To już niestety koniec tej pięknej podróży po sylwetkach najbarwniejszych postaci XXI wieku w polskiej piłce. Ale jeśli kończyć, to z przytupem. Więc dziś zapraszamy was na najbardziej odjechane historie ze środowiska. Będzie o tym, jak “Fryzjer” rzucał garściami cukru w sędziego. Jak Janusz Wójcik dyskutował z Franciszkiem Smudą na szkoleniu trenerów o tym, co można zrobić na czuja. Będą też historie z treningów Oresta Lenczyka, gdy piłkarze grali w tenisa bez rakiet albo nosili krzesła ogrodowe nad głowami. Będzie o Radosławie Osuchu doprowadzającym do łez Marcina Wasilewskiego. Będzie o Pawle Zarzecznym, który kazał leczyć pryszcze. Będzie o tym, jak “Baryła” zhańbił żonę prezesa klubu. Opowiemy wam też o tym, jak Piotr Świerczewski gonił złodziejów w samych slipkach i z samurajskim meczem w ręku. Będzie… no, czego tu nie będzie?
10. WOJCIECH ŁAZAREK
Wojciech Łazarek jak nikt w polskiej piłce rozkochał się w barwnym języku. Z ogromnym sentymentem wspominamy wywiad, jaki przyszło nam przeprowadzać z „Baryłą” (tak mawia na niego środowisko). Łazarek zadzwonił przed publikacją, żeby zmienić kilka kwestii. Poprawki nanosiliśmy na bieżąco podczas rozmowy telefonicznej. Zatrzymaliśmy się na chwilę przy zdaniu „więc się bujaj i nie pierdol”.
– Nie podoba mi się to określenie – kręcił nosem trener, a my byliśmy przekonani, że zaraz wykreśli zdanie, które idealnie puentuje barwną anegdotę. – Coś bym zmienił, jakoś inaczej, wie pan, to ujął…
Łazarek zastanawiał się kilka dobrych chwil, jak sprzedać ten kawałek. Aż nagle wykrzyczał do słuchawki:
– Naleśniku!!!
– Proszę?
– No naleśniku! Pan napisze: „więc się bujaj naleśniku i nie pierdol”. Tak będzie dobrze!
Napisaliśmy zatem, żeby naleśnik się bujał i nie pierdolił, co było mistrzowską puentą znakomitej anegdoty:
„Poszliśmy raz w Egipcie na malucha, a w takim upale to – wie pan – kielicha wypić i już jest telefon w głowie. Strzelamy z prezesem misia, robimy buzi-buzi, on rozanielony krzyczy:
– Wojto, Wojto!
Ja się zapomniałem i zrobiłem też buzi-buzi do jego żony. Chryste Panie… Wszyscy nagle tam od nas pouciekali. Zhańbiłem mu żonę! Nijak nie dało się ich przeprosić. Tłumaczyliśmy, że u nas to jest przyjęte za normalne, ale nie dało się go przegadać. Żona zhańbiona i koniec. Nie mogłem tego zrozumieć. W końcu nie wytrzymałem i powiedziałem mu:
– Masz jeszcze trzy, więc się bujaj naleśniku i nie pierdol.
Niemiło było już jednak do samego końca mojej pracy w Egipcie”.
Łazarek zatrzymał się także przy innych niepozornych słowach.
– Cały świat pije… No rzeczywiście, ale wie pan, jedni piją, a drudzy piją, ale odróżniają konia od słonia i Jana od dzbana. Pan tak może napisze?
– O tym koniu i słoniu?
– No tak. Tak będzie dobrze.
Niepodrabialny. Pamiętamy jeszcze inną scenkę z tego wywiadu. Spotkaliśmy się w jednej z gdańskich kawiarni. Kelnerka podaje kawę do stolika.
– Dla pana czarna, tu jest cukier – mówi jak do każdego klienta, gdy Łazarek łapie ją za rękę i świdrującym spojrzeniem patrzy głęboko w oczy. Kobieta nie wie, czy uciekać, czy się uśmiechnąć. Po kilku sekundach ciszy Łazarek w hollywoodzkim stylu wypala dziękując za kawę: – Nigdy pani tego nie zapomnę.
Mimo słusznego wieku zapewnia, że „dupcia jeszcze chodzi”, a „jak wy będziecie mieć te lata, to będziecie o kiju srać chodzić”. Kilka łazarkowych bon-motów przeszło do klasyki.
O pracy trenera: – Niekiedy pojęcie jej przypomina całowanie tygrysa w dupę. Przyjemność żadna, a ryzyko duże.
O budowaniu drużyny: – Z budowaniem drużyny jest podobnie jak z robieniem słonia. Dużo kurzu, szumu, a efekt za dwa lata.
O formie drużyny: – Idzie nam jak kurwie w deszcz.
Znów o formie drużyny: – Gramy na typowe udo. Albo się udo, albo się nie udo.
O meczu: – Graliśmy tak dobrze, że moje jądra same składały się do oklasków.
Znów o meczu: – To był pojedynek gołej dupy z batem.
O piłkarzach: – Trzeba być basiorem, a nie pipolokiem.
– Nie każdy kij rzucony do rzeki jest aligatorem.
I jeszcze kilka barwnych cytatów: – Kiedy ja trafiłem do futbolu, pan za przeproszeniem na księdza wołał Zorro.
– Reprezentacja prowadzona przez Wójcika i ta prowadzona przeze mnie ma się jak gówno do twarożku.
– Jak pan zrobi okularki i spojrzy tylko na murawę, na te przyjęcia… No jak to tak można… To mi przypomina taką dziewczynę. Umalowana, uszminkowana, a majtki dziurawe.
– Proszę pana, moje pokolenie to biedacy. Nikt z nas nie dorobił się na piłce tyle, co przypadkowy trener za dwa-trzy miesiące pracy i rekompensatę wynikającą z dwuletniego kontraktu. Nie wchodzę w ekonomię, bo z ekonomii jestem głąb, ale zawsze powtarzam, że nie ma takiej twierdzy, której nie zdobyłby osioł z workiem złota na szyi.
– Naszych trenerów traktuje się jak głupi film. Jak skrzyżowanie goryla z trenerem. Patrzy się, kiedy w opóźnionym rozwoju zacznie się z niego robić trener.
– A teraz to wie pan… Przychodzą na godzinkę, jaja wykąpią i tyle. Niektórzy to kąpią się przed treningiem, bo po treningu czasu nie ma.
– Przecież pan to wie, pan biega, zawodników meleksem po boisku nie wożą. Jeżeli tego nie ma, taktykę to pan może popieprzyć z lektyką i będzie to samo.
– Jak tak chcemy rozpieszczać to może jeszcze Murzynkę, żeby po jajach smyrała i wachlarzykiem robiła? Co z tego, że on siedzi na Cyprze, dupsko opala, skoro przyjeżdża tutaj, a tu śnieg pada. (…) Trzeba wypracować siłę i wytrzymałość. Przecież bociany tego w dziobach nie przyniosą.
– Trener ma być basior, ma być chłop i nie tylko dlatego, że portki nosi.
– Każdy pije. Cały świat pije. Tylko że odróżniają konia od słonia i Jana od dzbana. Zawsze mówiłem, że jak piłkarz po meczu wychla choćby stówę i piwsko, to osłabiony organizm ma taką śmigę, że leci jak na pas startowy.
– Miałem chłopaków po metr dziewięćdziesiąt ze świetnym dosiężnym. Trener nafaszerowany nadzieją wmawiał sobie, że może uda się po stałych fragmentach, skoro skaczą jak pawiany do bananów. Niestety.
– Jesteś piękny lolo jak wygrywasz, normalnie jesteś ćwok.
Do niewyraźnie mówiącego gracza: – Przyjdź z mamą, bo cię nie rozumiem.
Do zawodnika po niecelnym strzale: – Pusta bramka, a ty walisz jak chory w kibel.
Do zawodnika po złym wślizgu: – Nie ryj mi synku boiska.
– Ty to jesteś cwaniak! Z miodem w uszach…
– Byłem dwa razy na koncercie pana Maksymiuka. Pod ścianą siedział człowiek, trzymał jakiś dziwny instrument, co pewien czas robił nim „plum”, „plum plum”. Ja tego nie rozumiem, a dla znawcy to jest właśnie to. W futbolu też trzeba znaleźć takie „plum”.
Łazarkowszczyzna budzi powszechną sympatię, ale nie wszyscy byli zadowoleni z barwnych bon-motów. Wisłę Kraków sponsorował producent prezerwatyw „Unimil”. Zapytano kiedyś Łazarka o to, co sądzi na temat tego produktu. – Dobre, ale mi akurat spadają – odpowiedział w swoim stylu, a w siedzibie „Unimilu” dostali białej gorączki.
„Baryła” poznał też sporo egzotyki – pracował między innymi w Sudanie (jako selekcjoner), Egipcie, Arabii Saudyjskiej czy Izraelu. Z pracą w Sudanie wiąże się smakowita – dosłownie! – historia. Wiadomą sprawą jest, że w sudańskiej federacji się nie przelewało. Piłkarze dostawali na zgrupowanie dwudziestodolarową dietę, a za samo skorzystanie z łazienki w hotelu trzeba było zapłacić pięć dolarów. Piłkarze wymyślili sprytny sposób na oszczędzanie – zamiast w hotelu, kąpali się w pobliskim jeziorze. Zostawiali rzeczy przy brzegu i całą grupą wchodzili do wody.
Pewnego razu Łazarka szybko postawiono na nogi, gdy do hotelu przyjechała karetka: – Straszna rzecz! Straszna rzecz! Chłopaków aligatory pogryzły!
Żaden z piłkarzy znacząco nie ucierpiał, ale uciekali w takim popłochu, że wszystkie rzeczy – także i korki – zostały przy brzegu. Pięć dolców oszczędzone, ale pojawił się kolejny problem – w jakich butach wyjść teraz na mecz? Sprzęt szybko skradziono, aligatory nie przypilnowały.
To jeszcze kilka historii, które opisywał Mateusz Miga w książce „Sen o potędze”. Łazarek jak wielu trenerów starej daty słynął z niecodziennych metod treningowych. Gdy Marek Zając leczył kontuzjowaną nogę, usłyszał od Łazarka, że ma trenować strzały szczupakiem, by nie tracić czasu na rekonwalescencję. Kto wie, ale być może to Łazarek nauczył Kazimierza Węgrzyna tego, że w piłce najważniejsze są siła, siła i jeszcze raz siła. Węgrzyn miał po jednym z treningów głęboką ranę. Został zaproszony przez Cupiała i Łazarka do pokoju, by pokazał rozcięcie. Cupiał widząc dziurę w nodze aż odwrócił wzrok, a „Baryła” wypalił: – Synuś, zawiniesz plastrem, założysz dechę, raz jeszcze zaplastrujesz i będzie dobrze!
Inne metody? Jak w Izraelu Łazarek selekcjonował piłkarzy: „Objął zupełnie nieznaną mu drużynę, a wkrótce przyjechał z nią na zgrupowanie do Zakopanego. W ciągu kilku dni z 40-osobowej grupy wybrał 20 zawodników.
– Wojtek, jak ty tak szybko zobaczyłeś kto się nadaje, a kto nie? – zapytał go Jerzy Kowalik.
