczyny miały na imię Joanna, a wzajemne dogryzanie czasem przekraczało granice dobrego smaku. Michał i Marcin szybko się jednak pogodzili stwierdzając, że kobiety nie mogą popsuć braterskich więzi.

Reklama

Ich rozwój przebiegał harmonijnie. W ekstraklasie zagrali jeszcze w sezonie 1993/94, ale jako beniaminek Polonia nie zdołała wówczas zachować ligowego bytu. Na najwyższy szczebel Czarne Koszule wróciły w 1996 roku. – Obaj to oczywiście świetni zawodnicy, ale dopiero po ich odejściu zdobyliśmy mistrzostwo! – żartobliwie swoją opowieść zaczyna były piłkarz Polonii Mariusz Pawlak. – Mieszkaliśmy bardzo blisko siebie na Gocławiu, więc dojeżdżaliśmy na treningi autobusami i tramwajami. Potem Michał kupił białego malucha z wiatraczkiem, który robił za klimę. Dla mnie byli swoistymi przewodnikami po stolicy, bo wtedy przyjechałem z Gdańska. Jak to mówią, Warszawa jest najpiękniejsza nocą, więc na imprezy też się chodziło. Ja jednak trochę mniej, bo już wtedy byłem żonaty – usprawiedliwia się trener Wisły Puławy. Mimo młodego wieku, szybko wywarli spory wpływ na szatnię, w której wraz z obrońcą Januszem Gałuszką lubili robić sobie żarty. Historie były różne od przestawiania samochodu na parkingu po chowanie torby w szatni. Pomysłowością musieli wykazywać się również poza graniem w piłkę, gdyż ze względu na niezbyt wysokie zarobki, Michał dorabiał w hurtowni słodyczy, a Marcin zatrudnił się przy dystrybucji kaset magnetowidowych. Gdy w klubie pojawił się jednak trener Stefan Majewski, zdecydowanie na nich postawił i opłaciło się.

Po zdobyciu wicemistrzostwa Polski w 1998 roku pojawiła się szansa na wyjazd. – Poznałem ich jeszcze jako młodych zawodników właśnie w tamtym okresie. Obaj byli nieukształtowani i szukali swoich pozycji na boisku. Pamiętam moment, gdy przyjechali ich obserwować bodaj przedstawiciele Standardu Liege. Bardziej szukali lewego obrońcy, więc zwracali uwagę na Michała. W przerwie meczu jednak wyjechali, bo stwierdzili, że nie chcą zawodnika grającego na tej pozycji bardziej prawą nogą – wspomina były selekcjoner reprezentacji Jerzy Engel. W końcu udało się jednak wytransferować obu 22-latków w pakiecie. Celem ich podróży okazała się wymieniana Belgia, w czym wydatnie pomógł Włodzimierz Lubański. – Najpierw było wypożyczenie za kilkadziesiąt tysięcy dolarów do Beveren, a później transfer definitywny za większą sumę do Excelsioru Mouscron. Polonia na czele z prezesem Januszem Romanowskim była bardzo zadowolona, bo zarobiła na zawodnikach, którzy nie zawsze grali jako podstawowi – opowiada mistrz olimpijski z 1972 roku. Po wyjeździe bracia jeszcze bardziej zbliżyli się do siebie. Gotowali sobie obiady, robili zakupy czy wypełniali deklaracje podatkowe. – Zamieszkali w apartamencie nad Morzem Północnym na granicy holendersko-belgijskiej. Pomagałem im załatwiać sprawy związane z samochodem czy kwestiami administracyjnymi, ale szybko potrafili się usamodzielnić – mówi Lubański. Aklimatyzacja w nowym miejscu nie przyszła jednak łatwo. Problemu nie stanowiła nawet bariera językowa, a po prostu brak kontaktu z innymi ludźmi. W ich budynku przez wiele miesięcy byli bowiem jedynymi rezydentami, co sprawiało, że po treningach często wydzwaniali do domu, aby z kimkolwiek porozmawiać.

