Reklama

TOP 100: Najlepsi piłkarze w historii (20.-1.)

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

17 kwietnia 2020, 13:57 • 45 min czytania 210 komentarzy

Poprzednie cztery odcinki były tylko przygrywką. Wreszcie czas wytoczyć do boju najcięższe działa. Zawodników, którzy w największym stopniu zmieniali oblicze futbolu. Redefiniowali swoje pozycje, wprawiali w osłupienie cały świat, ustanawiali rekordy, sięgali po najważniejsze trofea, ale i po ogrom indywidualnych wyróżnień, włącznie z odznaczeniami państwowymi.

TOP 100: Najlepsi piłkarze w historii (20.-1.)

Bez nich historia futbolu byłaby opowieścią wybrakowaną. Bez nich wielu nie zakochałoby się w tym sporcie, bo to dla nich dziesiątki tysięcy zasiadali na trybunach, a setki milionów przed telewizorami. Wielcy, fenomenalni, legendarni. Piłkarscy bogowie serwujący na swoich ucztach najprzedniejsze futbolowe delicje.

Czas na ostatnie rozstrzygnięcia. Czas na dwudziestu najlepszych – naszym zdaniem – piłkarzy, jakich widziała nasza planeta.

20. GEORGE BEST

Reklama

Playboy. Celebryta. Alkoholik. Nosił się jak gwiazdor rocka i tak również żył. Zdobył Koronę Ziemi. I nie chodzi nam tu o góry. Bujał się z co najmniej czterema finalistkami konkursu Miss World. Ale przede wszystkim – był wybitnym, unikatowym zawodnikiem.

Przed wami George Best, znany jako „Piąty Beatles”.

Podczas kariery, jak i całego życia, zasłynął też z ciętego języka. – Cruyff lepszy ode mnie? Jaja sobie robisz? Założę mu siatkę przy pierwszej okazji – rzucił przed meczem Irlandii Północnej z Holandią, ale mimo tego, że był wielkim piłkarzem, nikt nie potraktował jego słów na serio. Miał wtedy 30 lat i zdecydowaną większą część swojego czasu spędzał już przy otwartym barku, dozując swoją ambrozję. Po kilku minutach od rozpoczęciu meczu Best przejął piłkę, ale nie pobiegł w kierunku bramki przeciwnika.

Ruszył w poprzek pola gry po to, by dotrzymać słowa. Zrobił balans ciałem i piłka przeturlała się między nogami słynnego reprezentanta Oranje. Do dziś ta siatka uznawana jest za jedną z najbardziej znaczących i charakterystycznych w dziejach futbolu.

Bill Elliott wspomina: – Pięć minut po rozpoczęciu gry, George otrzymał piłkę. Zamiast skierować się z nią w stronę bramki, zaczął iść z futbolówką w poprzek. Minął trzech Holendrów, wyglądało to cokolwiek niezrozumiale. Ja wiedziałem jednak o co chodzi: szedł po prostu do Cruyffa, a dzięki temu manewrowi znalazł się po jego stronie. Wtedy ruszył z piłką na Johana, dwa razy zamarkował zwrot barkiem, a później… założył mu siatkę. Mijając gwiazdę Oranje, a potem odstawiając go i biegnąc z piłką, podniósł triumfalnie pięść do góry. Niewiele osób rozumiało wówczas brawurę tego zagrania, jak i ów gest. Ale najważniejsze, że to nie był epizod, bowiem Best grał wspaniale do ostatnich chwil. Cruyff najlepszy na świecie? Tego dnia na stadionie nie znalazłbyś nikogo, kto powiedziałby to z przekonaniem.

Odwagi i słownej brawury Irlandczyk z Północy nie zapomniał także po zakończeniu kariery. Nie miał nic do stracenia i uwielbiał burzyć pomniki, a ciągle cieszył się niewątpliwym autorytetem. Chyba najsłynniejsze zdanie wypowiedział na temat wschodzącego wówczas angielskiego talentu, Davida Beckhama. – Nie potrafi kopać lewą nogą, nie umie grać głową, nie umie zrobić wślizgu i nie zdobywa za dużo bramek. Poza tym jest w porządku – powiedział.

Reklama

Best – trzeba mu oddać – miał prawo do tak surowych recenzji nawet wobec takich znakomitości jak Beckham. Bo zanim zanotował bolesny upadek, przez lata stanowił o sile Manchesteru United i uchodził za najlepszego skrzydłowego na świecie.

Na szczyt wspiął się w 1968 roku, w wieku zaledwie 22 lat. Zdobył wtedy aż 28 bramek w angielskiej ekstraklasie, dorzucił też do tego kilka trafień na europejskiej arenie. Między innymi w finale Pucharu Europy, gdzie „Czerwone Diabły” po dogrywce zmiażdżyły Benfikę Lizbona 4:1. Tamtego wieczora na Wembley w Londynie nawet wielki Eusebio nie mógł się równać z Bestem, który stał się twarzą odbudowanego z gruzów klubu.

Zacięcia do futbolu starczyło Bestowi mniej więcej na dekadę. Krótko. Ale wystarczająco, by zapisać się na kartach historii futbolu jako jeden z najbardziej spektakularnych zawodników.

19. XAVI

Jego medialne wypowiedzi bywają niekiedy dalekie od przenikliwości. Ale to tylko kolejny dowód, że inteligencja boiskowa w żaden sposób nie łączy się z inteligencją – nazwijmy to – życiową. Bo choć od słuchania Xaviego czasem więdną uszy, a w piwnicy gniją kartofle, to trudno w dziejach futbolu znaleźć zawodnika, który mądrzej dysponował futbolówką w środkowej strefie boiska.

Xavi to prawdziwy król środka pola.

W pewnym sensie niekoronowany, bo nigdy nie otrzymał Złotej Piłki. Jego pech polegał na tym, że swój prime-time przeżywał w dobie szalonych popisów Lionela Messiego i Cristiano Ronaldo. Ale to Xavi jest twarzą być może najbardziej utalentowanej generacji w dziejach piłki. To on jest symbolem stylu gry, który okazał się zabójczo skuteczny zarówno na arenie klubowej, jak i reprezentacyjnej. Xavi po prostu wygrał wszystko i wszędzie. Jest mistrzem świata i podwójnym mistrzem Europy. Czterokrotnie sięgał z FC Barceloną po Puchar Mistrzów. Do tego jeszcze nawygrywał tyle trofeów krajowych, że aż trudno się w jego dokonaniach doliczyć. Pierwszy raz mistrzem Hiszpanii został jeszcze w 1999 roku, kiedy w „Dumie Katalonii” grał Luis Figo i Rivaldo. Ostatnie zgarnął w roku 2015. U boku mając choćby Neymara i Luisa Suareza.

Stał się wzorem, punktem odniesienia. W jakimś sensie – ideałem środkowego pomocnika i idealnego partnera do gry. Zawsze skoncentrowanego na zespole, na kreowaniu sytuacji kolegom.

– Xavi wszystko upraszczał. Drugiego takiego zawodnika już nie będzie – chwalił swojego kolegę z kadry Santi Cazorla, także nielichy technik. Christo Stoiczkow dodał: – Historia Barcelony będzie rozpatrywana w kategoriach: przed Xavim i po Xavim. Nikt nie dokonał więcej dla klubu.

18. RAYMOND KOPA

Od 2018 roku, poza Złotą Piłką, France Football przyznaje jeszcze jedno ważne wyróżnienie. Nagrodę dla najlepszego zawodnika do lat 21. Trofeum Kopy.

To wyróżnienie to wielki honor, ale i wielka odpowiedzialność spoczywająca na barkach tych, którzy właśnie pokonują pierwsze kilometry w maratonie kariery. Może posądzicie nas o nadinterpretację, ale cóż – jeśli na starcie dostajesz nagrodę imienia Kopy, to logicznym jest, że będzie się po tobie oczekiwać kariery na miarę tego legendarnego francuskiego piłkarza.

Poprzeczka wisi cholernie wysoko. 100 Najlepszych Piłkarzy w Historii prestiżowego „World Soccer”? Obecny. Lista FIFA 100 Pelego? Obecny. Klasyfikacja najlepszych francuskich piłkarzy wszech czasów France Football? Miejsce na podium, jedynie za Michelem Platinim i Zinedinem Zidanem.

O tym, jak wielkim był graczem, ale i człowiekiem, niech świadczy sam fakt, że choć piłkarską karierę Kopy kojarzy się głównie ze Stade Reims i Realem Madryt, Angers w którym zagrał zaledwie 60 spotkań nazwało w 2017 roku stadion jego imieniem.

Kopa – albo Kopaszewski, bo takie nazwisko nosili jego dziadkowie pochodzący z Krakow – przez „Markę” został ochrzczony „Pequeño Napoleon”, „Małym Napoleonem”. Hiszpanie zachwycili się nim po raz pierwszy na długo przed przenosinami do Realu Madryt – pociągał bowiem za wszystkie sznurki reprezentacji Francji, która na Estadio Santiago Bernabeu pokonała Hiszpanów 2:1.

Wyprzedzający epokę swoją grą na pozycji, którą dziś określilibyśmy pewnie jako fałszywa dziewiątka, dominował na placu gry, na który wybiegła pokaźna reprezentacja Realu. Na jej tle wyglądał znakomicie, ale wtedy jeszcze decyzji o zaoferowaniu mu umowy nie podjęto. Stało się to później, gdy drogi Kopy i piłkarzy Królewskich przecięły się po raz kolejny – w pierwszym finale Pucharu Europy.

Stade Reims w tamtym czasie było zespołem mającym w swoich szeregach gros piłkarzy wysokiej klasy. Kopa, wiadomo, ale obok niego inni reprezentanci kraju. W pamiętnym spotkaniu z Hiszpanią jedenastka Les Bleus złożona była niemal w połowie z graczy zespołu Alberta Batteuxa. Szli więc oni jak burza w pierwszej edycji Pucharu Europy, bijąc Aarhus 4:2 w dwumeczu, Voros Lobogo 8:6, wreszcie Hibernian 3:0. W finale żadna tania sprzedaż skóry się nie odbyła, co to, to nie. Reims prowadziło 2:0 po 10 minutach i 3:2 na dwa kwadranse przed końcem. Skończyło się jednak 3:4.