– Synuś, to się robi tak. Ustawiłem ich w rzędzie i kazałem odliczać. Parzystych wziąłem, nieparzystych odstrzeliłem.
– A co jeśli wśród tych odstrzelonych był jakiś dobry chłopak?
Łazarek miał juz gotową odpowiedź:
– Chujowo stał.”
Naszą ulubioną jest jednak historia, w jaki sposób Łazarek został po raz drugi trenerem Wisły Kraków. Łazarek po zwolnieniu z posady wciąż pracował w Wiśle jako dyrektor sportowy. Na bazie kontaktów Marka Koźmińskiego prowadzono rozmowy z Włochem, Rolando Maranem, ale nie udało się dopiąć umowy, a Łazarek od początku kręcił nosem na tę kandydaturę rekomendując trenera z Polski. Zaproponował, że namówi na pracę w Wiśle Antoniego Piechniczka, co przyjęto z entuzjazmem. Łazarek uporczywie uporczywie dzwonił do zasłużonego trenera przy świadkach. Wykręcał numer i trajkotał przez telefon, używając kolejnych argumentów.
Po kilku próbach Łazarek zakomunikował, że – no niestety – Piechniczka nie uda się namówić, ale skoro sytuacja jest tak trudna – on sam może raz jeszcze wziąć Wisłę. W klubie docenili szlachetny gest dyrektora sportowego i posadzili go na ławkę trenerską. Dopiero po jakimś czasie wyszło, że Piechniczek nie miał pojęcia o prowadzonych „rozmowach”, a Łazarek tylko udawał, że do niego dzwoni, by wyciąć konkurencję…
9. OREST LENCZYK
Trudno o postać, o której krąży tak wiele sprzecznych wypowiedzi. Rozmawiamy z jednym piłkarzem i mówi, że Lenczyk to niesamowita persona, która swoim specyficznym charakterem sprawiała, że zawodnicy patrzyli w niego jak w obrazek. Inny zawodnik najpierw o Lenczyku mówić nie chce, a później odpala wrotki i zaczyna tyradę o tym, jak koszmarnym jest trenerem i człowiekiem.
Bo z Lenczykiem tak jest, że albo kupujesz jego charakterystyczne usposobienie, albo z miejsca patrzysz na niego jak na faceta z innej planety. Nie da mu się natomiast odmówić sukcesów, dołożenia swojej cegiełki do rozwoju wielu piłkarzy czy natchnięcia trenerów swoją oryginalną myślą szkoleniową.
Słowa Lenczyka ze „Sportowca”: – Wychodzimy na mecz, w pierwszej minucie sami strzelamy sobie gola, osiągamy jednocześnie dwa cele. Po pierwsze – głupią bramkę mamy już za sobą. Po drugie – zostaje nam nie godzina, ale osiemdziesiąt dziewięć minut na wyrównanie strat.
No, Lenczyk w pełnej krasie. Choć nam bardzo mocno w pamięć zapadł tym, jak próbował wszystkich dookoła uczyć kindersztuby. Na kilku obozach organizował piłkarzom… lekcje savoir-vivre. Przytargał do sali tablicę, narysował na niej talerz i szklanki, zaznaczał gdzie się powinno kłaść widelec, gdzie leży nóż, gdzie łyżeczka. Gdy pewnego razu jeden z dziennikarzy robił z nim wywiad przedmeczowy i trzymał jedną rękę w kieszeni, wówczas Lenczyk niezauważalnym gestem wyciągnął mu dłoń z kieszonki. Jeśli ktoś podawał mu rękę, to musiała to być osoba starsza od niego – młodszą spławiał, uznając w ten sposób, że nie jest nauczona dobrych manier. To Lenczyk decydował kiedy podać rękę piłkarzom. Kiedyś poszedł do niego Franciszek Smuda, chciał od razu się przywitać, a Lenczyk podniósł tylko ze stołu talerz z ciastkami i poczęstował Franza.
Nie cierpiał bumelantów i pijaków. Gdy kogoś złapał na chlaniu, to miał u Lenczyka przechlapane. Brzydził się też tymi, którzy handlowali meczami. – Jak jesteś porządny, to zacznij się bać, bo dookoła ciebie więcej jest tych nieporządnych – zwykł mówić. Na treningach czasami podchodził do zawodników, przytulał ich, klepał po plecach. Niektórzy mogli się dziwić – jak to, ten oschły Lenczyk do kogoś się przymila? A on po prostu wywąchiwał, czy od kogoś nie śmierdzi trawionym alkoholem. I gdy już od kogoś wyczuł, że jest wczorajszy, to tak mu przykręcał śrubę, żeby delikwent się zrzygał.
Mistrz wrzucania kamyczków do butów piłkarzy. Tych metaforycznych rzecz jasna. Gdy ktoś mówił „dzień dobry”, ten odpowiadał „ale czy na pewno dobry?”. Rozmowa w szatni z Lenczykiem nigdy nie wyglądała tak, jak u innych trenerów – gracie tak, bronicie śmak, jak jest taka i taka sytuacja, to macie zachować się w taki i taki sposób. Pytał, drążył, pytał, pytał, zagajał, dociekał – jakby chciał sprokurować odpowiednim ciągiem pytań odpowiedź od samego piłkarza.
Piotr Ćwielong: – Marek Gancarczyk przed Śląskiem Wrocław grał jakiś czas w MKS-ie Oława. Kiedyś trener Lenczyk do niego zagaił i mówi tak: „Oława? Byłem tam dwadzieścia pięć lat temu. Słuchaj, tam w centrum koło ronda cały czas stoi to drzewo, co kiedyś stało, czy już je ścięli?”. No miał takie swoje dziwne pytania, że człowiek nie wiedział, w jaki sposób ma zareagować. Lenczyk na obozy zawsze jeździł ze swoją żoną. Kiedyś przychodzi do mnie i mówi tak: „Zdajesz sobie sprawę, że jesteś w tym zespole tylko dlatego, że moja żona cię uwielbia?”. Ja trochę zbaraniałem, ale dobra. Za chwilę gadam z Markiem Gancarczykiem i okazuje się, że on to samo usłyszał. Ostatnio grałem z kolei w Ruchu Chorzów, gdzie spotkałem się w jednej szatni z Miłoszem Przybeckim. On z trenerem Lenczykiem pracował w Zagłębiu Lubin. I jemu też trener sprzedał ten sam tekst!
Do legendy przeszły też lenczykowe treningi. Podczas jednych z zajęć kazał piłkarzom biegać… z krzesłami ogrodowymi nad głową. Wielokrotnie improwizował, kazał zawodnikom skakać przez powalone drzewa. Bywało i tak, że piłkarze grali dwiema piłkami – jedną normalnie napompowaną, a drugą sflaczałą. Obozy przygotowawcze u Lenczyka były tak specyficzne, że zawodnicy innych drużyn zatrzymywali się i nagrywali swoich kolegów telefonami. Lenczyk zafascynował się bowiem metodami doktora Wielkoszyńskiego, wprowadzał też mnóstwo elementów gimnastycznych do swoich zajęć. Treningi urozmaicone pchnięciem kulą, treningi przeplatane zajęciami z judoką… W Śląsku zaordynował też trening tenisowy – tylko piłkarze nie dostali rakiet, mieli to wszystko symulować.
Wymowna jest ta historia z wyjazdu na obóz jednej z drużyn Lenczyka. Autobus wypakowany po brzegi piłkami lekarskimi, hantlami, tyczkami, gumami oporowymi, gumowymi podstawkami. Pojazd ma już ruszać, ale zawodnicy krzyczą: – Trenerze, stop, nie wzięliśmy piłek do grania!
– I dobrze, nie będą potrzebne – odparł Lenczyk.
Dobre historie sprzedał o Lenczyku ostatnio Michał Stasiak na łamach Weszło:
Jego metody treningowy też mi przypasowały. Choć na pewno czasem były dziwne – bieganie z gryfami od sztang, skok wzwyż, albo przechodzenie pod ławkami w parku.
Przechodzenie pod ławkami w parku?
Tak. Trener pytał:
– No co wy, pod ławkami nie możecie przejść? Ile wy macie lat?
Kiedyś pojechaliśmy na obóz do Spały. Powiedział, żeby młodsi przyszli przed treningiem, to pomogą rozłożyć sprzęt. Przychodzimy, patrzymy – trenera nie ma. A tu trener wychodzi zza zaspy:
– Chciałem zobaczyć, czy przyjdziecie wcześniej czy nie.
Innym razem robi rozgrzewkę, rzuca koszulki.
– A teraz będziemy grali.
Patrzymy. Nie ma piłki. A trener zza kurtki rzuca piłkę do rugby.
No i to lenczykowe cmokanie. Jednych irytowało do granic możliwości. No bo jak to – trener cmoka na swoich piłkarzy tak, jak na psa? Ale Lenczyk po prostu nie lubił wydzierać się przy linii, wolał zacmokać, piłkarz przybiegał, a trener spokojnie tłumaczył mu co i jak. Początkowo wielu zawodników nawet nie słyszało tego specyficznego dźwięku, ale trener potrafił wręcz wytresować zawodnik do tego stopnia, że na pełnym stadionie słyszeli to zawołanie. Kiedyś w Zagłębiu Lubin zacmokał na Michała Golińskiego.
– Golina, chodź.
Goliński sprintem biegnie do trenera.
– Tak, trenerze, o co chodzi?
– Wciągnij, chłopie, ten brzuch, bo jesteś upasiony, że aż patrzeć nie można.
– I to wszystko?
– Tak, biegnij.
8. RADOSŁAW OSUCH
Łeeeee, Radek. Łeeeee. W środowisku piłkarskim trudno o większego bajeranta. Pingwinom na Antarktydzie sprzedałby śnieg, Arabom na środku Sahary opchnąłby piasek na tony. Na wszystko ma anegdotę, na każdy temat ma swoje zdanie, każdego potrafi przegadać. Menadżerem został… przez przypadek. Ma niesamowity dar nakręcania ludziom makaronu na uszy i mimo że zanim zaczął bawić się w zarządzanie karierami piłkarzy miał dobrze prosperujące biznesy, to wciągnął się w menadżerkę. To była branża stworzona dla niego.
Historia o tym, jak załatwił swój pierwszy kontrakt wyglądała tak – przez względy rodzinne znał się z Tomaszem Jarzębowskim. A Jarzębowski chciał podpisać lepszą umowę z Legią. Osuch powiedział „Tomeczku, ja ci to załatwię”. Poszedł do prezesa Legii, coś tam naopowiadał, Jarzębowski podpisał kontrakt na lepszych warunkach. Wieść o jego darze do opowiadania się rozchodziła, pod skrzydła wziął Artura Boruca, później kolejnych legionistów i krok po kroku – Osuch został jednym z najpotężniejszych agentów w kraju. Historia na gotowy scenariusz do filmu.