Na początku pobytu w Belgii życiowa karta zaczęła się nieco odwracać. To Marcin zaliczył kapitalny początek strzelając 4 gole w pierwszych 4 spotkaniach, dzięki czemu wyrównał swój wynik z dwóch poprzednich sezonów w Ekstraklasie. – Dostali zaufanie do swoich możliwości i szybko zaczęli się rozwijać. Zrobili bardzo dobrą reklamę polskim zawodnikom w Belgii. To przykład dla młodych zawodników, jak spokojnie powinno prowadzić się karierę. Pieniądze to nie wszystko – opisuje Lubański. Braćmi zaczęła interesować się reprezentacja, a po raz pierwszy razem w wyjściowym składzie kadry zagrali w 2000 roku w towarzyskim meczu z Francją. Dopóki Marcin i Michał byli na boisku na tablicy wyników utrzymywał się bezbramkowy remis, jednak w końcówce Polaków kapitalnym uderzeniem z woleja pokarał Zinedine Zidane. Z tym meczem również wiąże się pewna historia o tym, jak pod stadionem okazało się, że będący w posiadaniu biletów dla rodziny Paweł Zarzeczny… nie dotarł na obiekt i przepadł bez wieści. Niewiele brakowało, aby zdezorientowani mama, tata, siostra i kuzyn z żoną po przebyciu ponad półtora tysiąca kilometrów pocałowali klamkę. Wówczas pan Gabriel zdjął jednak czapkę i zebrał potrzebną sumę pieniędzy od wszystkich członków eskapady. Udał się do kasy, po czym okazało się, że pani nie chce mu sprzedać biletów, bo zamiast franków miał dolary, marki i różne inne waluty świata. Po namowach udało się jednak dogadać i familia Żewłakow lokowała się na sektorze w momencie odgrywania polskiego hymnu.

Obaj stali się ważnymi postaciami podczas historycznych eliminacji do mundialu w Korei, choć w liczbie minut spędzonych na boisku istniała znaczna różnica. Michał był podstawowym zawodnikiem, a Marcin świetnie sprawdzał się w roli dżokera. Dość powiedzieć, że wszystkie pięć goli w kadrze zdobył właśnie po wejściu z ławki rezerwowych. – To dwaj zupełnie odmienni charakterologicznie gracze. Michał był zawodnikiem bardzo opanowanym. Wyznaczyłem go nawet na pierwszego wykonawcę rzutów karnych w naszej reprezentacji. Marcin, jak większość napastników, do swojej gry podchodził bardzo emocjonalnie. Przeżywał, jeśli zaczynał mecze na ławce– mówi Jerzy Engel. Do wielkiego wydarzenia w rodzinie doszło 28 marca 2001 roku, gdy Polacy pokonali Armenię 4:0, a obaj bracia strzelili po golu. Dodatkowego lukru na torcie dodawał fakt, że mecz odbył się w Warszawie, więc mogli to na żywo obserwować ich najbliżsi. – Pierwsze, co Michał powiedział do brata po meczu to: Zobaczyłeś, że ja strzeliłem, to też musiałeś, prawda? – wspomina ich kolega z boiska Tomasz Kłos. – Michał to był straszny jajcarz i lubił wypuszczać brata. Marcin też często nie był dłużny, ale czasem zdarzało mu się zawiesić na dłuższą chwilę i zastanawiać, co ktoś miał na myśli. Michał reagował instynktownie. Często mieszkali razem w pokoju na zgrupowaniach i rzucali do siebie teksty o źle zawiązanych sznurówkach. Na treningach też zdarzało się, że Michał specjalnie zagrywał ciężkie podania do Marcina i później udawał zdziwionego, że brat nie umiał przyjąć piłki – dodaje były reprezentant Polski. -Zawsze jeden drugiemu wytykał, co mógł zrobić lepiej. W ich przypadku świetnie sprawdza się jednak powiedzenie “kto się czubi, ten się lubi”. Widać, że nie umieliby bez siebie żyć i na pewno bardzo się kochają – wtrąca inny kumpel z kadrowego autokaru Piotr Świerczewski. Choć ich przygoda z reprezentacją potoczyła się różnie, Marcin zawsze wspomina, że swoich pięciu goli (w tym jednego mundialowego) nie zamieniłby na ponad sto występów brata w roli obrońcy.