Nie to był jednak największy cios, jaki Real zadał w 1956 roku Reims. Największym było przejęcie Raymonda Kopy, który z Królewskimi sięgnął po cztery kolejne triumfy w rozgrywkach, które z czasem stały się najbardziej prestiżowymi w Europie. W 1959, kiedy Batteaux udało się poskładać Reims na nowo już bez największej gwiazdy lat minionych i raz jeszcze wejść do finału Pucharu Europy, Kopa – nagrodzony kilka miesięcy wcześniej Złotą Piłką – znalazł się więc po zwycięskiej stronie.

W samym plebiscycie Ballon d’Or z podium nie schodził między 1957 a 1959 rokiem. Był w tym czasie nominowany również do najlepszej jedenastki mundialu 1958 w Szwecji, gdy dyrygował zespołem, na którego szpicy cuda wyczyniał inny wybitny gracz Reims, z którym jednak nigdy się w jednym klubie nie spotkał. Just Fontaine, po dziś dzień rekordzista w liczbie goli na przestrzeni pojedynczego mundialu.

17. FRANCO BARESI

Była na zakończenie poprzedniej dwudziestki historia zawodnika, na którym w Milanie się nie poznano, a w Interze stał się legendą, wielkim goleadorem? Giuseppe Meazyy? No to teraz coś ku pokrzepieniu serc kibiców Rossoneri, a jednocześnie sztylet prosto w serce Nerazzurri. Inter również ma bowiem na swoim koncie odrzucenie grajka zaliczanego do najlepszych w historii na swojej pozycji. Franco Baresiego.

W żadnym innym kraju na świecie sztuka bronienia nie była tak podziwiana, jak we Włoszech. To właśnie z tego kraju wywodzą się najwięksi mistrzowie rozbijania ataków. Włoski kibic potrafił to docenić w takim stopniu, w jakim Holendrzy czy Brazylijczycy doceniali techniczną, ofensywną piłkę.

Żaden inny stoper zaś nie cieszy się w ojczyźnie catenaccio taką estymą, jaką ma w Italii Franco Baresi. Kapitan Milanu przez piętnaście lat, zawodnik tego klubu przez lat dwadzieścia. Nie zachwiało jego przywiązaniem do tego klubu nawet zrzucenie go do Serie A w wyniku słynnej afery „Totonero” związanej z ustawianiem wyników spotkań.

Marcel Desailly, a więc inny znakomity defensor, w latach 90. absolutna światowa czołówka, tak mówił o Baresim: – Po prostu najlpeszy obrońca ostatnich trzech dekad, ostatni wielki libero. Zawsze miało się wrażenie, że wie z wyprzedzeniem, gdzie trafi piłka i nie było na świecie napastnika zdolnego go przejść. Miał też świetną technikę, kiedy trzeba było rozegrać piłkę, kiedy atakował, zawsze był przez to groźny. Prawdziwa ikona.

I jeszcze Gary Neville: – Uwielbiałem Baresiego. To był gość. Agresywny, zawsze krok przed wszystkimi. Prawdziwy lider. Twardy, nie było sposobu, by go przejść.

W Milanie grał przez równo dwie dekady, dowodząc defensywą zespołu, który wygrywał Puchar Europy trzykrotnie i sięgał po tytuł w Serie A sześć razy, cztery razy wygrywając te rozgrywki na początku lat 90., które były złotym czasem dla ligi włoskiej. Ma medale mundiali we wszystkich trzech kolorach, dwa razy Włosi z nim w składzie byli też półfinalistami mistrzostw Europy. Najbardziej osobliwe osiągnięcie to jednak… tytuł króla strzelców Coppa Italia, wyjątkowo w sezonie 1989/90 słabego dla nominalnych napastników.

16. PAOLO MALDINI

Tommaso Pellizzari nie cierpi Milanu. Wielu kibiców Interu może to o sobie powiedzieć, ale chyba tylko on poparł swoją niechęć napisaniem książki. „No Milan: guida teorica e pratica all’antimilanismo (per interisti ma non solo)”, czyli w tłumaczeniu na polski: „No Milan: teoretyczny i praktyczny przewodnik po antymilanizmie (dla fanów Interu, ale nie tylko)”. Poradnik dla ludzi, którzy mają podobny jak on stosunek do Rossoneri.

Jak można się domyślić, nie obchodzi się tam z zawodnikami Milanu jak z jajkiem. A jednak Paolo Maldiniego nie potrafił zmieszać z błotem. O Paolo Maldinim czytamy: „Przez dwadzieścia lat gry w piłkę nie zrobił niczego, co zapamiętałbyś jako złe czy brzydkie”.

Skoro więc tak ogromny respekt ma wobec Maldiniego człowiek, który nie lubi wszystkiego, co związane z AC Milan, to jak wyrazić słowami szacunek, jaki mają wobec niego fani Rossoneri?

Jego ojciec, Cesare, był legendą Milanu. Miał wielkie zacięcie, by osiągnąć sukces. Paolo zaś był z tej uważany za zdecydowanie bardziej utalentowanego od taty, nie tracąc przy tym tej ogromnej determinacji. – Mecze w czwartkowe popołudnie przeciwko naszemu zespołowi młodzieżowemu rozgrywał z takim zaangażowaniem, jakby to był finał Ligi Mistrzów – wspominał po latach Alberto Zaccheroni.

Mimo że swój debiut zaliczył na prawej stronie defensywy, w Milanie szybko zaczęto go ustawiać na lewej obronie. Prawonożny chłopak dokonał czegoś, co u piłkarza już w dużej mierze ukształtowanego, grającego w seniorach, wydaje się być prawie niemożliwe. Nauczył się posługiwać lewą nogą równie dobrze jak prawą. Znów – zaangażowanie, determinacja i masa ciężkiej pracy.

Właśnie to pozwoliło mu grać na bardzo wysokim poziomie do 40. roku życia. Każdego dnia swojej 24-letniej kariery w Milanie przyjeżdżał na trening z uśmiechem na ustach, dbał o rutynę regeneracji, drzemkę między zajęciami.

Jego wielkim momentem mógł być finał Ligi Mistrzów w 2005 roku. Wygrał te rozgrywki już cztery razy, miał zwyciężyć raz jeszcze dwa lata później, ale… Oddajmy głos samemu zainteresowanemu.

– Bawi mnie to, że grałem w ośmiu finałach Pucharu Europy, wygrałem pięć z nich, ale ludzie zdają się pamiętać tylko ten. Zostawił on ważny ślad.

No ale przecież żadnego z pozostałych decydujących meczów Maldini nie rozpoczął od gola w pierwszej minucie. W żadnym z nich jego zespół nie prowadził do przerwy już 3:0 będąc zespołem tak dalece lepszym od przeciwnika, że trudno było wierzyć w wypuszczenie triumfu z rąk. Tym bardziej, że szatnia Milanu stała doświadczeniem Seedorfa, Costacurty, Nesty, Pirlo, Gattuso, Szewczenki, no i oczywiście Carlo Ancelottiego.

Tamta porażka napędziła w Maldinim taką chęć rewanżu, że gdy dwa lata później znów Milan miał zetrzeć się w finale z Liverpoolem, odłożył czekającą go operację na po meczu i wziął kilka końskich dawek środków przeciwbólowych, byle tylko móc wystąpić.

– Nie pamiętam z samego spotkania za wiele. Wziąłem tyle środków przeciwbólowych, żeby przez nie przejść. Pamiętam gole Pippo Inzaghiego, końcowy gwizdek i nieco ze świętowania. Kiedy byłem po operacji, trzy dni po finale, za każdym razem gdy się budziłem, dopytywałem, czy faktycznie wygraliśmy, bo nie byłem tego pewien – wyznał w rozmowie z UEFA.com.

Trudno o wiele lepszych przykładów przywiązania do barw niż ten Maldiniego. Miał oferty z Manchesteru United i Chelsea – odrzucił je w mgnieniu oka. Rossoneri mieli gorszy okres ekonomiczny i trzeba było szukać oszczędności? Bez szemrania zgodził się na 30-procentową obniżkę płac. Oczywiście, łatwiej jest być wiernym klubowi, który pięć razy zostaje najlepszym w Europie, zdobywa siedem tytułów mistrza Włoch. Ale to właśnie tacy ludzie jak Maldini – nagrodzony nawet statuetką dla najlepszego piłkarza całej edycji Ligi Mistrzów w 2003 roku – sprawiali, że Milan latami był tam, gdzie był. Na piedestale futbolu na Starym Kontynencie.

15. GERD MÜLLER

Bomber der Nation. Czas na najwybitniejszego z lisów szesnastki, jakich widział futbol.

Rekordy strzeleckie Gerda Müllera są właściwie niemożliwe do pobicia. Boleśnie się o tym przekonuje obecnie Robert Lewandowski, który w barwach Bayernu Monachium wykręca nieprawdopodobne statystyki, ale czego by nie zrobił i ile goli by nie załadował, zawsze Müller będzie rzucał na niego cień. Nie wspominając już o tym, jak boleśnie o klasie Niemca przekonała się reprezentacja Polski podczas słynnego „meczu na wodzie”. Bomber najpierw we Frankfurcie odpalił z mistrzostw świata Polaków, a potem w finale załatwił Holendrów.

Dwie najpiękniej grające drużyny mundialu 1974 zostały wykończone przez gościa, którego gra z pięknem miała wspólnego niewiele, lecz stanowiła synonim bezlitosnej skuteczności.