Krążyły legendy o tym, jak potrafił ściemniać w rozmowach w klubami. – Łeee, panowie, ja tu mam takiego zawodnika. Milan mi o niego pyta, dzwonią ci Włosi, podpisujecie czy nie? – to jeden z najbanalniejszych kitów. – Dzwoni Trapattoni i mówi „Radziu, ja cię poznam z moimi wnuczkami, ale daj mi numer telefonu do tego nowego Buffona” – kolejny. Gdy został już właścicielem Zawiszy, to twierdził, że żaden agent syfu mu do drużyny nie wciśnie, bo on te bajeczki już wszystkie opowiedział i na żadną się nie nabierze. Odświeżyliśmy sobie przy okazji wywiady, których udzielał już jako właściciel klubu z Bydgoszczy. Co tam są za perełki… Ot, chociażby kwestia napastnika. – Łeee, panowie, zobaczycie tego Vasconselosa. Dzwonią do mnie z innych klubów i mówią „Radziu, jak ty żeś tego Portugalczyka złowił, przecież o niego liga się powinna zabijać”. A oni zostali z tym Robakiem czy innym. Łeee, nie znają się.
Osuch to prawdopodobnie jedyny człowiek na świecie, który doprowadził do łez… Marcina Wasilewskiego. Tak, tego „Wasyla”, twardziela, chłopa który mógłby jeść pokruszone szkło na podwieczorek. A było tak – obaj spotkali się na jakiejś imprezie, Osuch zauważył Wasilewskiego i zaczął go jechać: – Łeee, Marcin, gdyby nie ja, to ty byś zgnił w rezerwach Amiki. Marcin, ty to miałeś szczęście, beze mnie to byś we Wronkach został i w fabryce byś pralki składał. Łeee, Marcin – zaczął.
A „Wasyl”: – Radek, co ty, przecież ja nigdy nie grałem w rezerwach Amiki.
– Łeee, Wasyl, do dziś byś tam gnił.
– Radek, ja nigdy…
– Co ty byś beze mnie zrobił.
I tak od słowa do słowa, Osuch obstawał przy swoim, a twardziel Wasilewski usiadł i się rozpłakał z bezsilności.
Wspominaliśmy historię o konflikcie Osucha z Mateuszem Borkiem przy sylwetce tego drugiego, ale ta historia jest tak dobra, że nie możemy sobie darować, by dać ją i tutaj:
Borek przyszedł w marynarce, która miała wyhaftowany napis, zawierający litery „s”, „p”, „k” i coś tam jeszcze. Radek na dzień dobry spytał: – Co tu masz napisane? S. P. K. Sparks. Nawet cię nie stać na własną marynarkę? Wszystko musi ci Sparks kupować?
Raymond Sparks był brytyjskim agentem, z którym Osuch miał na pieńku od czasu transferu Artura Boruca z Legii do Celticu. Borek Sparksa znał.
– Co powiedziałeś, kurwa? – zagotował się Mateusz.
– Że ci Sparks kupuje marynarkę, frajerze – odparł Osuch.
– Nie mów do mnie frajerze, kurwa. Wiesz, co znaczy słowo „frajer”? Wiesz co to znaczy? Jeszcze raz powiesz do mnie „frajerze”, kurwa, jeszcze raz powiesz, to cię zajebię – Borek nie zawsze posługuje się piękną, telewizyjną polszczyzną.
– Zmiataj stąd, frajerze.
– Kurwa, kurwa, tylko nie „frajerze” ! Zajebię cię!
Na to Osuch wyciąga telefon i na oczach wściekłego Borka gdzieś dzwoni.
– Halo, Anitka? – zwraca się słodko do żony. – Słuchaj, kotku. Proszę cię, powiedz to, co zawsze mówisz, żeby mnie powstrzymać, bo stoi tu przede mną ten frajer Borek w marynarce, którą dostał od Sparksa, i ja zaraz użyję krav magi, no i niewykluczone, że go wtedy zabiję i będę miał kłopoty.
Oczywiście do bójki nie doszło, ale co koguciki poskakały, to ich. Cała ta wymiana uprzejmości trwała zresztą znacznie dłużej, pewnie z pół godziny, co i raz ktoś wychodził, wracał, znowu się straszyli, znowu padało „tylko nie frajerze” i znowu był telefon do żony.
Wtedy do rękoczynów nie doszło, ale krew polała się, gdy Osuch zajechał na imprezę w Białymstoku. Szychy polskiej piłki, dużo znanych nazwisk, Osuch wiedzie prym w towarzystwie. Balet oczywiście ostro zakrapiany, więc panu Radkowi język się rozsupłał już na całego. Nagle wstaje, podchodzi w knajpie do jakiegoś krępego faceta i wali go w ryj. Sala milknie, bo w sumie nikt nie spodziewał się, że ważny agent będzie walił w mordę jakiegoś siedzącego obok chłopa, który wygląda dość groźnie. Wszyscy spodziewali się, że gość zaraz Osucha skapiszonuje, ale ten siedzi bez reakcji. No to Osuch go jeszcze raz – jeb, prosto w szczękę. Okazało się, że bity przez Osucha facet właśnie wyszedł z pudła i ciążyły na nim zawiasy za poważne pobicie. Na nieszczęście agresora – jego ofiara miała kolegów. Zaraz po drugim ciosie do knajpy wpadł jakiś gość, rzucił Osucha na podłogę i zaczął go brutalnie okładać.
Nagle z podłogi rozlega się głośne chrapanie.
– Kurwa, usnął mi – wymamrotał nieznajomy.
Okazało się, że Osuch był już tak wstawiony, że w trakcie zbierania na twarz srogiego oklepu odfrunął w smaczny sen.
O tym, jak zgrabnie Osuch potrafił kitować, pisał w książce „Stan Futbolu” Krzysztof Stanowski. Historia działa się w hotelu Marriott, Osuch akurat zaprosił do Polski dyrektora Celtiku Glasgow, żeby na fali popularności Żurawskiego i Boruca posprzedawać w Polsce trochę gadżetów. Na miejscu byli też Łukasz Garguła i Dariusz Pietrasiak. Ten pierwszy kupił od Osucha auto i chciał tą furą wrócić do Bełchatowa.
No i tu zaczyna się gadka Osucha. Garguła pyta o kluczyki, Osuch mu na to: – Łeee, „Guła”, a ty wiesz, że ja w dwa tygodnie nauczyłem się francuskiego?
Garguła znów dopytuje o kluczyki, bo już późno, a jutro trening. Osuch wyciąga asa z rękawa i rzuca chińskimi przysłowiami i mądrościami. Ot, na przykład, że idealny wiek kobiety to wiek mężczyzny podzielony przez dwa i dodane do tego dwa.
Garguła już zdesperowany, prosi o to, by Osuch wreszcie pozwolił mu odjechać. Co słyszy? Że bracia Brożkowie zamawiają żarcie z KFC, a później robią sobie zawody w pierdzeniu.
Po kilku godzinach „negocjacji” (przypominamy, że w pokoju siedział też dyrektor Celtiku) pomocnik GKS-u niemal już płakał i błagał, by Osuch dał mu wreszcie te przeklęte kluczyki: – Łeee, Łukasz, ale ty jesteś kochany. Taki kochany. Tylko ty mogłeś uwierzyć, że ja ci te kluczyki dam tutaj. Przecież ja do Warszawy przyjechałem pociągiem.
No Osuch w pełnej krasie. Oczywiście mamy świadomość tego, że kibiców z Bydgoszczy te historyjki raczej nie bawią i nazwisko byłego właściciela woleliby wymazać ze swojej pamięci. Natomiast sami jesteśmy ciekawi, jakby Osuch funkcjonował w dzisiejszej rzeczywistości agentów. I czy dałby radę sprzedać jakiemuś Joachimowi Watzke przykładowego Kamila Wojtkowskiego. Jedno mu trzeba oddać – w menadżerce zrobił kilkaset mniejszych i większych transferów, w pewnym momencie w garści trzymał połowę reprezentacji Polski.
7. ZDZISŁAW KRĘCINA
Od Chicago po Wodzisław na prezesa tylko Zdzisław. Zupełnie szczerze – chyba żadna osoba w polskiej piłce nie zmieniła swojego wizerunku tak spektakularnie, jak Zdzisław Kręcina. Fajny gość, pozytywny, wesoły wujo z memów. Patrzysz na Kręcinę – nie dasz rady się nie uśmiechnąć. I zupełnie zapominasz o tym, że z PZPN-u odchodził po grubych aferach, kojarzony był ze związkowym betonem, swoimi czynami odpowiadał za to, gdzie była nasza piłka przez lata… To fenomen, który trudno zrozumieć. Swego czas Michał Listkiewicz pytał: – Patrzę na reklamy ze Zdzisławem Kręciną, uśmiecham się i jednocześnie zazdroszczę: dlaczego Zdzisio, a nie ja? Przecież nie dlatego, że ma więcej urody męskiej.
Jedno natomiast nie ulega wątpliwości – Zdzichu to równy gość. Chyba nie ma w polskiej piłce osoby, z którą miałby na pieńku. Nikt o nim złego słowa nie powie, a to duża sztuka, zważywszy na prawie trzydziestoletnią karierę w PZPN-ie, podczas których szambo wyciekało każdym możliwym kanałem. Przez te wszystkie lata strzelano do niego setki razy, a on za każdym razem odbijał kule z dużą łatwością. Załatwił go w końcu Grzegorz Kulikowski i jego taśmy prawdy, na których wyszło, że Kręcina mógł dopuścić się przyjęcia łapówki przy przetargu na nową siedzibę związku.
Wcześniej miał nad sobą czterech kuratorów. Gdy w PZPN aresztowano masowo sędziów i działaczy, przezornie wychodził z pieskiem przed szóstą rano, wracał dopiero wieczorem. Jeśliby do niego zapukali – mogliby tylko pocałować klamkę. Gdy innym razem do związku zawitał kurator, Kręcina odstąpił mu swój gabinet, by mógł pracować w komfortowych warunkach. Żaden niczego nie wygrzebał, a prześwietlali Kręcinę z każdej strony.
Już wtedy Kręcina nie miał najlepszego wizerunku. Cała Polska poznała go na dobre wtedy, gdy nastukany jak meserszmit został wyprowadzony z samolotu we Wrocławiu. Jakaż to była komediowa historia. Kręcina gubił się w zeznaniach. Najpierw twierdził, że pijany nie był i komuś nie podobało się, że chrapie, później mówił, że trochę jednak wypił, bo boi się latać. Jakakolwiek byłaby prawda, pozostały po tej aferze trzy nieśmiertelne cytaty:
– Jako pasażer zawsze jestem na tzw. lunchu.
– Zawsze po wejściu na pokład zamawiam piwo, akurat mam taką skłonność, że sobie lubię jedno wypić.
– Doszedł do tego drobny element chrapania.
„Drobny element chrapania”. Absolutna klasyka. Kiedy po tej aferze leciał razem z reprezentacją, kapitan przemawiający przed startem (taki był zwyczaj) zaalarmował: – Panie sekretarzu, dziś nie chrapiemy!
Gdy zakończył swoją przygodę w PZPN, delegaci z innych krajów Europy dopytywali: – Gdzie jest kochany Zdzisiu? Kręcina sam przyznaje, że 95% alkoholu w życiu wypił w pracy. Być może coś mocniejszego wjechało także wtedy, gdy chciał… ściągnąć do Gliwic Carlesa Puyola. Jeśli w ogóle był temat, to raczej był to klasyczny transfer na 50% (Piast chciał, Puyol nie). Kręcina nawet po kilku latach zarzekał się, że to było realne. – Musi pan uwierzyć. Gdyby Angel Perez Garcia chciał przyjazdu Carlesa Puyola, to ten zawodnik przyjechałby do nas. Nawet z ciekawości zagrałby w Ekstraklasie!