Kto wie, jak potoczyłyby się losy naszej reprezentacji na mistrzostwach, gdyby trener Engel zdecydował się na szarlatański plan umieszczenia obu braci w formacji ataku. Gdy byli niemowlakami, nawet ich rodzice wiązali jednemu kokardkę na dłoni, aby nie został nakarmiony dwukrotnie. Podobieństwo było uderzające, więc zdezorientowanie obrońców przeciwnika mogłoby być duże. – Na samym początku, gdy poznaliśmy się na kadrze, sam miałem problem, aby ich odróżnić. Dobrze, że mieli trochę inne fryzury – mówi Kłos. Czasem na tym tle dochodziło do zabawnych sytuacji. – Kiedyś na zgrupowanie reprezentacji przyjechał znany bioenergoterapeuta Tadeusz Cegliński. Podszedł do niego Michał i poprosił o zabieg, gdyż strasznie bolało go kolano. 15 minut później, jak już było po wszystkim pojawił się z kolei Marcin. Stanął z boku i przyglądał się tym czynnościom, które wykonywał pan Tadeusz. Po chwili Cegliński odwrócił się jednak do niego i spytał: jak kolano? Gdy odpowiedział, że dobrze, Tadziu poprosił go o zrobienie trzech szybkich przysiadów. Marcin wykonał ćwiczenie bez problemu, więc lekarz odwrócił się do pozostałych kadrowiczów i zawołał: widzicie, tylko raz go dotknąłem i już chodzi jak w zegarku! – śmieje się Engel. Do legendy przeszła już historia o tym, jak po przegranym meczu z PAOKiem Saloniki w barwach Olympiakosu Michał udał się na imprezę, a potem ustalił ze znajomym dziennikarzem wersję, że był to jednak jego grający na Cyprze brat. Jemu udało się uniknąć konsekwencji, ale zdziwienie Marcina było ogromne, gdy nagle zaczął otrzymywać z klubu telefony z pytaniami, co takiego robił poprzedniego wieczoru w Atenach.

Po mistrzostwach w Korei pozycja Marcina w kadrze zaczęła słabnąć. Za kadencji Zbigniewa Bońka i Pawła Janasa zagrał już w sumie tylko pięć razy. Być może młodszy z braci mocniej przeżył ich pierwsze w życiu rozstanie.Dotychczasowy trener Mouscron czyli Hugo Broos zabrał ze sobą Michała do znacznie głębszego basenu w belgijskiej pływalni – Anderlechtu Bruksela. Od następnego sezonu zaczęło więc dochodzić między braćmi do rywalizacji również na boisku. Od nawyku wspólnego spożywania posiłków nie mogli się jednak odzwyczaić, gdyż po ich meczach, zawsze przegrany stawiał kolację. Częściej robił to Marcin, który w całej karierze brata pokonał tylko dwa razy. Prawdziwego mężczyznę poznaje się jednak nie po tym, jak zaczyna, a w jaki sposób kończy. Marcin może więc też chodzić z podniesioną głową, gdyż to on wygrał ich ostatni bezpośredni mecz, gdy w lutym 2013 roku Korona Kielce pokonała Legię Warszawa 3:2. W przeciwieństwie do brata udało mu się również strzelić gola w Lidze Mistrzów, gdy w barwach APOELu Nikozja trafił przeciwko Chelsea na Stamford Bridge.