Müller do wielkiej piłki wkroczył w sezonie 1964/65, wiążąc się z Bayernem Monachium. Wówczas – zespołem drugoligowym. Z bawarską ekipą szybko wskoczył na najwyższy poziom i po kilku latach zdominował nie tylko boiska Bundesligi, ale i europejskie areny. W sumie strzelił dla Bayernu 398 bramek w 453 meczach ligowych. Wynik jest kosmiczny i naprawę trudno go lekceważyć pod pretekstem „innych czasów”, „wolniejszej gry”, „większej ilości przestrzeni”. Gdyby kręcenie takich wyników w latach siedemdziesiątych było proste, to takich Müllerów grałoby w Bundeslidze znacznie więcej, tymczasem Bomber ewidentnie wybijał się ponad resztę niemieckiego towarzystwa.

Jego przyspieszenie było kosmiczne. Odjazd na paru metrach jak u brazylijskiego Ronaldo.

Trofea? Właściwie komplecik. Mundial i Euro? Odhaczone. Puchar Europy? Trzy sztuki. Do tego szereg sukcesów na krajowej arenie. Z której strony nie spojrzeć, trudno dorobek Niemca podważyć. Pozostaje tylko kwestia „piłkarskiej magii”, czyli tego, co jest najtrudniejsze do zdefiniowanie, ale też co kibice lubią najbardziej.

Umówmy się, czarodziejem Müller po prostu nie był. Nie musiał. – Często mierzyliśmy się na treningach. Nigdy nie miałem szans – przyznał Franz Beckenbauer.

14. MARCO VAN BASTEN

W piłce nożnej element gdybania jest elementem tak nieodzownym, jak globus na lekcji geografii. Jedno zaś z tych najciekawszych „co by było, gdyby…?” dotyczy zdecydowanie Marco van Bastena.

No bo co by było, gdyby kontuzja kostki nie zabrała mu możliwe, że najlepszych lat kariery? Czy można wykluczyć, że dziś mówiłoby się o van Bastenie jako o graczu wybitniejszym w XX wieku nawet niż Pele czy Maradona?

Przed mistrzostwami świata w 1988 roku Ruud Gullit opisując swoją drużynę na łamach „The Times” powiedział o van Bastenie: „Może być naszą najgroźniejszą bronią. Ma unikalną umiejętność dostrzegania szansy na bramkę i znajdowania przestrzeni, gdy wydaje się, że ta nie istnieje”.

Gullit był genialnym piłkarzem, ale wtedy okazało się, że jest też jasnowidzem.

Kilka tygodni później Marco van Basten dostrzegł szansę na bramkę i znalazł przestrzeń, gdy wydawało się, że ta nie istniała.

W finale Euro, w meczu ze Związkiem Radzieckim, van Basten zdobył jednego z najsłynniejszych goli w historii futbolu.

Świat zachwycił się van Bastenem tak, jak zachwyciła się nim Holandia, gdy grał jeszcze w barwach Ajaksu. W Amsterdamie zdobywał pierwsze tytuły mistrzowskie, pierwszy raz zaznał triumfu w europejskich pucharach, zgarniał też nagrodę za nagrodą za swój talent. Cztery razy z rzędu był królem strzelców Eredivisie, w 1985 wybrano go holenderskim piłkarzem roku.

Na Euro jechał w dodatku na ogromnym głodzie. Debiutancki sezon w Milanie popsuła kontuzja kostki, tej feralnej kostki. W większości z trybun oglądał więc, jak jego koledzy sięgają po scudetto. Piłka zna jednak całą masę przykładów, gdy w takich okolicznościach zawodnik jedzie na wielką imprezę i jest jej królem. Ronaldo w 2002, Milan Baros w 2004…

Van Basten do jedenastki wskoczył w drugim meczu turnieju. W starciu z ZSRR, przegranym przez Holendrów, Rinus Michels postawił na Johna Bosmana, byłego partnera Marco z Ajaksu. Porażka sprawiła, że trzeba było zamieszać w składzie. Decyzja o tym, by wystawić przeciwko Anglii van Bastena to – nie bójmy się tego określenia – jedna z najlepszych w przebogatej karierze trenerskiej Michelsa.

Van Basten i Euro 1988 to oczywiście na zawsze pozostanie konotacja kojarzona po pierwsze z bramką z finału. Ale najlepsze swoje spotkanie Holender rozegrał właśnie wtedy, w fazie grupowej niemieckiego turnieju. Można powiedzieć, że Anglicy obijali słupki, a van Basten obił ich. Z ogromną pomocą swojego najwierniejszego druha, Ruuda Gullita, zdobył trzy bramki. Druga i trzecia były popisem snajperskich umiejętności, pierwsza miała w sobie również niesamowity walor estetyczny. Napastnik Oranje dostał piłkę od Ruuda Gullita będąc koszulka w koszulkę z Tonym Adamsem, ale błyskotliwy zwrot o 180 stopni pozostawił defensora Arsenalu w malinach.

Holender od tamtego momentu poszedł po koronę króla strzelców i nagrodę dla najlepszego piłkarza turnieju, a kilka miesięcy później do kolekcji trofeów dołożył Złotą Piłkę. Pierwszą z trzech, bo choć z reprezentacją nie powtórzył już sukcesu na wielkiej imprezie. to jego kariera w Milanie była pasmem wielkich wiktorii. Pasował do tego klubu, do Mediolanu, jak ulał. Poruszał się po boisku elegancko, inteligentnie, miał brylantową technikę. W artykule Jona Townsenda z „These Football Times” znajdziemy chyba najwięcej mówiącą na temat klasy piłkarskiej van Bastena charakterystykę:

„Wyobraźcie sobie napastnika wysokiego, ale mającego stopy szybkie jak błyskawica, aksamitne przyjęcie piłki, eksplozywność sprężyny, elastyczność i umiejętności akrobatyczne na miarę gimnastyczki, a także piłkarskie IQ plasujące go w kategorii geniuszy futbolu”.

Niestety, to czym zachwycali się kibice i czego nie mogli nachwalić partnerzy sprawiało, że van Basten był bardzo często obiektem polowania na kości. Nieustannie obrywał po kostkach, które wreszcie nie wytrzymały ciągłych ataków. Zabrano mu brutalnie kilka ładnych lat gry w piłkę, po dwóch sezonach walki z samym sobą van Basten w 1995 roku rzucił w końcu ręcznik, tak naprawdę kończąc grę już dwa lata wcześniej.

Nie odszedł na własnych warunkach. Ale jako jeden z niewielu skończył, gdy był najlepszy. Pozbawiony wyboru, nie zdążył się piłkarsko zestarzeć, rozmienić kariery na drobne, nie przeszedł nigdy do etapu odcinania kuponów. Dzięki temu świat piłki zawsze będzie pamiętać Marco van Bastena jako piłkarza magicznego. Innego nie miał bowiem okazji poznać.

13. ZINEDINE ZIDANE

Dla wielu pozostanie uosobieniem boiskowej elegancji, inteligencji, błyskotliwości.

Zinedine Zidane. Czempion absolutny.

Długo tak nie było. Spójrzmy bowiem na początki kariery kultowego rozgrywającego. Zizou z Juventusem nie sięgnął po ani jeden Puchar Mistrzów, choć „Stara Dama” rok w rok uchodziła za jednego z głównych faworytów do trofeum. Tuż przed przybiciem Zidane’a turyńczycy sięgnęli zresztą po puchar. Zdarzały mu się wtedy momenty zupełnie upokarzający, jak choćby finałowe starcie z 1997 roku, gdy Francuza czapą przykrył wyjątkowo ograniczony piłkarsko Paul Lambert z Borussii Dortmund. Jeszcze wcześniej, w barwach Girondins Bordeaux, Zizou poległ w finale Pucharu UEFA. Nie błysnął też za specjalnie na Euro 1996, które zakończyły się dla ekipy „Trójkolorowych” klapą.

Wydawało się, że mundial w 1998 roku też wypadnie dla Zizou blado. Francuzi, fakt, radzili sobie przyzwoicie, ale to nie Zidane był postacią numer jeden w swoim zespole. Co tu zresztą dużo mówić, w drugim meczu fazy grupowej obejrzał bezpośrednią czerwoną kartkę. Wyrastał na kandydata do miana największego rozczarowania turnieju.

A potem nadszedł finał i dwa trafienia na Stade de France.

Gole – co niewiarygodne – strzelone głową. I to przeciwko obrońcom tytułu z Brazylii. Zidane za 1998 rok otrzymał Złotą Piłkę i jego mit trwa do dziś.

Tym bardziej że dla Francji stał się również symbolem triumfu wielokulturowego społeczeństwa. Po zwycięskim finale na Polach Elizejskich, obok flagi narodowej Francji, wywieszono też flagę Algierii. – Nie mam dla was żadnej wiadomości – odpowiadał jednak nieustannie pomocnik, dopytywany o rasowe zagadnienia przez spragnionych sensacji reporterów. Nie dostarczył im żadnej wypowiedzi, która mogłaby burzyć mury. Postanowił przemawiać wyłącznie na boisku. Usprawiedliwiał to zawsze naturalną skromnością.

Jego brat, Nordine, zdradził trochę więcej: – Jest wokół Zinedine’a za wiele rekinów. Za wielu ludzi, którzy chcą go wciągnąć w polityczne gierki.

Za zwycięstwem na mundialu przyszedł triumf i popis na Euro 2000. Później najpiękniejszy wolej w historii futbolu w finale Champions League przeciwko Bayerowi Leverkusen, co stało się najbardziej emblematyczną scenką dla galaktycznej epoki w Realu Madryt. Wreszcie – kolejny finał mundialu. Tym razem przegrany, lecz zakończony w tak epickim stylu, że tylko to podsyciło mityczną aurę wokół pomocnika.

Kevin Keegan fenomen Zizou wyjaśniał w ten sposób: – Patrzysz na Zidane’a i myślisz: „Takiego piłkarza jeszcze nie widziałem”. Diego Maradona był wspaniały. Johan Cruyff był wspaniały. Byli różni, ale mieli podobieństwa. Co różni od nich Zidane’a, to sposób, w jaki on manipuluje piłką. Kupuje sobie przestrzeń, której tak naprawdę przed sobą tam nie ma. Dodaje do tego swoją wizję gry i to czyni go wyjątkowym.

12. RONALDO

– Biegnij, grubasie!