Kręcina był mistrzem podejmowania gości, zyskał w tej materii sławę nawet międzynarodową. Przed jednym z meczów do późna posiedział przy szklaneczce z Leo Beenhakkerem i Guusem Hiddinkiem. O ile pierwszy szybko wysiadł, o tyle drugi próbował dotrzymywać kroku. Rano Beenhakker usłyszał od skołowanego Hiddinka: – Jeśli wygracie mecz, to tylko dlatego, że macie taką kondycję jak Kręcina.
Lata melanży, trzy dekady w branży. Wiadomo. Na koniec uśmiechnijmy się przy najbarwniejszym Ice Bucket Challange, jakie powstało. Zdzisław Kręcina i jego „aaaaa”. Cudne!
6. PIOTR ŚWIERCZEWSKI
„Na chaos”, „mam kontakty” czy „piękny kawalerze” – Świerczewski przemycił mnóstwo haseł do klasyki piłkarskiej polszczyzny. Ale postacią jest niezwykle barwną w pełnym tego słowa znaczeniu. Tu historię sprzeda, to pięknie opowie, tu pobije się z Zidanem, tu wleje trenerom środek na potencje do porannej kawy… Chyba nikogo tak dobrze nie opisuje jego ksywa, jak właśnie „Świra”.
Tak naprawdę to… nie wiemy, od czego zacząć. A ponoć dobrze jest zaczynać od mocnego strzału. To nie możemy sobie darować, by nie wspomnieć o jednym z najlepszych tekstów w historii Weszło. Bilans dziesięciu walk Piotra Świerczewskiego, ostatniej nadziei białych w boksie i formule MMA. Bilans 7-2-1.
1. Dębica – weteran ringów z Wiednia (zwycięstwo przez nokaut)
Wreszcie walka przy pełnych trybunach. Wprawdzie przeciwnikiem weteran i to w nie najlepszym stanie, ale trzeba docenić, w jaki sposób nasz zabijaka rozstrzygnął starcie. Dwa szybkie i rywal odpłynął do krainy wiecznych łowów. Później brzydkie zachowanie austriackiego „narożnika”, który nie mógł pogodzić się ze zwycięstwem Świerczewskiego. Podobne scenki widzieliśmy niegdyś po walce Andrzeja Gołoty, gdy nasz rodak został uderzony telefonem komórkowym. Żenada.
2. Szczecin – kibic Pogoni (zwycięstwo przez nokaut)
Walka zakontraktowana w plenerze. Niezwykle efektowna. Autokar Lecha Poznań zatrzymuje się w Szczecinie na stacji benzynowej, gdzie napotyka na fanów Pogoni. Ci wyzywają piłkarzy. Świerczewski mówi: – Dajcie najlepszego od was, od nas będę ja i rozstrzygniemy kto lepszy.
„Świr” i rywal ustawiają się naprzeciwko siebie, Piotrek pierwszym ciosem idealnie trafia w nos. Kibic zalewa się krwią. Spotykają się w toalecie, gdzie obaj zmywają krew (jeden z twarzy, drugi z ręki). – Szacunek – mówi pokonany.
3. Poznań – pracownik biura antydopingowego (zwycięstwo przez nokaut)
Walka w ramach federacji MMA. Pracownik biura antydopingowego po meczu Lecha w Poznaniu, jeszcze w starym budynku klubowym, wchodzi po schodach z tacką pełnych ampułek na kontrolę antydopingową. Jak więc można sobie wyobrazić, obie ręce ma zajęte.
Gdy spotyka Świerczewskiego, wylosowanego do kontroli, mówi: – Panie Piotrze, zapraszamy.
„Świr” słusznie uznaje, że pojedynek na pięści – skoro facet trzyma tackę – byłby niehonorowy i sprzedaje mu kopa w jaja. Ampułki latają po całym budynku.
4. Francja – Zinedine Zidane (walka nierozstrzygnięta)
Pierwsza zagraniczna walka Świerczewskiego w ramach MMA. Trzeba przyznać, że był w opałach, ale się z nich wylizał. Zinedine Zidane uderzył go głową, Piotr upadł i już się wydawało, że będzie liczony. Niespodziewanie jednak wstał i przylutował Francuzowi łokciem. Pojedynek przerwany na skutek zamieszek.
5. Bydgoszcz – pierwsze starcie dziennikarskie (zwycięstwo przez nokaut)
Przy autokarze piłkarzy Piotr Świerczewski spostrzega dziennikarza, Adama Godlewskiego. Rywal niespecjalnie wymagający, za to bardzo medialny. Szybkie zwycięstwo przynosi reprezentantowi dużą sławę w środowisku i prawdziwą rozpoznawalność. Niestety, przegrany nie może się z tym pogodzić i odwołuje się do przeróżnych sądów. Słabe.
6 .Wronki – trener Andrzej Czyżniewski (zwycięstwo przez poddanie się przeciwnika)
Piotr Świerczewski rzuca się na stojącego przy linii trenera Andrzeja Czyżniewskiego. Ten jest trochę zaskoczony i nie oddaje ciosów. Sędzia jasno daje do zrozumienia, że mamy do czynienia z pasywną postawą jednego z pięściarzy i kończy pojedynek. Ostatecznie Świerczewski płaci osiem tysięcy złotych kary, bo tak zarządziła federacja. Trudno pogodzić się z tym wyrokiem.
7. Poznań – drugie starcie dziennikarskie (zwycięstwo przez nokaut)
Tylko Piotr Świerczewski jest w stanie stoczyć dwie walki jednego dnia. Po wygranej z przedstawicielem biura antydopingowego powala na ziemię dziennikarza „Przeglądu Sportowego” Jarosława Czerniaka i nadrywa mu ucho. Widzimy tu jednak niekwestionowaną klasę zwycięzcy. Po nokaucie podchodzi do rywala, podaje mu rękę i pyta, czy wszystko w porządku.
8. Białowieża – zagadkowe potknięcie (porażka przez nokaut)
Niezbyt honorowe zachowanie naszego mistrza. W sposób niekwestionowany przegrywa sylwestrową walkę z przypadkowym „karkiem”, kończy ją z podbitym okiem. W świat puszcza jednak przekaz, że limo to efekt sparingu z Maciejem Zeganem, innym renomowanym pięściarzem. Oj, przegrywać też trzeba umieć!
9. Mielno – starcie z policjantem (walka nierozstrzygnięta)
Pierwsza walka „Świra” transmitowana w telewizji. Niestety, w bardzo słabej jakości i dlatego pozostaje sporo znaków zapytania. Piotr Świerczewski – niezwykle skromny pięściarz – mówi, że jego rywal o pseudonimie „Piękny kawaler” w rzeczywistości pobił się sam. Ogólnie rzecz biorąc trudno wskazać zwycięzcę, ponieważ przeciwnik nagle przypomina sobie, że jest policjantem i zaprasza Piotra na zwiedzanie komisariatu.
10. Turcja – druga walka międzynarodowa (zwycięstwo przez nokaut)
Piotr Świerczewski tym razem próbował swoich się we wrestlingu. Z powodzeniem! Przeciwnikiem Koreańczyk, z dość nietypową fryzurą, podpadającą trochę pod dredy. Generalnie jakiś taki włochaty. „Świr” wykorzystuje tę słabość przeciwnika – w czasie meczu podbiega, łapie go za uszy i włosy równocześnie, i podnosi nad ziemię. Rywal wyje z bólu, walka zostaje przerwana, podobnie jak mecz piłkarski, który przy okazji odbywał się na tym samym boisku.
***
Ale zabralibyśmy cały sznyt „Świra”, gdybyśmy spłycili jego barwność tylko do bójek na ringu niezawodowym. No bo który piłkarz gonił po Marsylii (i to w samych slipach) bandziorów? A było tak – Świerczewski leżał sobie na kanapie, nagle obudził go huk. Ktoś włamał mu się do mieszkania. Wziął to, co było pod ręką i ruszył w pościg za włamywaczami. A że pod ręką był miecz samurajski, to reprezentant Polski gonił napastników w slipkach i z mieczem. Rabusiów nie dogonił, ale ci tak spieprzali, że po drodze zgubili cały łup.
Inna historia. Zgrupowanie reprezentacji Polski, piłkarzom już zaczyna odbijać po kolejnym dniu w hotelu. Przed śniadaniem wyskoczyli do sklepu z gadżetami seksualnymi i kupili krople na potencję. Przed posiłkiem dodali kilka kropelek do kaw sztabu szkoleniowego. Trening się nie odbył.
Lata późniejsze. Świerczewski już jako trener wchodzi do szatni biedującego ŁKS-u. Zaległości w wypłatach są już kosmiczne. Jeden z zawodników mówi, że dzisiaj przyjedzie po raz ostatni na trening, bo na kolejny nie da rady – nie ma już nawet kasy na bilet MPK. Trener pyta innego młodziaka:
– Ty, a co ty jesz na obiad, skoro tyle ci nie płacą?
– Teraz? No to trzeci dzień makaron z cukrem.
– Mhm… No to chociaż węglowodany naładujesz!
W tym samym ŁKS-ie Świerczewski krzyczał do Marcina Adamskiego, by grał na chaos. Już musi walić, nie ma czasu. Powiedz mu, żeby walił. Na chaos.
„Świr” zasłynął też w wielu szatniach z tego, że był nałogowym hazardzistą. Nie chodzi o kasyno, a o zakłady zawierane na treningach. Kopanie piłką do kosza, skakanie na jednej nodze… Świerczewski znał triki na wygrywanie takich zakładów i na ogół golił szatniową młodzież co rusz. Stawka najczęściej była symboliczna – mycie korków, usługiwanie przy śniadaniu, noszenie na rękach z treningu albo… randki z dziewczynami tych, którzy zakład przegrali.
Świerczewski i jego duch rywalizacji czasami zaskakiwał w nieoczywistych momentach. Lech pojechał kiedyś na zgrupowanie. Jeden z dziennikarzy leżał już w hotelowym pokoju i powoli kończył korespondencję do gazety. Nagle do pokoju wpada „Świr”. – Ty, kurwa, wysoki jesteś, nie? To pewnie w kosza grałeś. Miejscowi chcą zagrać w kosza o kasę. Dawaj, kurwa, szykuj strój i za pięć minut bądź na dole, nie będą nam jakieś chujki podskakiwać – i wyparował z pokoju.
To człowiek pokroju tych, których trudno nie lubić. Zawsze uśmiechnięty, zawsze pomocny, z dobrym serduchem. Gdy lata temu w Lechu brakowało pieniędzy na wypłaty, to „Świrek” wręczył klubowej młodzieży kilka stówek. – Żebyście chociaż dziewczynom coś pod choinkę kupili – mówił. Kiedyś w hotelu na zgrupowaniu reprezentacji… uratował lekarzowi życie. To prawdopodobnie jedyny przykład, gdy zawodnik ratował lekarza. Doktor zasłabł, „Świr” w przytomnym odruchu rzucił się do niego, wyciągnął mu język zapadający się do gardła i ułożył faceta w bezpiecznej pozycji.
Świerczewski zawsze bawił się życiem, dziś – choć starszy – to nadal pełen werwy. I oby nigdy mu jej nie zabrakło.