Reklama

Przez lata gablota Michała zapełniła się tak, że kilka dodatkowych szafek trzeba było zakupić. Poza medalami z dzieciństwa, które wraz z bratem zdobywali wspólnie, dołożył trzy tytuły mistrza Belgii, dwa mistrzostwa Grecji, a na koniec kariery jeszcze najcenniejszy laur w Polsce. Marcin musiał zadowolić się tytułem na Cyprze, ale przynajmniej… nie zaliczył swojaka w finale Pucharu Polski.– To było w rewanżowym meczu ze Śląskiem, ale na szczęście dowieźliśmy prowadzenie w dwumeczu do końca i wygraliśmy – wspomina były prezes Legii Warszawa, Bogusław Leśnodorski. – To był pierwszy nasz tytuł, więc po meczu odbyła się dłuższa impreza. Pogadaliśmy z Michałem i dość szybko złapaliśmy chemię. Niedługo potem zaproponowałem, aby wykorzystał swoje kontakty i pomógł nam jako dyrektor sportowy – dodaje warszawski prawnik. Po kolejnych kilku miesiącach do działu skautingu dołączył również Marcin, więc obaj bracia znów znaleźli się w jednym stołecznym klubie. Teraz jednak, w tym, za który na Grochowie nie usłyszą już żadnych docinek– Zapytałem Marcina, czy nie będzie miał problemu, aby pracować pod swoim bratem. Świetnie się jednak odnaleźli i uzupełniali. Charakterologicznie? Ogień i woda. Połowę cech mają identycznych, a połowę zupełnie innych. Muszę jednak powiedzieć, że w niektórych aspektach miłość do życia u Marcina była nawet większa – mówi Leśnodorski. – Kulisy ich działania były interesujące. Często dzwonili do mnie o różnych porach i mówili, że rozmawiają z jakimś zawodnikiem. Może nie powinienem o tym mówić, bo obaj są żonaci, ale często wracali z wyjazdów skautingowych bez rachunków za hotele. Radzili sobie – uśmiecha się były sternik Legii. Za czasów braci przy Łazienkowskiej rzeczywiście działo się sporo. Czasem piłkarza można było wypatrzeć na dyskotece przy barze (Orlando Sa), a czasem zakończyć pracę o 13:30 i zorganizować imprezę z greckim jedzeniem, gdy okienko transferowe można było uznać za zamknięte. Departament Dolce Vita kwitł w najlepsze, ale wyniki również się zgadzały, przez co zwłaszcza Michał zyskał renomę utalentowanego dyrektora sportowego. Ich wspólny pobyt w Legii zakończył się tego samego dnia – 13 września 2017 roku, gdy prezes Dariusz Mioduski zwolnił trenera Jacka Magierę.

Ich największa wartość jest taka, że po latach absolutnie się nie zmienili. To nadal fajni ludzie, na których można liczyć. Kilka razy spotykaliśmy się na Sylwestra, byłem też z żoną na ślubie Marcina. Wiem, że zawsze mogę do nich zadzwonić i porozmawiać o wszystkim – mówi Mariusz Pawlak. Szczerość i ogląd sytuacji pozwoliły braciom utrzymać się w polskiej piłce nawet po odejściu z Łazienkowskiej. Michał był dyrektorem sportowym Zagłębia Lubin, a Marcin jest doradcą zarządu w Niecieczy. Obaj również udzielają się w mediach, młodszy z braci komentuje nawet mecze w TVP. Na tym polu Michał również potrafił wbić mu szpileczkę mówiąc niegdyś, że Marcin robi to, jakby czytał poezję. Na pewno za moment poszła jednak kontra w zabawie z odgadywaniem rejestracji samochodów, bo w tym obaj absolutnie nie mają sobie równych. Rywalizacja trwa więc w najlepsze, ale w uroczym tonie. – Panowie, nie zmieniajcie się! – tak, na pytanie o życzenia odpowiedział Bogusław Leśnodorski. Dołączamy się, STO LAT!

WOJCIECH PIELA

Fot. FotoPyK

 

Najnowsze

Piłka nożna

„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Jakub Radomski
5
„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Komentarze

17 komentarzy

Loading...