– Sam biegnij! Ja nie biegam, ja strzelam gole.

To scenka z jednego z przedsezonowych sparingów, gdy Real Madryt objął Fabio Capello. Symbolizująca właściwie całą karierę Ronaldo, którego zamiennie nazywa się „grubym Ronaldo” albo „prawdziwym Ronaldo”.

Włoch nigdy nie należał do szkoleniowców głaskających swoich piłkarzy i robiących wszystko, by ich nie urazić. W pierwszych dniach po przybyciu do Madrytu zapytał R9, czy nie jest mu wstyd, że jest taki gruby.

Winni jesteśmy wam oczywiście ciąg dalszy historii, w której Capello kazał Ronaldo dać z siebie więcej w tamtym sparingu. Brazylijczyk oczywiście miał to gdzieś. Pięć minut później strzelił bramkę, spojrzał na swojego trenera i powiedział: „Tak jest dobrze?”.

Bardzo długo tak było dobrze. Choć Ronaldo miał karczycho bardziej pasujące do boksera niż do profesjonalnego piłkarza, na treningach zawsze był ostatni do biegania i oszukiwał jak tylko mógł, by jak najmniej się męczyć, gdy nadchodził mecz, zamieniał się w bestię nie do powstrzymania. Im młodszy był, tym więcej organizm mu w tej kwestii wybaczał. Był przecież czas, kiedy dzięki przyspieszeniu urywał się rywalom na kilku metrach. W galaktycznym Realu, w biegu z piłką przy nodze, tylko Roberto Carlos mógł się z nim równać właśnie pod względem szybkościowym.

– Ronaldo mówił po prostu trenerom: nie martw się, strzelę dwa gole. Po czym wychodził na mecz i te dwie bramki zdobywał – wspomina Michel Salgado.

Z czasem oczywiście tracił większość swoich atutów, choć nos do goli nie zapchał się nawet wtedy, kiedy grał już bardziej w ramach hobby dla brazylijskiego Corinthians. Można założyć, że w meczu przebiegał spokojnie dwa razy krótszy dystans niż partnerzy, ale choć ciało buntowało się z dużą regularnością, głowa wciąż nadążała. Z tego brały się choćby gole takie, jak ten. Ostatnie przebłyski wielkiego Ronaldo.

Kto śledził końcówkę jego kariery, ten wciąż był w stanie dostrzec w gościu, na którym koszulka w rozmiarze XL opinała się jak plandeka na żuku, to, co czyniło go wyjątkowym kiedy siał postrach w Europie. Kiedy Milanowi nie przeszkadzało nic a nic to, że przecież wcześniej grał w Interze, a Realowi – że nie tak dawno porywał tłumy na Camp Nou.

To tam zanotował zresztą swój najlepszy sezon w życiu. Quinton Fortune, były zawodnik Manchesteru United czy Atletico Madryt wspominał go tak: – Był perfekcyjny fizycznie. Miało się wrażenie, że patrzy się na mityczną postać. Kocham Messiego, wiele razy grałem z Cristiano i uwielbiałem go, Neymar jest ponadprzeciętny, Ronaldinho był wyjątkowy. Ale gdyby ich wszystkich złożyć w jedno, dostalibyśmy Ronaldo z sezonu 96/97.

W Barcelonie jednak nie wszystko było tak różowe, jak gra Ronaldo. To właśnie tam bowiem źle zdiagnozowano kontuzję kolana, która później wracała do niego wielokrotnie, dodatkowo komplikując karierę Brazylijczyka. To właśnie przez nią stracił przecież długie miesiące w Interze przed mundialem w Korei i Japonii, dając kolejny w dziejach piłki dowód na to, że najgroźniejszymi snajperami na wielkich turniejach bywają ci, których wcześniej uraz ograbił z gry.

Mimo to udało mu się sięgnąć po dwa mistrzostwa świata i jedno wicemistrzostwo we Francji. Po finale, dzień przed którym Roberto Carlos znalazł swojego przyjaciela na podłodze, duszącego się własnym językiem jak podczas ataku padaczki. W tamtym meczu nie był sobą, został przez Mario Zagallo wystawiony mimo to. Cztery lata później to do niego należał już jednak mecz o złoto. To on odesłał Niemców do domu wściekłych na Olivera Kahna, który fatalnie interweniował przy pierwszym z goli, wypuszczając piłkę pod nogi najbardziej bezwzględnego kata tamtych mistrzostw.

Ronaldo w 2006 został zaś najlepszym strzelcem w historii mundiali, ten tytuł odebrał mu dopiero w 2014 roku Miroslav Klose. Karierę skończył zresztą z naręczem medali i innych wyróżnień, na czele oczywiście ze Złotą Piłką za 2002 rok. Choć, co ciekawe, mistrzem kraju był tylko dwukrotnie – z Realem Madryt. Nie udało się to ani w Interze, ani w PSV, ani w Milanie, ani w Barcelonie.

I choć można się zastanawiać, czy Ronaldo nie osiągnąłby więcej, gdyby lepiej się prowadził – choćby w 5% tak, jak ten drugi Ronaldo, Cristiano – to jednocześnie nie sposób nie odpowiedzieć na to pytanie innym. Czy gdyby Ronaldo wcisnął się w sztywne ramy treningowych reżimów, nie straciłby całej radości, jaką czerpał z gry w piłkę?

11. GARRINCHA

Krzywe nogi. Jego znak firmowy.

Pisaliśmy na Weszło: „W dzisiejszych czasach Garrincha nie miałby pewnie najmniejszych szans na zawodowe granie w piłkę. No chyba, że jako dziecko założyliby mu przyrząd ortopedyczny, który załatwiłby całą sprawę bez większego problemu. Ale kto, do cholery, myślał o tym w latach trzydziestych na zabitej dechami brazylijskiej wsi? Krzywe nogi odziedziczył po matce, chociaż skalą pokraczności i tak pobił ją na głowę. Lewa, krótsza o sześć centymetrów, wygięta była na zewnątrz, a prawa do środka. Kiedy – jeszcze przed podpisaniem kontraktu z Botafogo, gdzie został legendą – trafił na testy do Vasco, jeden z trenerów miał ponoć nazwać go kaleką. Mimo rażącej wady poruszał się z gracją, co niesamowicie fascynowało ówczesnych ortopedów.

Specyfika budowy ciała uczyniła z niego wybitnego dryblera. Bez dryblingu nie byłoby Garrinchy i możemy się pokusić o stwierdzenie, że zasada ta działa w obydwu kierunkach. Często pojawiają się porównania do współczesnych wirtuozów typu Cristiano Ronaldo czy Leo Messi. On, chociaż w najmniejszym stopniu nie zdawał sobie z tego sprawy, był pewnego rodzaju prekursorem. W tamtych czasach nikt nie dryblował tak jak on, a już na pewno nie w taki sposób.

Wszystkiego nauczył się sam. Był samorodnym geniuszem.

Zwodził rywali balansem ciała i następującym po nim błyskawicznym zrywem. Kiedy ogrywał przeciwnika często zatrzymywał się i czekał aż nieszczęśnik spróbuję raz jeszcze. Po chwili, zrezygnowany już oponent, znów leżał na boisku, oglądając siódemkę naszytą na jego plecach już z parteru. Często jednak przesadzał i drybling był jego jedyną boiskową aktywnością”.

W barwach klubowych święcił wielkie triumfy, wyrósł na ulubieńca kibiców Botafogo. Ale jego szczytowym osiągnięciem pozostają występy na mistrzostwach świata.

1958 – pierwszy triumf na mundialu. I wreszcie kolejny turniej. Wielki Pele łapie kontuzję w drugim spotkaniu fazy grupowej, a Garrincha wskakuje w buty lidera ekipy Canarinhos i prowadzi ją do końcowego sukcesu. – W całej historii futbolu żaden piłkarz nie sprawił kibicom tyle radości. Kiedy pojawiał się na boisku, mecz zamieniał się w pokaz cyrkowy – opisywał Eduardo Galeano, urugwajski publicysta.

Djalma Santos dodał: – Garrincha był piłkarskim odpowiednikiem Charliego Chaplina.

10. EUSEBIO

Jose Carlos Bauer wystąpił w reprezentacji Brazylii na dwóch mundialach, na jednym został nawet wybrany do jedenastki turnieju. Grał dla Sao Paulo, Portuguesy i Botafogo, trenował kluby z Ameryki Południowej. Za pracą wyjechał do Europy dosłownie na chwilę, by na początku lat 60. przejąć portugalskie Leixoes.

A jednak wcale nie jest tak łatwo rozsądzić, czy więcej zrobił dla południowoamerykańskiej, czy może dla europejskiej piłki.

Bauer był bowiem tym, który polecił swojemu staremu druhowi Beli Guttmanowi wypatrzonego podczas pobytu w Mozambiku piłkarza.

Tym zawodnikiem był Eusebio.

Guttman zaufał Bauerowi, Eusebio w 1960 roku wylądował w Benfice. I niemal natychmiast zaczął zachwycać. Jednym z najbardziej pamiętnych spotkań początków Eusebio było towarzyskie starcie z brazylijskim Santosem. Santosem z Pele w składzie. Pochodzący z Mozambiku napastnik wszedł z ławki, po czym w drugiej połowie meczu skompletował hat-tricka.

Eusebio miał już wtedy na koncie zwycięstwo w Pucharze Europy, choć w finale 1961 roku z Barceloną nie zagrał. Wtedy jeszcze w futbolu nie było możliwości dokonywania zmian, a na jego pozycji pewniakiem był jeszcze Joaquim Santana wierny Benfice od małego do końca kariery.

Rok później nie było już jednak wątpliwości, że to Eusebio, a nie Santana, musi wyjść w pierwszej jedenastce Orłów.