5. PAWEŁ ZARZECZNY
Gdyby Paweł Zarzeczny urodził się w Stanach, prawdopodobnie dorobiłby się tych wszystkich drogich aut, o których opowiadał. W Polsce… trudno znaleźć redakcję, z której go nie wyrzucono. Sam mówił, że doceni się go dopiero po śmierci, którą tysiąc razy przepowiadał. Najbarwniejsza postać w historii dziennikarstwa sportowego. Mistrz pióra, mistrz gawędy, człowiek, które przeczytał wszystkie książki. I wszystkie zapamiętał. Zawsze był najlepszy.
Świętości nie uznawał. Potrafił wbić szpilkę każdemu. Kiedyś na wigilii PZPN-u do stolika dziennikarzy dosiadł się trener Nawałka.
– Andrzejku, Andrzejku! – wołał go Paweł, który przyszedł do stolika akurat w momencie, gdy Nawałka odchodził.
– Paweł, to Adam – poprawił go jeden z kolegów.
– Wiem, ale niech sobie nie myśli, że jeszcze nic nie wygrał, a już wszyscy pamiętają, jak ma na imię.
Nikt nie potrafił tak musztrować młodych dziennikarzy, jak „Pawka”. Jeden ze „Stanów Futbolu”, prowadzi Mateusz Święcicki, gościem Dariusz Mioduski. Zarzeczny przekonuje publikę, że to on jest Messim tego programu. Gdy „Święty” zaczyna wchodzić z nim w polemikę, słyszy bolesny strzał: – Dobra, weź ty na razie zbieraj na kawalerkę.
Kiedyś Samuel Szczygielski z naszej redakcji jeździł do Pawła nagrywać w zastępstwie One Man Show. Był wtedy jeszcze w liceum, a więc codzienne przebywanie z taką osobistością było dla niego przeżyciem. Podczas jednego ze spotkań postanowił zapytać mistrza dziennikarstwa o rady. Liczył, że „Pezet” opowie o kluczowym momencie swojej kariery, sprzeda inspirującą anegdotę albo po prostu podsunie jakąś książkę.
Paweł tylko popatrzył i rzucił: – Wylecz pryszcze.
Gdy ktoś przyniósł do redakcji wywiad, powtarzał, że wywiady to robiła Oriana Fallaci. O Łukaszu Wiśniowskim mawiał, że – cytując – piłkarze akceptują takiego gamonia w reprezentacji tylko dlatego, że nie poderwie im żadnej dziewczyny. W Orange Sport wymyślił „Puchar Pindery”, czyli przechodnie trofeum dla osoby, która najbardziej się sponiewiera na redakcyjnej imprezie. W „Przeglądzie Sportowym” Sebastian Parfjanowicz zapytał kiedyś:
– Paweł, mogę jechać na tydzień do Trójmiasta, na mistrzostwa Polski w żeglarstwie? Wiesz, to ważne zawody, bo niedługo mistrzostwa świata, i to ostatnia szansa, żeby…
– Jedź, jedź. Damy ci pieniądze, weź sobie jakiś fajny hotel. Tylko mam prośbę: nic nam stamtąd nie pisz, nie wysyłaj. OK?
Zarzeczny prowadził kiedyś program w Orange Sport z Marcinem Najmanem. Po jednej ze słynnych walk Najmana, Pawka zapytał: – A wiecie, jak Marcin zamawia piwo w knajpie?
Po czym… odklepał kilka razy w blat baru, w którym nagrywany był program. Najman się obraził, a magazyn za jakiś czas zleciał z anteny.
Paweł wyznawał zasadę, że prawda nie może przeszkadzać w pisaniu. Powtarzał, że nie ma czasu na prywatne rozmowy, czym doprowadzał do szału różne postaci polskiej piłki. Nie da się zliczyć, ile razy „Pezet” usłyszał „to tylko dla twojej informacji”. A potem napisał wszystko w gazecie. Anegdota Przemysława Rudzkiego. Telefon do redakcji „Przeglądu Sportowego”.
– No tak, no tak, tak, tego śmego, jasne – Paweł odłożył na bok słuchawkę, a ktoś tam, po drugiej stronie, mocno się produkował. Jak się później okazało, to Zdzisław Kręcina, wściekły na Pezeta, że napisał o nim coś nie tak.
– Pawełku, ale ja ci, do kurwy nędzy, niczego takiego nie mówiłem!!! – miał wrzeszczeć.
Paweł, gdy tylko dorwał się do głosu, rzucił: – Pamiętaj, Zdzisiu, niech ci prawda nie przeszkadza w pisaniu! No, to pa pa, bo mam tu kupę roboty! Ściskam!
Innym razem Janusz Basałaj, którego brat był prezesem Wisły Kraków, opowiedział Pawłowi przed nagraniem Ligi+, że Bogusław Cupiał pojechał do Niemiec po najnowszy model Maybacha. Na antenie Paweł pytał: – Jak w tym klubie ma być dobrze, skoro właściciel, zamiast kupować nowych zawodników, pojechał sobie właśnie po najnowszego Maybacha?!
Cupiał, człowiek bardzo dbający o prywatność, wydzwaniał później do Basałaja z żądaniem wyjaśnień, skąd Zarzeczny mógł to wiedzieć. „Basso” zręcznie uniknął podejrzeń, a Zarzeczny usłyszał, że od teraz rozmowy tylko o pogodzie. Samego Cupiała, człowieka niezwykle zamkniętego, pielęgnującego hermetyczne środowisko, także zraził do siebie: – Właściwie to na co panu ta Wisła? Kupiłby pan finał Miss Polonia i miałby pan dziesięć dobrych dup. Nie byłoby lepiej?
Marek Jóźwiak z kolei rozmawiał z Pawłem przy czterech butelkach whisky. „Beret” opowiadał wszystko jak leci gubiąc się w tym, co jest prywatną rozmową, a co wywiadem. Gdy kupił za kilka dni „Piłkę Nożną”, musiał mocno się zdziwić.
Działało to w dwie strony. W „Super Expressie” pojawił się artykuł, że Andrzej Pawelec jest goły i wesoły. Na drugi dzień Paweł spotkał Pawelca na imprezie u Janusza Wójcika. Ten wziął go na stronę, chcąc wyjaśnić temat.
Był to już ten moment imprezy, że „Pezet” nie miał zahamowań: – Dobra, to załatw dupy! – zaproponował Pawelcowi, a ten wyjął z kieszeni osiemset złotych i wręczył Pawłowi. Za dwa dni w „Super Expressie” pojawił się artykuł o tym, że Pawelec ma wypasioną chatę i jest zarobiony po uszy.
Mistrzowska anegdota Jarosława Kołakowskiego: „Byłem rzecznikiem prasowym PZPN-u i przygotowywałem wszystko do meczu z Francją na Parc des Princes. Akurat ruszał Klub Wybitnego Reprezentanta, zostali zaproszeni różni piłkarze, trzeba było ich godnie ugościć. Przyjechałem dzień przed całą ekipą, miałem zobaczyć jak wygląda hotel i czy wszystko gra. Siedzę na recepcji, sprawdzam te pokoje, dogrywamy szczegóły z recepcjonistką:
– Pokoje czekają na gości. O, nawet widzę, że jeden już wziął klucz. Szarmach się nazywa – mówi.
Trzy dni do meczu. Myślę sobie: co ten Szarmach robiłby teraz w hotelu? Zająłem się innymi rzeczami, dopiero wieczorem poszedłem na górę, żeby się z nim przywitać. Otwieram… a tam w pokoju Szarmacha siedzi Paweł z fotoreporterem.
Paweł spędzał czas bardzo dyskretnie, więc udało im się przesiedzieć tam do samego końca zgrupowania. Z pokoju wychodził tylko fotoreporter. Trasa była jedna – winda, bar, winda. Gdy Szarmach przyjechał ostatniego dnia przed meczem koło pierwszej w nocy, na recepcji usłyszał tylko:
– Panie Szarmach, pan od dwóch dni już śpi u nas!
Skończyło się tak, że jeździł po Paryżu o pierwszej w nocy i szukał sobie hotelu. A Paweł balował trzy dni na jego miejscu”.
Paweł pisał dla górnych trzech procent. Wyznawał zasadę, że news nie jest wtedy, gdy pies pogryzie człowieka, a wtedy, gdy człowiek pogryzie psa. Twierdził, że dziennikarze nauczyli go tylko picia wódki. Żeby wkurzyć niemieckie kierownictwo „Przeglądu”, w dniu meczu Groclinu z Herthą dał okładkę „Na Berlin!” z czołgiem i piłkarzami wystylizowanymi na „Czterech pancernych”. Po awansie kadry Engela na mundial napisał z kolei, że „to jeszcze nie czas na lizanie się po fiutach”. Po przeczytaniu polskich klasyków stwierdził, że jak sam nie napisze, to nic dobrego nie przeczyta.
Syn zagaił kiedyś Pawła, by ten nie miał tak głupich pomysłów. – Gdybym nie miał głupich pomysłów, nigdy bym się nie zadał z twoją mamą i ciebie by nie było na świecie – usłyszał w odpowiedzi.
Ostatnia historia, autorem Krzysztof Stanowski. „Siedzieliśmy wtedy przed jego domem, w Zalesiu, Paweł sprowadzał do poziomu gówna wszystkich największych polskich pisarzy. Z kolei jego pies – z wyglądu groźny jak diabli – biegał sobie po okolicy. Podszedł wnerwiony sąsiad.
– Dlaczego ten pies biega bez kagańca?
– A dlaczego ma biegać w kagańcu?
– Bo może kogoś pogryźć!
W duszy przyznałem rację sąsiadowi, ten pies to było bydle.
– A dlaczego pan jest bez kagańca? – zapytał nagle Paweł.
– Słucham?!
– Statystycznie rzecz biorąc, ludzie na ludzi napadają znacznie częściej niż psy na ludzi, więc zgodnie z tym rozumowaniem pan pierwszy powinien założyć kaganiec.
– Co pan powiedział?!
– No sam pan widzi, kto tu jest agresywny – skwitował Paweł i sięgnął po piwko.”
Cały Paweł. Teraz pewnie opierdziela świętego Piotra popijając swoją ulubioną Warkę. To taki aparat, że nawet własną śmierć przewidział. Na początku jubileuszowego odcinka „One Man Show” stwierdził, że to prawdopodobnie ostatni odcinek, bo czekają Powązki.
Był ostatnim.
4. RYSZARD FORBRICH
Prawdopodobnie najbardziej obrzydliwa postać w tym rankingu. Mieliśmy wątpliwości – dać go czy nie dać? Z jednej strony – to facet, który bez cienia zażenowania utopił polski futbol w korupcyjnym bagnie. Ale nie sposób odmówić mu tego, że był niezwykle barwny. Szuja, która w pewien sposób zapisała się na kartach historii. Nie ma co udawać, że „Fryzjer” nie istniał. I choć zastrzegamy po raz kolejny, że Forbrich był postacią ohydną, to jednak postanowiliśmy wyciągnąć go wysoko w tym rankingu. To wszak nie prezes PZPN, nie prezesi klubów, nie reprezentacji byli swego czasu najważniejszymi ludźmi w polskiej piłce. Najważniejszy był facet ze złotym zębem na przedzie, który siedział w slipach przed telewizorem i przez telefon ustawiał mecz za meczem.