Benfica nie była faworytem, nie mogła nim być, gdy za rywala miała zwycięzcę pięciu z sześciu poprzednich edycji rozgrywek, a więc Real Madryt. Z coraz bardziej wiekowymi di Stefano i Puskasem, ale nadal bardzo mocny. Planowo Królewscy prowadzili do przerwy, Bela Guttman wiedział jednak, że jeśli uda się do tego czasu pozostać w grze, Real będzie słabnął. I tę słabość Eusebio wykorzystał doskonale. Zdobył dwa z trzech goli Benfiki w drugiej części meczu.

„Czarna Perła z Mozambiku” doprowadzała później klub z Lizbony do trzech kolejnych finałów Pucharu Europy, ale żadnego z nich wygrać się już nie udało. Ten triumf jednak już na koncie miał, w tym aspekcie o niespełnieniu Eusebio mówić nie mógł. Co innego, gdy mowa o najważniejszym trofeum reprezentacyjnym.

– To był najsmutniejszy mecz mojego życia. Jestem najlepszym piłkarzem świata, najlepszym strzelcem świata i Europy. Osiągnąłem wszystko, ale nigdy nie wygrałem mundialu – mówił Eusebio o meczu, z którego zszedł pokonany przez Anglików w 1966 roku. Portugalczycy spotkali się z gospodarzami w półfinale i przegrali 2:1 – co prawda sam Eusebio bramkę strzelił, ale był to gol w ostatecznym rozrachunku nic ona zespołowi nie dała. Wcześniej bowiem dwa razy trafił Bobby Charlton. To Anglicy weszli do finału, Portugalczykom zostało pocieszenie w postaci trzeciego miejsca. „Jogo das lagrimas“ – „Mecz łez”, tak mówi się na spotkanie z Anglią, bo do historii przeszło zdjęcie płaczącego po nim Eusebio. Rozkochał angielską widownię do tego stopnia, że w muzeum figur woskowych Madame Tussaud’s stanęła jego podobizna.

Mistrzostwa świata w jego resume zabrakło, w przeciwieństwie do mistrzostwa Portugalii (a nawet 10), pucharu Portugalii (a nawet 5), tytułu najlepszego strzelca lig europejskich (a nawet 2)m a także Złotej Piłki za rok 1965 i Złotego Buta za mundial w 1966. Aż do pierwszej dekady XXI wieku był najlepszym strzelcem w historii reprezentacji Portugalii, kiedy to ten status odebrał mu ulubiony napastnik pewnego polskiego atlety, Pedro Pauleta.

9. MICHEL PLATINI

Dziś Michel Platini – delikatnie rzecz ujmując – nie cieszy się najlepszą prasą w środowisku piłkarskim. Ale jeśli chodzi o jego zawodnicze czasy, był niekwestionowany dominatorem. Na początku lat osiemdziesiątych trzy razy z rzędu został nagrodzony Złotą Piłką, a można się zastanawiać, czy nie zasłużył na jeszcze jedno czy dwa wyróżnienia.

Przytoczmy kilka piorunujących faktów.

Podczas mistrzostw Europy w 1984 roku Platini zagrał absolutną życiówkę. Poprowadził reprezentację Francji do triumfu w turnieju, zdobywając w sumie dziewięć goli. A przecież nie był wcale snajperem, tylko ofensywnym pomocnikiem. W fazie grupowej poczęstował trafieniem Duńczyków, hat-trickiem załatwił Belgów, dołożył też do tego hat-trick z Jugosławią. W play-offach jego gol zapewnił natomiast “Trójkolorowym” zwycięstwo w starciu z Portugalią. Platini ukąsił w 119 minucie spotkania, tuż przed końcem dogrywki. W finale też wpisał się na listę strzelców, wyprowadzając swoja drużynę na prowadzenie w konfrontacji z Hiszpanami. Totalna miazga.

A przecież to nie jedyne nieziemskiego dokonania pomocnika, którego w ojczyźnie nazywano Le Roi, czyli “Król”.

Platini najpierw pozamiatał konkurencję we Francji, gdzie aż czterokrotnie zdarzyło mu się zanotować sezon z co najmniej dwudziestoma trafieniami na koncie. Z Nancy awansował do francuskiej ekstraklasy, z Saint-Etienne wygrał mistrzostwo kraju. Lecz jego najsłynniejsze popisy nastąpiły dopiero po przeprowadzce do Włoch. Platini dwukrotnie sięgnął w barwach Juventusu po scudetto, dorzucając do kolejki także Puchar Europy i Puchar Europejskich Pucharów. Skupmy się jednak na indywidualnych wyczynach Francuza. “Król” trzy razy z rzędu został bowiem najlepszym strzelcem Serie A. Przybył, zobaczył, zwyciężył.

Nie był nigdy tytanem pracy na treningach. Giovanni Trapattoni mówił o nim, że narzekał na każdą przebieżkę i zawsze powtarzał, że drużyna szykuje się do meczu piłkarskiego, a nie do biegu olimpijskiego na 5000 metrów. Ale końskie zdrowie nie było mu potrzebne. Platini oczarowywał techniką użytkową. Doskonale bił stałe fragmenty, kapitalnie posyłał otwierające podania. Świetnie zastawiał futbolówkę przed atakami obrońców.

Brakuje mu w dorobku tylko mistrzostwa świata. Ale cóż, nie jemu jednemu w czołówce.

8. FERENC PUSKAS

– Popatrzcie na tego małego, grubego gościa. Zamordujemy ten zespół.

Do dziś nie wiadomo, który z reprezentantów Anglii popisał się tak błyskotliwą analizą Ferenca Puskasa. Nic dziwnego, bo po 90 minutach meczu nikt nie chciałby się przyznać do tak beznadziejnej diagnozy.

Spotkanie, o którym mowa, to oczywiście „Mecz Stulecia” pomiędzy Anglikami a Węgrami. Pyszałkowaci Synowie Albionu zostali tego listopadowego dnia 1953 roku zmiażdżeni. Ich twierdza – Wembley – została po raz pierwszy splądrowana. Gruby, mały gość po dwóch kwadransach miał już na koncie dwa gole, spotkanie zakończyło się wynikiem 6:3. Puskas miał napisać wiele lat później w autobiografii, że gdyby tego dnia był w optymalnej dyspozycji, Anglicy przyjęliby nie sześć, a dwanaście sztuk.

Węgrzy byli w tamtym okresie najlepszą drużyną narodową na świecie, niepokonaną przez cztery kolejne lata. Puskas zaś był jej najmocniejszym punktem. Napastnikiem, przed którym drżeli bramkarze. – Był z nas wszystkich najlepszy. Miał szósty zmysł. Jeśli istniało tysiąc rozwiązań jakiejś sytuacji, on wybierał tysiąc pierwsze – charakteryzował swojego przyjaciela Nandor Hidegkuti. – Puskas przerażał golkiperów już gdy był 30-35 metrów od bramki. Nie tylko miał potężne uderzenie, ale też precyzję. Uważałem go za geniusza.

Puskas najpierw tworzył wraz z innymi znakomitymi węgierskimi piłkarzami potęgę Budapest Honved FC, by później, na osiem ostatnich lat swojej kariery zakotwiczyć w Realu Madryt. Sięgnąć po dwa Puchary Europy w dwóch pierwszych sezonach i spiąć klamrą ten okres trzecim w sezonie ostatnim. Został mistrzem olimpijskim 1952 i wicemistrzem świata w 1954 roku, zdobywając pierwszego gola w finale nazywanym „Cudem w Bernie”.

Jego wielka piłkarska klasa nie przeminęła nawet na długo po zakończeniu przygody z piłką

Tak wspomina Puskasa-emeryta George Best: – Wraz z Bobbym Charltonem, Denisem Lawem i Ferencem Puskasem dawaliśmy lekcje w akademii piłkarskiej w Australii. Dzieciaki, które trenowaliśmy, nie szanowały Puskasa, żartowały z jego wieku i wagi. Postanowiliśmy, że pozwolimy tym dzieciakom rzucić jednemu z nas wyzwanie, by trafił w poprzeczkę dziesięć razy z rzędu. Oczywiście wybrały najstarszego i najgrubszego Puskasa. Law zapytał, jak myślą, ile z dziesięciu prób zakończy się na poprzeczce. Mało kto obstawił więcej niż pięć. Ja powiedziałem: dziesięć. „Stary, gruby trener” trafił dziewięć razy z rzędu, po czym podbił piłkę w górę, odbił ją oboma barkami, głową, podrzucił zza siebie piętką i z woleja kropnął w poprzeczkę. Wszyscy zamilkli, tylko jeden dzieciak zapytał: „kim jest ten gość”. „Dzieciaku, dla ciebie to jest Pan Puskas”.

Według L’Equipe Puskas to najlepszy piłkarz w Europie XX wieku.

7. ALFREDO DI STEFANO

Podsumowując swoją karierę, Don Alfredo powiedział kiedyś: „Futbol dał mi wszystko”.

Była to transakcja obustronna – Di Stefano dał futbolowi tyle samo, jeśli nie jeszcze więcej. Helenio Herrera, jeden z największych trenerów w dziejach piłki, z zachwytem opowiadał o snajperze „Królewskich”: – To największy piłkarz w historii, znacznie lepszy niż Pele.

Opowiadaliśmy na Weszło: „Ten urodzony w Buenos Aires geniusz znany był jako Saeta Rubia („Blond Strzała”), z powodu swoich blond włosów. Jego gole pomogły „Królewskim” wygrać pięć Pucharów Europy z rzędu, pomiędzy 1956, a 1960 rokiem. Di Stefano cieszył się niesamowitą estymą wśród innych graczy, a tuzy takie jak Pele czy Eusebio określiły go nawet jako „najbardziej kompletnego piłkarza w historii tej gry”. Szukając określeń dla gry Di Stefano, próżno szukać innych niż: geniusz, kreator, perfekcyjna kontrola piłki, zmysł do zdobywania goli. – Był nie tylko wirtuozem w każdej orkiestrze w jakiej występował, ale także dyrygentem i kompozytorem w jednej osobie – mówiono o nim.

Czy istnieje lepsza definicja piłkarza kompletnego?

W podobnym tonie wypowiadał się Ferenc Puskas, kompan z czasów gry w Madrycie: – Widział więcej niż inni, znał ten sport w każdym aspekcie. Od obrony do ataku.