Jego dom w Obrzycku nazywano „biurem spadkiem i awansów”. Dostał nawet ksywę „Architekt”, bo stał za sukcesami wielu polskich drużyn. Knajpa Borowianka we Wronkach była przez pewien czas ważniejsza niż siedziba PZPN, bo to tam zapadały kluczowe decyzje o tym, kto awansuje, kto spadnie, kto będzie grał, a kto nie, kto zdobędzie Piłkarskiego Oscara dla najlepszego sędziego w kraju. Taksówkarz, pan Stasiu, zbierał delikwentów z dworca i zawoził do Borowianki. Albo do dworku pod Wronkami. A tam było wszystko, czego dusza zapragnie – wódka, drogie alkohole, stoły uginające się od golonek, a jak ktoś sobie zażyczył, to i panienki. No i był on. Główny wodzirej imprez.
„Fryzjer” był jak ten najweselszy wujek na weselu, który opowiada najbardziej sprośne żarty. Bo w gruncie rzeczy to nie był mafiozo z filmów, który w eleganckim garniturze steruje podwładnymi. Był wsiowym chłopem, który wiedział do kogo zadzwonić, komu wcisnąć bajerę i komu posypać, by wszystko szło po jego myśli. Uwielbiał rymowanki, hasełka, powiedzonka. Jego ulubiony żart? Ten z gatunku zagadek: co jest mniejsze od pipki komarzycy? Penis komara, bo musi w nią wejść! Rysiu błyszczał w towarzystwie tak, jak złoty ząb na przedzie jego klawiatury.
Wybił się w Amikę, którą wyprowadził z szóstej ligi do Ekstraklasy. Miał w szachu Wielkopolski Związek Piłki Nożnej – do tego stopnia, że załatwił swojemu klubowi awans z szóstej ligi do czwartej. Potrafił przekabacić piłkarzy i stworzył we Wronkach świetny zespół, bo przecież ściągnął tam chociażby Kryszałowicza, Dawidowskiego, Bugaja, Bąka, Kukiełkę i wielu innych. Im bardziej pochłaniał go futbol, tym rzadziej zajmował się swoim domyślnym zawodem. Wreszcie salon fryzjerski oddał córce Lidce, choć czasami brał nożyczki w dłoń i robił wyjątek dla swoich ulubionych gości. Dla prezesa Kaszyńskiego zamykał cały zakład. Bogusława Baniaka ostrzygł w szatni Lecha Poznań tuż po awansie Kolejorza z II do I ligi.
Kto wie, czy punktem przełomowym w jego „karierze” nie było właśnie pogonienie go z Amiki? Wtedy „Fryzjer” zaczął działać na skalę krajową. W domu mu się nudziło, klub go już nie pochłaniał, a przecież miał gigantyczne kontakty i wpływy. Zaczął więc ustawiać całą polską piłkę. Sędziów miał w kieszeni, a sam burzył się, że inni ustawiają mecze. Nie mógł się nadziwić, że Cracovia wynajmuje firmę ochroniarską, której właścicielem jest jeden z arbitrów. – To korupcja! – grzmiał.
Nadawał ksywy arbitrom – był Borsuk, Zdun, Dziunia, Fujara. No i Demarczyk, czyli sędzia Marczyk, jeden z jego ulubieńców, któremu załatwił nawet nagrodę dla arbitra roku. Z Marka Ryżka zrobił sędziego ekstraklasowego, bo uznawał go za fajnego faceta. Mieszkał niedaleko niego, ponoć był jego kierowcą i Forbrich wysyłał go po wódkę i kanapki. – Dobry człowiek, biblię czyta w kościele – zachwalał go.
Do kuriozalnej sceny doszło w sławnej Borowiance, gdy nagle zaczął obrzucać jednego z sędziów… garściami cukru. – Ty kurwiorzu, ty! – darł się. „Kurwiorz” to było jego ulubione określenie. Mówił tak do wszystkich – do dziennikarzy, których spraszał na grube popijawy. Do zawodników. Do współpracowników w Amice. Do trenerów. Do sędziów rzecz jasna też. Kiedyś za „kurwiorza” musiał tłumaczyć się w PZPN-ie, bo ktoś przyłapał go, jak mówi tak do jednego z arbitrów. „Fryzjer” wyjaśniał, że przecież „kurwiorz” to określenie przyjacielskie. Co innego „kurwiarz”, co to, to nie.
Sędzia Olech całował go po rękach (ponoć dla żartów i hecy, tak przynajmniej wyjaśniał tę historię Adam Godlewski w „Spowiedzi Fryzjera”, sam Godlewski też uczestniczył w tamtej akcji), odbierali od niego wszyscy ludzie piłki. A co na to sam Forbrich? Do pewnego czasu schlebiało mu to, jak wszyscy się go boją. Później, gdy prokuratura zaczęła dobierać mu się do tyłka, rozkładał tylko ręce i mówił „ja jestem dziadek portier, mieszkam sobie na wsi, co ja biedny mogę?”.
Historia „Fryzjera” to historia o tym, by nie lekceważyć rubasznych wujków ze wsi, którzy rzucają obleśne żarty i którzy chodzą w kraciastych koszulach i wytartych jeansach. To historia człowieka, który wódką, golonką i kontaktami w agencjach towarzyskich omotał całą polską piłkę. I mamy tylko nadzieję, że tacy ludzie pozostaną już tylko barwną anegdotą, a nie pierwowzorem dla kolejnego bonzo, któremu zechce się brudzić ten sport.
3. JÓZEF WOJCIECHOWSKI
Polska odpowiedź na Gigiego Becaliego. Z jednej strony dodawał lidze niebywale dużo kolorytu i inwestował w nią swoje pieniądze. Z drugiej… serial „JW w Polonii” wywalał skalę dopuszczanego w lidze absurdu. Wojciechowski rozbrajał swoją naiwnością, lekkością, z jaką palił w piecu swoimi pieniędzmi. A przy tym miewał humory jak kobieta w ciąży – zmieniał zdanie z dnia na dzień, w zależności, którą nogą wstanie i co podszepnie podpowiadacz, których miał na pęczki.
Na początek niepozorna scenka, która pokazuje, z jakiego kalibru oryginałem mamy do czynienia. Siedziba J.W. Constructions. Trwa remont, ale się przeciąga. Mija pierwszy termin, mija także drugi. Wojciechowski zniecierpliwiony. Denerwuje go sprzęt porozstawiany na korytarzach. Musi coś z tym zrobić. Bierze więc jedną ze stojących drabin i… jak gdyby nigdy nic wyrzuca przez okno.
W y r z u c a d r a b i n ę p r z e z o k n o.
Całe szczęście, nikt nie ucierpiał – no, poza jednym z samochodów stojących pod siedzibą firmy. Józek był po tej akcji zadowolony z siebie – przestraszył robotników, w prosty sposób sprawił, że ci zagęścili ruchy.
Potraktujcie to jako pewien symbol – mniej więcej w ten sposób działał w piłce Wojciechowski. Impulsywny, totalnie nieprzewidzialny facet, którego stać na wszystko. Prasa wytknęła kiedyś Wojciechowskiemu, że płaci piłkarzom premie za wyjście na boisko, podczas gdy w każdym klubie płaci się za wygrany mecz. JW wezwał do siebie Łukasza Trałkę.
– Trała, piszą wszędzie, że te wejściówki są takie, trzeba to zmienić. Nie może być za przegrany mecz! No jak!
– No tak, prezesie, jaki ma prezes pomysł?
– Ile jest meczów w miesiącu?
– Cztery.
– Ile tam masz tej wejściówki?
– Cztery tysiące.
– Cztery razy cztery, ile to jest?
– 16…
– Dopisz mu tam do kontraktu na stałe, a wejściówki skasuj!
I po problemie – jakie to proste! Całe środowisko wiedziało, że JW ma bardzo luźne podejście do wydawania swojej gotówki, więc każdy chciał naciągnąć naiwnego prezesa na kasę. Inna sprawa, że on sam dawał się robić w balona. Grzegorz Bonin był już dogadany z jednym z klubów na 40 tysięcy złotych, ale gdy zainteresował się nim Józek, zaśpiewał sobie dwa razy tyle – i dostał!
Innym razem Artur Sobiech pojechał z Dariuszem Smagorowiczem do Warszawy, by negocjować kontrakt. Ruch był zainteresowany transferem (dogadał się w pięć minut – bańka euro), Sobiech już niekoniecznie. Kręcił nosem. Gdy Wojciechowski rzucał kwotę, jaką mógłby zarabiać, grzecznie odpowiadał: – Nie, dziękuję.
– To ile ty chciałbyś zarabiać? – spytał w końcu.
– Sto tysięcy – rzucił na odczepnego piłkarz, mając przekonanie, że nawet JW nigdy na taką kwotę nie przystanie.
A potem się zdziwił, bo Wojciechowski odpowiedział: – W porządku.
Nie dość, że zarabiał kosmiczne pieniądze, to jeszcze jeszcze u prezesa zaplusował – przedstawił się jako piłkarz, któremu nie brakuje pewności siebie. I nie brakowało jej do samego końca pobytu w Polonii. Kolejny szalony pomysł Wojciechowskiego – zamrażanie pensji. Czerwiec 2011, siódme miejsce Polonii w lidze. Wojciechowski znów buzuje, więc postanawia zawiesić zawodnikom 20% pensji i stawia konkretne warunki:
– mistrzostwo Polski oznacza potrojenie tej sumy,
– w przypadku drugiego miejsca pensje zostają zwrócone,
– każde inne miejsce oznacza, że kasa przepada.
– Ciebie, krnąbrny, zostawię na koniec – rzucił do Sobiecha podczas „negocjacji” z piłkarzami, które o dziwo szły Wojciechowskiemu z dziecinną łatwością – każdy zgadzał się na nowy system, a nawet jak w duchu nie akceptował zamrażania pensji, to bał się reakcji szalonego JW. No i Sobiech był jedynym zawodnikiem, który się wyłamał. Wojciechowski mówił później na forum szatni o jednej czarnej owcy, a więc czas napastnika w klubie dobiegł końca. Nie narzekał – zgłosił się po niego Hannover 96.
Inna sytuacja, początek Młodej Ekstraklasy. Sparing młodej Polonii, Wojciechowski ogląda go z trybun. Podoba mu się jeden z piłkarzy. Po meczu pyta:
– Który grał z osiemnastką? (dokładnego numeru nie pamiętamy, szczegół).
– Ten i ten.
– To niech przyjdzie.
Józkowi młody zawodnik spodobał się na tyle, że na bazie tego występu zaproponował mu jeden z najwyższych kontraktów w drużynie ME. Czy piłkarz był zdziwiony? Pewnie tak. Bo z osiemnastką to on zagrał, ale tylko w drugiej połowie. W pierwszej z tym numerem grał zupełnie inny piłkarz i to on wpadł w oko Wojciechowskiemu, który rozpoznawał młodzieżowców tylko po numerach.
Inny przykład na to, z jaką łatwością wydawano w Polonii pieniądze. Daniel Gołębiewski negocjował swój pierwszy kontrakt. Osoba oddelegowana do rozmów postawiła sprawę jasno: – Dobra młody, masz dwa tysiące i wypierdalaj.
Gołębiewski godzić się nie zamierzał – dajcie ósemkę, albo nie mamy o czym gadać, choć tak naprawdę wystarczyłaby mu piątka, ale wiadomo – rozmowy trzeba zacząć z górnego pułapu. Po chwili usłyszał: – Dobra, jak zagrasz choćby minutę, co i tak ci się nie uda, to dostaniesz tę ósemkę. A chuj! Zrobię tak dla wszystkich – ci, którzy zadebiutują, automatycznie osiem.