Di Stefano karierę zawodniczą zakończył w roku 1966, dlatego dla większości kibiców jest on jedynie mitem, wspomnieniem czasów minionych, legendą. Pozostały oczywiście archiwalne zdjęcia i filmy, ale w dużej mierze musimy zawierzyć słowom świadków, opisujących nieszablonowy talent snajpera z Madrytu. Aby pokazać jednak skalę boiskowego geniuszu Alfredo, wystarczy spojrzeć na statystyki z jego kariery: 510 oficjalnych meczów ligowych (dla pięciu klubów), w których strzelił 418 goli. Jako zawodnik wygrał 22 różne trofea, w tym osiem mistrzostw kraju i pięć Pucharów Europy. Mało tego, w każdym z tych finałów trafiał do siatki, a w ostatnim z nich (7:3 z Eintrachtem Frankfurt w 1960 roku) ustrzelił nawet hattricka.

Niemal od zawsze kojarzony jest z Realem i uchodzi za pierwszego Galactico, lecz niewielu już dziś pamięta, że mało brakowało, aby zagrał w… Barcelonie. W 1953 roku Alfredo podpisał wstępną umowę z klubem z Katalonii, ale gdy prezydent Barcy zakwestionował umiejętności piłkarza i zawahał się, do akcji wkroczył Real. Problemem był jednak bardziej złożony – piłkarz grał wtedy dla kolumbijskiego Millonarios, ale prawa do niego zachował River Plate.

FIFA odcięła się od przepychanek, a federacja zaproponowała, by Di Stefano grał dwa lata w Realu, dwa w Barcelonie. Blaugrana wycofała się, a snajper ostatecznie zawitał w Madrycie.

Duży wpływ na to miał podobno generał Francisco Franco, który zawsze preferował Real nad znienawidzoną przez siebie Barcelonę. Ten sam Franco miał interweniować także w strukturach FIFA, by umożliwić Alfredo grę dla reprezentacji Hiszpanii. Sytuacja jest o tyle ciekawa, ponieważ była gwiazda Realu występowała w sumie dla trzech różnych krajów. Jak to możliwe? Urodzony w Buenos Aires Alfredo zagrał sześć spotkań dla reprezentacji Argentyny (w których strzelił sześć goli), następnie cztery mecze dla Kolumbii, po czym wystąpiono o możliwość gry dla Hiszpanów.

FIFA nie uwzględniła meczów rozegranych dla Kolumbii, kością niezgody pozostawały zatem spotkania w trykocie Albicelestes. Sprawę załatwiły naciski dyplomatyczne z Madrytu – generał Franco dopiął swego i wkrótce Di Stefano zagrał dla Hiszpanów. W 1962 roku pojechał nawet na mundial do Chile, lecz kontuzja uniemożliwiła mu choćby jeden występ.

Całościowo dla La Furia Roja wystąpił w 31 spotkaniach i zdobył 23 bramki.

Do końca życia pozostał jednak symbolem Realu Madryt. Powiedzmy, że brak sukcesu na arenie reprezentacyjnej stanowi pewną lukę w jego bogatym w klubowe osiągnięcia CV.

Miał swój charakterek. Nie lubił, gdy ktoś poważał jego pozycję w zespole. Był samcem alfa w piłkarskim stadzie. Ale w Madrycie niewielu poważyło się na zlekceważenie „Blond Strzały”. W barwach „Królewskich” Alfredo zagrał w sumie 392 razy, zdobywając 305 bramek. Jego dorobek poprawił dopiero inny legendarny snajper Realu, Raul. Di Stefano dwa razy wygrywał Złotą Piłkę (1957 i 1959), nagrodę dla najlepszego piłkarza Starego Kontynentu, organizowaną w ramach plebiscytu przez magazyn France Football. W większości publikacji na temat Don Alfredo powtarza się teza, że piłkarz miał w DNA zapisany kod genetyczny Realu. To od niego zaczął się wielki Real, którego trzon tworzyli także inni wybitni piłkarze tamtej ery – Puskas, Kopa i Gento”.

6. FRANZ BECKENBAUER

Mistrzostwa świata w 1974 roku nie zaczęły się dla Republiki Federalnej Niemiec najlepiej. Nie chodziło o to, że przegrała trzecie spotkanie grupowe. Wygrała poprzednie dwa i awans miała w kieszeni. Chodziło o to, że rywalem tamtego zamykającego rywalizację w grupie starcia była Niemiecka Republika Demokratyczna. Jak ogromną wagę miało dla NRD zwycięstwo niech świadczy choćby fakt, że strzelec jedynej bramki Jürgen Sparwasser zażyczył sobie, by po śmierci wyryć na jego nagrobku „Hamburg 1974”, na pamiątkę miejsca i czasu jego najważniejszego życiowego osiągnięcia.

Trener Helmut Schön tak bardzo obawiał się ataku mediów po spotkaniu, że zdecydował, że nie pojawi się na konferencji prasowej. Wysłał swojego kapitana Franza Beckenbauera. A ten usiadł przed dziennikarzami i powiedział z dużym spokojem, że od tego momentu drużyna zacznie grać bardziej realistyczny futbol.

Dowodzeni z boiska przez Beckenbauera piłkarze z RFN wygrali do końca mundialu każde kolejne spotkanie, włącznie ze słynnym meczem na wodzie 3 lipca we Frankfurcie. Cztery dni po jednej z najbardziej bolesnych porażek w historii polskiej piłki Beckenbauer mógł z uśmiechem na ustach wznieść trofeum mistrzów świata dokładnie tak, jak wznosił kilka tygodni wcześniej to za wygraną w Pucharze Europy.

Pierwszą z trzech kolejnych, dodajmy. Bayern z „Cesarzem” w składzie stał się bowiem w połowie lat 70. najbardziej przerażającą siłą europejskiej piłki. W czterech meczach finałowych Pucharu Europy (po remisie z Atletico trzeba było zagrać powtórkę, nie rozstrzygano spotkań serią jedenastek) Bayern strzelił osiem goli, stracił jednego – w dogrywce z Atleti.

Bayernowi daleko jednak było do statusu europejskiego numeru jeden, gdy Beckenbauer dołączał do klubu ze stolicy Bawarii w końcówce lat 50. Bayern był wtedy półamatorskim klubem, nie mógł sobie pozwolić na zatrudnianie zawodników na kontraktach profesjonalnych. W dodatku w 1963 roku to TSV1860, a nie Bayern, dostało zaproszenie by dołączyć do Bundesligi w jej pierwszym sezonie. Wielu piłkarzy Bayernu dało się skusić na profesjonalne umowy w TSV. Trudno im się dziwić.

Nie wiedziano jeszcze wówczas, że taki obrót spraw okaże się ostatecznie bardzo korzystny dla Bayernu. Zdecydowanie przyspieszony został bowiem awans w hierarchii młodego Franza. W drugim z sezonów spędzonych na drugim poziomie rozgrywkowym Beckenbauer zdobył siedemnaście bramek. Wtedy jeszcze grając jako pomocnik, co na pewno nie przeszkodziło mu później być jednym z najbardziej kompletnych, najgroźniejszych w ataku obrońców w historii tej pięknej gry.

Pięć razy był mistrzem Niemiec, zdobył cztery Puchary Niemiec, trzy Puchary Europy z rzędu, stawał na każdym stopniu podiom mistrzostw świata, a także na pierwszym i drugim mistrzostw Europy. W każdym z tych reprezentacyjnych turniejów był wybierany do drużyny mistrzostw. W 1972 i 1976 wyróżniony Złotą Piłką, a także nagrodą Piłkarza Roku prestiżowego „World Soccer Magazine”. Otrzymał też siedem odznaczeń państwowych.

Z roku na rok budował w świecie futbolu coraz mocniejszą pozycję nie tylko sportowo, ale i marketingowo. Miał na przykład udział w zaprojektowaniu pierwszej kolekcji treningowej Adidasa, później wielokrotnie stawał się twarzą kolejnych przedsięwzięć, na czele ze statusem ambasadora mistrzostw świata w 2006 roku. Jeden z byłych kolegów z drużyny mówił, że nikt nie potrafił urzekać ludzi tak jak „Kaiser”. – Jest przemiłym człowiekiem. Jeśli z nim porozmawiasz, przy następnym spotkaniu będzie pamiętał każdy szczegół na twój temat, obejmie cię i spyta, jak się masz.

Jedyna rysa na jego życiorysie to ta związana z niezapłaconymi podatkami. To, a także fakt, że rozsypało się jego kolejne małżeństwo sprawiło, że zwiał z Niemiec i na jakiś czas przeniósł się do Stanów Zjednoczonych, do New York Cosmos. Wykorzystał to jednak jako szansę, by nauczyć się perfekcyjnie języka angielskiego, co tylko dodawało mu kolejny atut podczas brylowania na salonach.

Życie prywatne dalekie od ideału – małżeństw “Kaisera”, które nie wytrzymywały próby czasu było kilka – nie zmienia jednak jakkolwiek jego postrzegania za naszą zachodnią granicą.

– Jest bohaterem narodowym – powiedział o nim kilka lat temu Günter Netzer.

5. JOHAN CRUYFF

Jako piłkarz – jeden z najbardziej utalentowanych i najlepszych rozgrywających, żywa wizytówka Holandii i Ajaksu Amsterdam. Jako trener – pod pewnymi względami niedościgniony wizjoner.

Johan Cruyff urodził się jako syn sprzedawcy warzyw. Mieszkał rzut beretem od stadionu, na którym kilka i kilkanaście lat później, tłumy przychodziły tylko dla niego: De Meer. W domu się nie przelewało. Ojciec zmarł na atak serca. Sklep trzeba było sprzedać, a matka – by utrzymać syna – zatrudniła się jako sprzątaczka w Ajaksie. Młody Cruyff też pracował. Był pomocnikiem człowieka odpowiedzialnego za murawę.

Jego zadaniem było sypanie piasku po ulewnych deszczach i dbanie o narożniki boiska.

Tak zaczynał człowiek, który zrewolucjonizował futbol.

Nie mając szans na karierę nauczyciela czy naukowca, młody Johan bardzo szybko podjął decyzję o tym, że zacznie trenować grę w piłkę nożną. Po części był to więc wybór z rozsądku, ale niedługo później stała się ona integralną częścią jego życia. Trenerzy szybko poznali się na jego talencie, ale jego mankamentem była niebywale wątła sylwetka. Wysyłano go na dodatkowe treningi siłowe, by nabrał masy. Odniosło to tylko szczątkowy skutek.

Nic dziwnego, że jedna z jego ksywek to „El Flaco”, czyli po prostu „chudy”. W Eredivisie zadebiutował jako 18-latek i od razu zdobył bramkę w przegranym meczu z FC Groningen. Od początku miał gdzieś opinię publiczną i to co będą o nim gadać. Na przykład nie krył się z paleniem papierosów. Robił to tam, gdzie chciał. Nawet w miejscach publicznych.

Sytuacja zmieniła się od momentu, kiedy trenerem Ajaksu został Rinus Michels, w styczniu 1965 roku. Był to początek nowej ery i dla klubu, i dla samego Cruyffa.

Nowy trener pokładał w nim ogromne nadzieje. Zrobił z niego piłkarza dla Ajaksu absolutnie kluczowego, ale ścieżki wytyczał mu także poza boiskiem. Na przykład przygotowując specjalny, indywidualny plan treningowy, obejmujący bieganie po lesie. W piłkarskim słowniku pojawiło się nowe hasło – voetbal totaal, czyli futbol totalny. Ostatecznie Cruyff poprowadził Ajax do sześciu tytułów mistrzowskich i czterech pucharów. Wołali na niego Koenig Johan, czyli Król Johan.

Michels poszedł do Barcelony, a w 1973 roku Hiszpania otworzyła swój rynek na zagranicznych piłkarzy. Pierwszym krokiem trenera było sięgnięcie po Cruyffa, który idealnie wpasował się w jego filozofię futbolu. Latem 1973 roku podpisał kontrakt z Dumą Katalonii i w pierwszym sezonie od razu zdobył mistrzostwo – pierwsze od czternastu lat.

Od momentu jego debiutu Barcelona pozostała niepokonana przez 24 mecze.

Jest nieprawdopodobnie utytułowany na arenie klubowej, ale to jego występy w kadrze przede wszystkim zapewniły mu nieśmiertelność. Choć z reprezentacją Holandii nie wygrał ostatecznie niczego. Występ Holendrów na mistrzostwach świata w 1974 roku otoczony jest dzisiaj kultem. Zatriumfowali koniec końców Niemcy, lecz to Oranje odmienili oblicze futbolu. – Technika to nie jest odbijanie piłki tysiąc razy. Każdy może to zrobić, jeśli poćwiczy. Później możesz pracować w cyrku – stwierdził kiedyś Cruyff. Co dość celnie podsumowuje jego boiskową postawę.

4. DIEGO MARADONA

– Jego życie można porównać do jazdy samochodem z prędkością 240 km/h, gdy nie zna się drogi.

Nieco ponad rok temu Krzysiek Rot porozmawiał z Fernando Signorinim. Trenerem przygotowania fizycznego reprezentacji Argentyny, który miał okazję z najbliższej odległości obserwować, jak rośnie, ale i jak gaśnie Diego Maradona. I to właśnie on wypowiedział to kryjące w sobie tak wiele treści zdanie.

Łatwo dziś mówić o Maradonie jako o kokainiście. Człowieku zniszczonym przez okropny nałóg. Uzależnionym. Wielkim zwycięzcy, który z czasem stawał się największym przegranym. Upokorzonym na oczach całego świata. Na pewno pamiętacie sceny, gdy najpierw był w stanie ekstazy, gdy Messi strzelił bramkę Nigerii, by niedługo później zasnął na trybunach. Lub te, kiedy otaczają go ludzie ze sztabu szkoleniowego kolumbijskiego pierwszoligowca, by kamery nie złapały, jak Boski Diego wspomaga się podczas spotkania węglowodanami z wysypanego na dłoni cukru pudru.

Najpierw się śmiejesz. A potem przychodzi gorzka refleksja: jak bardzo musi się stoczyć człowiek, by coś takiego mogło się wydarzyć?

Mateusz Święcicki pisał podczas mistrzostw w Rosji na Twitterze: „Podczas wizyty w Argenynie z kim bym nie rozmawiał, wszyscy mówili, że Maradona jest dla nich obciachem (jako człowiek). Że to wstyd, że ktoś taki jest przede wszystkim utożsamiany z Argentyną.”

A przecież gdy grał, Maradona nie miał sobie równych. Tak jak dziś nikt nie chce, by Argentyna była z nim kojarzona, tak na przełomie lat 80. i 90. chciano, by właśnie z nim kojarzono ten kraj. Był piłkarskim bogiem, nawet gdy oszukał cały świat zdobywając ręką gola w meczu z Anglikami, nazwano to zagranie „La mano de Dios”, „Ręką Boga”.

RĘKA BOGA

Dryblował z taką lekkością, jakby unosił się kilka centymetrów nad murawą. Rywali mijał tak, jakby nie dostrzegał różnicy między plastikowym znacznikiem a kilkudziesięciokilowym człowiekiem z krwi i kości. Zdobywał bramki w stylu, jaki dla zwykłych śmiertelników uprawiających ten sport były nie do pomyślenia. Nie powiodło mu się co prawda po przenosinach do Europy, w Barcelonie, ale gdy zmienił stolicę Katalonii na Neapol… No cóż, resztę tej historii znacie bardzo dobrze, prawda?

Neapol doczekał się dwóch jedynych mistrzostw Włoch w historii tego miasta, Maradona – statusu najważniejszego człowieka w tym mieście. Które kocha i nienawidzi całym sercem. Diego pokochało tak mocno, że stracił on kontakt z rzeczywistością.

Ludzie stawiali go wyżej od papieża. Od Jezusa, a nawet od Boga. Fanatyzm kibiców Napoli osiągnął skalę niewyobrażalną. Zwykli ludzie pragnęli go dotknąć, politycy zapraszali na obiady, mafia na imprezy, gdzie nie brakowało pięknych kobiet, narkotyków i alkoholu. Dla zwykłego chłopaka ze slumsów, którego jedynym marzeniem jeszcze kilka lat wcześniej było kupno domu dla rodziców.

Takie życie musiało skończyć się tragedią i trudno inaczej nazywać to, co obserwujemy od kilku ładnych lat…

Od Signoriniego zaczęliśmy, na dwóch cytatach z naszego wywiadu więc również skończymy.

– Fenomen narkotyków był wtedy dość nowy, a Diego był jednym z pierwszych piłkarzy, sportowców w ogóle, którzy mieli takie znaczenie. Przecież jego podobizny były nawet na flagach. Żeby to stwierdzić, musielibyśmy chociaż godzinę przeżyć jako Maradona. Ale Maradona, nie Diego. Maradona, który wyszedł, skąd wyszedł. Maradona, którego nikt nie uczył tych podstawowych ludzkich wartości, rozróżniania dobra i zła. Ponadto pamiętajmy, że nie było wielu przykładów wcześniejszych piłkarzy o takim znaczeniu, jak Diego. Teraz już jest zupełnie inaczej, można uczyć się na losach Figo, Riquelme, Messiego czy Cristiano. Wtedy nie. On był pierwszym, który wszedł w tę dżunglę. A jako pierwszy musiał zebrać wszystkie ukłucia i zbadać wszystkie ścieżki.

3. PELE

„Król Futbolu” – przynajmniej naszym zdaniem – już nie rządzi historią piłki nożnej. Lecz bez wątpienia wielki Pele był cesarzem swoich czasów.

Największa postać brazylijskiego futbolu. Człowiek, który najpierw zapewnił Canarinhos chwałę jako nastolatek, a potem ją dla „Kraju Kawy” odzyskał w wieku 30 lat. Choć prawie całą karierę spędził w lidze brazylijskiej, rozkochał w sobie cały piłkarski świat. Nie tylko spektakularnymi wyczynami podczas mundiali. Jego Santos podróżował po całym globie niczym ekipa Harlem Globetrotters, inspirując zwłaszcza europejskich kibiców do łyknięcia bakcyla „pięknej gry”.

Joga Bonito.

Możemy sobie dzisiaj tę piłkarską ideę kojarzyć z Neymarem, Ronaldinho, Ronaldo, Rivaldo, Romario, Socratesem, Zico czy kimkolwiek innym, ale to Pele jako pierwszy uczynił zjawisko „pięknej gry” globalnym. Dlatego trudno wyobrazić sobie w takim rankingu podium bez niego.

Dzisiaj dorobek Pele bywa lekceważony. A co mówili o Brazylijczyku inni, w tym giganci futbolu?

– Najlepszym piłkarzem w historii był Di Stefano. Nie zgadzam się, by rozmawiać o Pele w tych samych kategoriach. On był ponad futbolem – Ferenc Puskas.

– Czymś nie zwykłym nie jest zdobycie tysiąca goli, tak jak Pele. Niezwykłe jest strzelenie choć jednej bramki tak jak Pele – Carlos Drummond de Andrade, poeta.

– Przed meczem powiedziałem sobie: „To tylko człowiek. Zbudowany ze skóry i kości, tak samo jak ja”. Myliłem się – Tarcisio Burgnich, wybitny włoski obrońca.

– Gdy zobaczyłem Pele w akcji, zacząłem rozważać zakończenie kariery – Just Fontaine.

– Czasami mi się wydawało, że piłkę nożną wymyślono właśnie dla niego – Bobby Charlton.

– Nazywam się Ronald Reagan, jestem prezydentem Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Pan nie musi się przedstawiać. Każdy na świecie wie, kim jest Pele – Ronald Reagan.

Trudno podejrzewać, by wszyscy ci ludzie doznali zbiorowej halucynacji i przecenili „Króla Futbolu”. Nawet ulokowanie Brazylijczyka na pierwszej lokacie znalazłoby swoje uzasadnienie.