Wojciechowski płacił więcej, ale i wymagał. Jeden z meczów Ekstraklasy. Polonia wygrywa 2:1. Po meczu wpada rozwścieczony prezes: – Co wy robicie?! Nie za to wam płacę, byście wygrywali 2:1!!!
Właściciel Polonii w szatni oczywiście bywał często. Sam dziwił się zresztą, dlaczego ludziom się to nie podoba: – Media bardzo to rozdmuchały. Co złego jest w wejściu do szatni swojego zespołu? Pomieszczenia, za które płacę? Jestem właścicielem. To tak, jakbym zapytał mojej asystentki, czy mogę wejść do swojego gabinetu w biurze. Nie bądźmy śmieszni.
W Polonii nie istniała karuzela trenerska, to był istny roller-coaster. Bobo Kaczmarek stracił pracę po trzech zwycięstwach i jednym remisie. Trenerzy dostawali nierynkowe stawki, więc godzili się na pracę w Polonii nawet ze świadomością, że Wojciechowski będzie nimi pomiatał. Wiedzieli, że pieniądze i tak odzyskają. Theo Bos wiedząc, co się może święcić, zażyczył sobie na przykład półrocznego wynagrodzenia z góry. Gdy Holender w swojej krótkiej pracy chciał odsunąć na boczny tor Daniela Gołębiewskiego, ten bagatelizował: – W pierwszym meczu u trenera nie zagram. W drugim już wejdę z ławki, w trzecim zagram w pierwszym składzie, a w czwartym trener nie będzie miał pracy.
Pomylił się tylko o jeden mecz. Po pięciu kolejkach Bosa w Warszawie już nie było.
Jose Maria Bakero także nie wytrwał długo. Krążył o nim znakomity żart (podkreślamy – tylko żart, nie zdarzyło się to naprawdę, choć… bardzo pasuje do opisywanej postaci).
Wchodzi Bakero do siedziby JW Construction, puka do gabinetu Wojciechowskiego.
– Kto tam? – słychać zza drzwi głos prezesa.
– Jose Mari Bakero.
– Wypierdalać wszyscy trzej!
Oczywiście cała trójka została w końcu wypierdolona, ale były piłkarz Barcelony musiał godzić się najpierw na recenzje „rady mędrców”. Wojciechowski wymyślił sobie, że po każdym meczu piłkarzy oceniać będzie dwanaście różnych osób. W skład tego ciała wchodzili m. in. Paweł Janas, kilku stałych podpowiadaczy, asystent pierwszego trenera, ale i trójka dziennikarzy – Iza Koprowiak, Olgierd Kwiatkowski i Maciej Marculanis, początkujący dziennikarz „Faktu”, który dorabiał jako szatniarz. Rada działała według prostej zasady – najgorzej oceniony piłkarz dostaje klubową czerwoną kartkę i nie może zagrać w następnym meczu. Bakero ugiął się przed wyrokami rady – takim sposobem odstawił na jeden mecz między innymi Andreu.
JW opowiadał o swoim pomyśle w „Przeglądzie Sportowym”: – Bakero bronił się przed takim rozwiązaniem, ale oznajmiłem mu, że skoro nie zgadza się z oceną 12 ekspertów, to chyba nie zgadza się z całą ideą profesjonalnego klubu. Co będzie, jeśli mimo wszystko wystawi Andreu w wyjściowej jedenastce na mecz z Koroną? Będzie to oznaczało, że chce iść ze mną na wojnę.
Rany, dziennikarze odstawiali piłkarzy od składu. To się działo naprawdę! I to wcale nie tak dawno temu!
Tyrani byli też oczywiście piłkarze. To Wojciechowski jest twórcą Klubu Kokosa – drużyny utworzonej specjalnie dla zawodników, którzy nie chcieli godzić się na obniżkę kontraktów. Spotykali się oni rano w klubie i przez osiem godzin biegali po klubowych schodach. Gdy Wojciechowski mówił o swoim tworze, nie krył dumy: – Jest u nas coś takiego, jak „Klub Kokosa”. Mamy piłkarza, którego zatrudnił Jacek Grembocki. Nazywa się Daniel Kokosiński. Moim zdaniem był to jakiś przekręt, uważam, że Grembocki ściągnął go do nas, bo miał jakieś zobowiązania wobec kogoś innego. Ten obrońca okazał się bardzo słaby, chcieliśmy z niego zrezygnować, ale on nigdzie nie chce od nas odejść, choć miał oferty. Właśnie wokół tego Kokosińskiego stworzyliśmy klub nieudaczników. Nie chcemy, by psuli Młodą Ekstraklasę, nie chcemy, by zarażali młodych chłopaków swoją indolencją i nieudacznictwem. Ci najsłabsi muszą trenować w Klubie Kokosa.
„Nie chcemy, by zarażali młodych chłopaków swoją indolencją i nieudacznictwem” – boskie. W „Klubie Kokosa” wylądowała masa piłkarzy, między innymi Ebi Smolarek, który najpierw wynegocjował sobie gwiazdorski kontrakt, a później nie zamierzał godzić się na zredukowanie go o połowę. Im więcej Wojciechowski płacił, tym bardziej lubił się wyżywać. Często zapraszał piłkarzy na lunche, podczas których dawał upust swoim emocjom. Grzegorz Bonin usłyszał podczas takiego spotkania: – Ty chuju, tyle siana ci płacę, a ty chuja grasz.
– Ty nie możesz tak mówić do zawodników – zwrócił kiedyś uwagę pracodawcy Theo Bos.
A Wojciechowski na to: – Ja mogę!
Zresztą, nawet z zatrudnienia Holendra Wojciechowski chciał zrobić Big Brothera. Gdy przyklepywał w swoim gabinecie kontrakt, na dole firmy zebrali się dziennikarze. Iza Koprowiak wykręciła do prezesa numer, by zapytać, na jakim etapie są rozmowy. – Zaprośmy ich tu, niech zobaczą, jak się prowadzi negocjacje! – zaproponował wówczas Wojciechowski. Ówczesny dyrektor sportowy Polonii, Paweł Janas, postanowił zawiesić na moment taktykę „ja się nie wpierdalam” i odwiódł Józka od tego szalonego pomysłu.
Węgier Tamas Kulcsar swoje w Polonii zarabiał, miał robić różnicę, ale poprzestał na dziewięciu bezbarwnych meczach. Wojciechowski szybko się na nim poznał. Mówił w mediach: – Gdyby moi piłkarze zagrali w Bełchatowie jak profesjonaliści, to mogliby wygrać. Mieli kilka sytuacji bramkowych, ale durny Węgier, który wchodząc do drużyny powinien sobie zjednać chłopaków, którzy nie chcieli z nim grać, zamiast podać, to idiota poszedł na przebój i strzelił prosto w bramkarza.
Wojciechowski chciał pozbyć się „durnego Węgra”, a więc oddał go na wypożyczenie, które kończyło się wraz z ostatnim dniem maja. Możecie wyobrazić sobie minę zawodnika, który dowiedział się, że jego kontrakt w Polonii zostaje zerwany, bo… nie stawił się pierwszego czerwca w klubie. Po co miałby się stawiać? No właśnie nie wiadomo, skoro zespół rozpoczynał treningi tydzień później. Wojciechowski uznał, że to wystarczająca podstawa do pożegnania się z piłkarzem. Odpalony został także wspomniany wcześniej Andreu. Ten przyjechał do biura JW, by dowiedzieć się, o co chodzi z tym rozwiązaniem kontraktu, ale „Wojciech” nie wpuścił go nawet do gabinetu.
Każdy pretekst jest dobry, żeby zakończyć współpracę z tymi, którzy nie zyskują poparcia u grupy podpowiadaczy, którzy wokół Józka namiętnie krążyli. Ktoś podsunął Wojciechowskiemu pomysł, by zatrudnić Włodzimierza Lubańskiego. Ten zażyczył sobie, by pomagał mu jego kolega z niższych lig belgijskich, Kazimierz Jagiełło. Ile wytrwali? Trzy miesiące. Zostali pogonieni po kilku dniach od rozpoczęcia okna transferowego. Wojciechowskiemu nie spodobało się to, że udali się do Belgii, mimo że jak deklarowali, wszystko było skonsultowane z klubem…
Na Cesara Cortesa Wojciechowski wyłożył 700 tysięcy euro (no i rzecz jasna zaproponował godziwy kontrakt). Cierpliwości prezesa starczyło na trzy mecze. – Ten Cortes jest fatalny! Jego transfer był pomyłką. Nie sądzę, by Bakero jeszcze kiedyś na niego postawił – grzmiał w mediach i lekką ręką zrezygnował z „Louisa Vuittona z Chile”. Tak, „Louisa Vuittona z Chile”, właśnie tak nazywał go później Józek w wywiadach. No cóż, widocznie zapomniał nazwisko gościa, na którego wydał 700 baniek.
Ale Wojciechowski płacił, więc kolejni piłkarze i trenerzy wręcz lgnęli do niego. Jacek Grembocki dla przykładu robił prezesowi dobrze w każdym możliwym wywiadzie. Opowiadał na przykład o tym, że w tak dobrze zorganizowanym klubie jeszcze nigdy nie pracował, mimo że wszystko w Polonii stało na głowie. O, jedna z przykładowych wypowiedzi: – Trzeba się cieszyć, że jest taki szef, który chce płacić grube pieniądze, abyśmy mieli gdzie trenować. Bo co byśmy zrobili, gdyby go nie było?
Wojciechowski szybko wyczuł, z jaką wazeliną ma do czynienia. Gdy zatrudnił Dusana Radolsky’ego, wypalił na łamach „PS”: – To nie jakiś chłystek jak Grembocki.
Innym razem dziennikarz zapytał go o możliwe przyjście Ireneusza Jelenia. – Jeleń? Jeleni to ja mam w zespole pod dostatkiem – zdziwił się Wojciechowski.
Były właściciel Polonii doskonale znał się nie tylko na piłce (lepiej od trenerów), ale także na medycynie. Dwie wypowiedzi, które przeszły do klasyków: – To jest skandal! Ja naprawdę nie rozumiem, jak profesjonalny piłkarz może nie wiedzieć, co ma w tym swoim dziobie? W tym tygodniu wszyscy przejdą prześwietlenia zębów, bo chcemy wiedzieć, czy podchodzą do swojego zawodu rzetelnie. Z trenerem Janasem zastanawialiśmy się, kiedy my mieliśmy podobne problemy. I mnie po raz ostatni bolał ząb w 1979 roku! Ja nie rozumiem, jak tak młody człowiek może nie dbać o higienę jamy ustnej. Dla mnie to jest nawet większa wpadka niż błąd Michała Gliwy.
– Ja mam ponad 60 lat, też miałem kiedyś spory problem z kolanem, jedni lekarze zalecali operację, inni nie. No i pojechałem na statek, wróciłem po pięciu tygodniach i problem minął. Organizm sam się zregenerował. Może podobnie byłoby w przypadku Jodłowca (…) Też uprawiam sport. Trzy razy w tygodniu gram w tenisa. Nie zawsze trzeba iść pod nóż.