2. CRISTIANO RONALDO

Mehdi Benatia: – Na mecz z Atalantą obaj nie wyszliśmy w pierwszym składzie, ponieważ trzy dni później czekał nas kolejny mecz.W drodze powrotnej Ronaldo zapytał mnie: „Co zamierzasz robić, gdy wrócimy już do Turynu?”. „Pójdę do domu, jest godzina 23:00”. Wtedy zaproponował: „Nie chcesz odbyć ze mną mini sesji treningowej? Nie spociłem się w meczu i muszę dotrenować. Czy chcesz dotrzymać mi towarzystwa?”. Drugi raz więc mu wytłumaczyłem, że nie jest to możliwe. Chciałem po prostu wrócić do domu, aby usiąść przed telewizorem. Kiedy wróciliśmy, każdy ubrał się w codzienne ubranie. On nałożył jednak spodenki, sportowe obuwie, nałożył słuchawki i poszedł na tę siłownię.

Patrice Evra: – Mam dobrą radę dla każdego, kogo Cristiano Ronaldo zaprosi na obiad. Odpowiedz: „nie”. Pewnego dnia poprosił: „Patrice, wpadnij po treningu”. Poszedłem tam zmęczony. Na stole była tylko sałatka z kurczakiem, żadnej wody, żadnego soku. Zaczęliśmy jeść. Myślałem, że po tej przystawce wjedzie wielki kawałek mięsa czy coś, ale nic takiego się nie wydarzyło. Cristiano skończył swoją porcję, wstał i zaczął bawić się piłką. Powiedział: „Pograj ze mną na dwa kontakty”. „Mogę dokończyć obiad?”. „Nie, pograj ze mną”. No więc wstałem i podawaliśmy sobie piłkę. Później powiedział, żebyśmy poszli popływać. A potem do jacuzzi i sauny. Miałem dość. Spytałem go: „Cristiano, przyszliśmy tutaj bo mamy jutro mecz, czy tylko na lunch?” Dlatego odradzam każdemu wizyty w domu u Cristiano. Nie idźcie, bo ten gość jest maszyną, która nie chce przestać trenować.

Były trener przygotowania fizycznego Manchesteru United, Walter Di Salvo: – Kiedy jego koledzy szli pod prysznic, on szedł na tyły kompleksu treningowego, gdzie sąsiadował on z lasem. Brał piłkę i trenował tam panowanie nad nią w trudnych warunkach. Teren był tam bardzo nierówny, pełen wystających korzeni. Ronaldo kopał piłkę w stronę drzew i biegł za nią, próbując przewidywać, jak ta zachowa się po odbiciu od ziemi.

Takich anegdot są dziesiątki. Setki. Bo Cristiano Ronaldo to nadczłowiek. Oklepane to, bo w jego kontekście odmienione już przez wszystkie przypadki, ale nie możemy sobie tego odmówić i teraz. Maszyna.

Maszyna do wygrywania, maszyna do upokarzania rywali. Nie da się wskazać w całej historii futbolu gościa tak ukierunkowanego na zwyciężanie za wszelką cenę. Z tak potężnym parciem na bicie indywidualnych rekordów, na podnoszenie poprzeczki zawieszonej już tak niebotycznie wysoko, że Siegriej Bubka podszedłby, popatrzył i stwierdził, że nie ma sensu ustawiać się do rozbiegu.

Paul Clement, asystent Carlo Ancelottiego w Realu Madryt wspominał w rozmowie z Michaelem Calvinem, że podczas gdy większość zawodników Królewskich świętowała dziesiąty w historii triumf w Pucharze Mistrzów, słynną decimę, niewielka grupa graczy, na czele z Ronaldo oczywiście, już knuła, jak by tu to trofeum zgarnąć po raz jedenasty. W dniu wielkiego triumfu oczy już skierowane na kolejny.

Gość ma 35 lat, a wyskokiem wciąż jest w stanie zawstydzić gwiazdy NBA. W ostatnich latach regularnie wrzuca najwyższy bieg dokładnie wtedy, kiedy jego zespół go potrzebuje. Nawet jeśli rozkręcał się już jesienią wolniej niż zwykle, to wiosna była jego czasem. Liga Mistrzów – jego rozgrywkami.

Był pierwszym w historii piłkarzem, który zdobył sto goli w tych rozgrywkach.

Pierwszym, który strzelił w jednym sezonie trzy hat-tricki (15/16 – Szachtar, Malmo, Wolfsburg).

Pierwszym, który strzelił mecz po meczu hat-tricki w rundzie pucharowej (16/17, najpierw Bayern, potem Atletico).

Pierwszym, który strzelił gola w każdym meczu fazy grupowej (17/18).

Pierwszym, który zdobywał bramki w jedenastu kolejnych spotkaniach, począwszy od finału 2017, kończąc na ćwierćfinale w 2018.

Pierwszym, który sześć razy z rzędu zostawał królem strzelców tych rozgrywek.

Pierwszym, który strzelił ponad dziesięć goli w sześciu sezonach. Kolejnych sezonach, dodajmy.

Nikt nie zdobył więcej bramek w fazie pucharowej Champions League (65), a także w: ćwierćfinałach (25), półfinałach (13), finałach (4).

Zdobył w swojej karierze 27 trofeów klubowych i dwa reprezentacyjne. Był królem strzelców pięciu różnych rozgrywek, wygrywał Złotego Buta cztery razy, Złotą Piłkę – pięciokrotnie. W zespole roku UEFA znajdował się czternaście razy, od 2007 roku gości w nim nieprzerwanie.

1. LIONEL MESSI

GOAT.

A przecież wciąż nie powiedział ostatniego słowa.

Od czego zacząć, by odpowiednio podsumować klasę Argentyńczyka? Może od liczb? No dobra. 628 bramek w 750 oficjalnych meczach klubowych. Rekord – 96 bramek w roku kalendarzowym. 50 trafień w sezonie ligowym. Przecież to są numerki, które dotychczas kojarzyły nam się wyłącznie z piłkarzami z czasów przedwojennych. A Messi nie zadowala się wyłącznie trafianiem do siatki – jest także królem asyst, wirtuozem kluczowych podań. Nikt w dziejach futbolu nie zanotował więcej oficjalnych asyst.

We wszystkich zaawansowanych statystykach gwiazdor FC Barcelony bryluje. Od przeliczania jego dokonań statystykom eksplodują ich laptopy. Rekord za rekordem i jeszcze jeden rekord – tak wygląda kariera Messiego od paru ładnych lat.

Na arenie klubowej też wygrał wszystko. Zwłaszcza imponująca jest jego dominacja na hiszpańskich boiskach. Nie ma wątpliwości, że co najmniej kilka razy Messi w pojedynkę poprowadził Barcelonę do mistrzowskiego tytułu. Innym piłkarzom zdarza się pociągnąć zespół do sukcesu podczas turnieju, ale żeby dokonać takich rzeczy na dystansie ligowym? Dziesięć tytułów mistrzowskich ma w tym momencie w dorobku Messi, a przecież nie ma wątpliwości, że będzie ich więcej. Także i na tym polu Leo pobije zatem rekord.

Messi jest czterokrotnym triumfatorem Champions League. Mnóstwo z jego największych meczów miało miejsce właśnie w tych rozgrywkach. Także w finałach.

Brakuje mu tylko sukcesu z kadrą narodową.

Wielokrotnie było blisko podczas Copa America. Natomiast na mundialu w 2014 roku Messi skończył z ekipą Albicelestes na drugiej lokacie. W finałowym starciu lepsi okazali się Niemcy. I pewnie dziś sześciokrotny zdobywca Złotej Piłki właśnie triumfy w narodowych barwach pragnie najbardziej. To jego brakujący skalp. Ale my w tym rankingu patrzymy na całokształt kariery. Najlepszym zawodnikiem w historii mistrzostw świata byśmy Messiego naturalnie nie wybrali, lecz nie mamy wątpliwości, że – szeroko podsumowując jego karierę, jego styl gry, jego nieziemskiego możliwości – obecnie w FC Barcelonie występuje najlepszy piłkarz w dziejach futbolu.

***

Na koniec przedstawiamy jeszcze jedenastkę najlepszych, właśnie według powyższego rankingu. Ofensywną, z trzema zawodnikami od konstrukcji, a nie destrukcji w środku, ale takie też było założenie całego zestawienia. Żeby promować grę ofensywną, bo nie oszukujmy się – futbol najpiękniejszy jest dzięki strzelcom, kreatorom i dryblerom. Choć, co pokazuje nawet czołowa dwudziestka, mistrzów defensywy bynajmniej nie unikaliśmy.

***

TOP 100: Najlepsi piłkarze w historii (100.-81.)
TOP 100: Najlepsi piłkarze w historii (80.-61.)
TOP 100: Najlepsi piłkarze w historii (60.-41.)
TOP 100: Najlepsi piłkarze w historii (40.-21.)

***

MICHAŁ KOŁKOWSKI
SZYMON PODSTUFKA

fot. NewsPix.pl / Wikipedia / Pinterest / FIFA.com

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Anglia

Guardiola po laniu od Tottenhamu: Przez osiem lat nie przeżyliśmy czegoś podobnego

Paweł Marszałkowski
2
Guardiola po laniu od Tottenhamu: Przez osiem lat nie przeżyliśmy czegoś podobnego

Weszło

Ekstraklasa

Chciała go Legia, on wreszcie błyszczy w Lechu. „Może grać w reprezentacji Portugalii”

Jakub Radomski
31
Chciała go Legia, on wreszcie błyszczy w Lechu. „Może grać w reprezentacji Portugalii”
Piłka nożna

Rząd chce kobiet w zarządzie PZPN, PZPN się śmieje. Nitras, Kulesza i wolta klubów

Szymon Janczyk
105
Rząd chce kobiet w zarządzie PZPN, PZPN się śmieje. Nitras, Kulesza i wolta klubów

Komentarze

210 komentarzy

Loading...