Miał gest, to bez dwóch zdań. Potrafił zapłacić kelnerowi 600 złotych za pokrojenie kotleta. Gdy zabrał Mierzejewskiego i Trałkę na podróż do Barcelony, w jednej z luksusowych restauracji kelner zapytał, co podać. – Wszystko! – odpowiedział Wojciechowski. I faktycznie – zamówił wszystko, co było w karcie.
Pracownikom stawiał najdroższą whisky. Jeden z nich zagalopował się i z rozpędu dolał do szklanki colę.
– Co ty zrobiłeś?! – pieklił się JW.
– Jak to?
– Dolałeś coli do tak drogiej whisky?
– Tak.
– Jesteś zwolniony!!!
Inna scenka, znów zwolnienie z pracy. JW dzwoni do jednego ze swoich pracowników:
– Panie X, chciałem pana poinformować, że pan Y już dla nas nie pracuje. Zwolniłem go! Od dzisiaj będę kontaktował się z panem, przejmuje pan jego obowiązki.
– Dobrze, rozumiem.
– I nie zapyta pan, dlaczego go zwolniłem?
– Dlaczego pan go zwolnił?
– Proszę pana, jesteśmy na jachcie, tu są piękne dziewczyny, a on się za żadną nie obejrzał. To pedał jest!
Ten sam JW prowadził szalony wyścig ze Zbigniewem Bońkiem o stołek prezesa PZPN. Z czego zapamiętamy jego szaloną kandydaturę? Z arcyporuszającego spotu o upadającej polskiej piłce, nagranym na jakimś rozpadającym się stadionie (tak, mówimy o kraju, który stadionami akurat może pochwalić się bajecznymi) i walce o to, by głosowanie odbywało się na karteczkach, a nie automatycznymi maszynkami, które są podobno nieuczciwe (JW zarzekał się, że w przypadku porażki pójdzie do sądu – zapomniał tylko, że tymi samymi maszynkami głosuje się w spółce JW Construction). Piękny to byłby kabaret, ale – no niestety – Wojciechowski musiał obejść się w wyborach smakiem.
Czy była to jednoznacznie zła postać? Nie, to postać kolorowa. Potrafił zaoferować swoim piłkarzom bajeczne kontrakty, by za chwilę ich szmacić. Stał się dojną krową, od której ciągnął kasę każdy, kto tylko mógł. A komu się nie udało – ten frajer. Miał wiele patologicznych zachowań, traktował klub jak zabawkę, ale jedno trzeba mu oddać – była to zabawka finansowana z własnej kasy. Był (jest) obrzydliwie bogaty, a że zakochał się w piłce, rządził po swojemu. Szkoda tylko, że Polonię oddał akurat w ręce Ireneusza Króla…
2. FRANCISZEK SMUDA
Jeśli jedna historia może powiedzieć o człowieku wszystko, o Smudzie najwięcej mówi ta o słynnym raporcie Greków. Hubert Małowiejski miał odpowiadać za rozpracowanie naszego rywala na Euro 2012. Po kilku tygodniach żmudnej pracy na biurku Smudy wylądował obszerny dokument. Rozpracowane stałe fragmenty, schematy akcji, mocne i słabe strony poszczególnych piłkarzy.
Smuda przewraca jedną kartkę, drugą, trzecią… Po kilkunastu sekundach wypala:
– Chuja grają, opierdolimy ich.
Sami nie wiemy, czemu dziwimy się bardziej – że komuś takiemu powierzono posadę trenera na najważniejszy turniej w historii polskiej piłki czy że był najbardziej naturalnym kandydatem na tę posadę. Dyletanctwo Smudy było urocze. Warsztat? Gierka, dziadek, gierka. Jak piłkarz dostał koszulkę w poniedziałek, wiadomo było, że w sobotę zagra. Chyba, że w tygodniu podpadnie. A sytuacje, by niekontrolowanie wybuchnąć śmiechem przy „Franzu”, zdarzały się każdego dnia.
Dyżurny powód do żartów? Oczywiście lapsusy językowe. Prawdą jest, że wczesnego Smudy nie dało się zrozumieć.
– Dziś zajmiemy się rzutyma rożnami! – mówi pewnego razu na treningu, a drużyna już przygryza wargi, by nie wybuchnąć śmiechem.
Smuda dalej próbuje: – Rzutymi rożnemi… Rzutoma rożnoma… Chuj, kornerami!
– Jestem wasza nowa trenera – przedstawił się przed szatnią Widzewa Łódź. W Wiśle z kolei próbował pobudzać piłkarzy: – To jest drużyna, tu wszystko musi być jak w alfabecie. Od A do O!
Innym razem, gdy jeden z zawodników zabrał głos, Smuda próbował go sprowadzić do pionu: – Dobra, dobra, ty już nie bądź taki alfa i romeo.
Kiedyś młoda dziennikarka – niezajmująca się sportem na co dzień, a więc nie czująca klimatu – zadzwoniła do Smudy po wypowiedź. Grzecznie zapytała trenera o możliwość rozmowy, zapewne lekko się stresując.
– Teraz? Teraz to ja sram – usłyszała w słuchawce.
Przy innej okazji reporterka Wizji Sport usłyszała: – Spierdalaj.
O, albo scenka z Łęcznej. Przy jednym stole siedzą najważniejsze osoby w pionie sportowym – „Franz”, jego asystent Dariusz Marzec, Zdzisław Kapka, Veljko Nikitović, Łukasz Stupka. Smuda opowiada jakąś historię, wtrąca się na chwilę Marzec, który nie zgadza się ze zdaniem swojego szefa, a Smuda… wpada w furię.
– „Ziemniak”, zamknij mordę! „Ziemniak”, ryj!!! Masz koryto, więc wpierdalaj!!!
Nastąpiła niezręczna cisza, nikt z siedzących przy stole nie wie, co powiedzieć. A „Ziemniak” (taką ksywę ma Marzec)… zgodnie z poleceniem Smudy zajął się jedzeniem.
Smuda tylko syknął: – Patrzcie, jak wpierdala. Jak świnia. Ale przynajmniej posłuszny!
Inna historia, cytujemy „Stan Futbolu”: “Mecz z Portugalią w Warszawie. Dyrektor kadry Konrad Paśniewski nie może się doczekać składów, a do meczu coraz bliżej. Nie wie, kto zagra w ataku.
– Wpisz, tego, ślaślaślaślaśla.
– Kogo?
– Tego, kurwa, jąkałę z Płocka.
Czyli Ireneusza Jelenia, mającego wadę wymowy.”
Smuda szczyci się, że potrafi ocenić piłkarza po tym, jak wchodzi po schodach. Być może nie poddał takiej analizie Sorina Oproiescu, rumuńskiego studenta, który był u niego na kilkudniowych testach w Wiśle. W innych okolicznościach do „Franza” przyjechał Francuz z niższych lig. Długa podróż za nim, pierwszy trening, zajęcia na hali. Smuda wypala po kilkunastu minutach: – Dobra, niech ten, jak mu tam, dyrygent Frankreich już wypierdala, bo nie mogę na niego patrzeć.
Nie tylko na schodach można wpaść Smudzie w oko, lecz także na dyskotece. „Franz” wyciągnął za uszy w Wiśle młodego Dominika Husejko. Czym zdobył uznanie trenera? Tym, że pobił się z kimś na imprezie. – Lubię takich chłopaków. Widać, że ma charakter – czytamy słowa Smudy w książce „Sen o potędze”. Jak można się domyślić – kariery nie zrobił.
Przenosimy się do Lecha Poznań. Smuda pojechał obserwować Roberta Lewandowskiego grającego jeszcze w Zniczu Pruszków. O rekomendację poprosił go Andrzej Czyżniewski odpowiadający wówczas za skauting „Kolejorza”, gorąco popierający transfer „Lewego”. Smuda, który później pracował z Robertem i w Lechu, i w kadrze, zadzwonił do Czyżniewskiego i wykrzyczał: – Musisz oddać mi za benzynę, że kazałeś mi takie drewno oglądać!
Wspominaliśmy o tym, że ulubionym treningiem „Franza” jest gierka jedenastu na jedenastu. Zgrupowanie reprezentacji Polski, Smuda – dla odmiany – ordynuje właśnie gierkę. Cytujemy książkę „Szamo”:
“Piłkarze patrzą na siebie. Kto ma powiedzieć, że to niemożliwe? W końcu odzywa się asystent Smudy, Jacek Zieliński:
– Trenerze, ale…
– Co „ale ”, co „ale ”? Do roboty!
– Nie możemy grać jedenastu na jedenastu!
– Jak, kurwa, nie możemy, skoro codziennie tak gramy!
– Ale Błaszczykowski i Matuszczyk wrócili do Niemiec.
Franek stracił rezon tylko na sekundy.
– W takim razie… „Sandomierz” zagra w pomocy! – wskazał na „Sandomierza”, który w rzeczywistości nazywał się Sandomierski, ale kto by to zapamiętał…”
„Smuda robi cuda” – mawiano przed laty, choć epizod w reprezentacji całkowicie obnażył Smudę jako trenera. Sukcesy, jakie osiągnął w polskich klubach, nie do końca da się wytłumaczyć. Wszystko robił na nosa. Teoretycznego podłoża w zasadzie nie miał. Kończył zawodówkę o profilu murarskim, matury nie miał, o czym Jan Tomaszewski zawiadomił nawet prokuraturę (nie można mieć papierów trenerskich bez matury). Wiele jest prawdy w celnej szpilce, jaką w Smudę kierował Artur Boruc, uroczo nazywając go Dyzmą.
Zresztą, nawet jeden z zagranicznych epizodów Smudy to czysty przypadek. Na początku trenerskiej drogi „Franz” wyjechał z Niemiec to Turcji, gdzie trenował Altay Izmir i Konyaspor. Władze tego drugiego klubu byli przekonani, że zatrudniają zasłużonego polskiego piłkarza, Władysława Żmudę. Smuda, Żmuda – kto by się zastanawiał? Sam „Franz” też nie zamierzał uświadamiać Turków, że coś w ich logice poszło nie tak, jak powinno. W Mielcu z kolei Smuda dostał pracę dzięki poleceniu Edwarda Sochy, któremu… tapetował mieszkanie. Grajewski nie ukrywa, dlaczego ściągnął go do Widzewa. Zapytany przez C+ o największy transferowy sukces odparł: – Transfer Smudy, bo przyszedł za czapkę gruszek.
Jak już Smuda zaczął się dorabiać, pokochał pieniądze. Do tego stopnia, że nie chciał zwrócić premii, jaką otrzymał za trzecie miejsce Zagłębia Lubin, premiujące awansem do pucharów. „Miedziowi” ustawili wówczas mecz z Cracovią, a „Franz” zarzekał się, że pieniędzy nie odda, bo już je przejadł.
Smuda to “mistrz” pozytywnej motywacji piłkarzy i podwładnych. Moda na SMS-y, trener uczy się na zgrupowaniu Wisły Kraków, jak korzystać z tego dobrodziejstwa telefonii komórkowej. Klika, klika, po jakimś czasie można odtrąbić sukces – pierwszy SMS w życiu wysłany.
Asystent „Franza”, Kazimierz Kmiecik, odczytuje wiadomość: – Ty chuju!!!
„Ty chuju” to jedno z ulubionych powiedzonek Smudy. Gdy „Przegląd Sportowy” przed Euro 2012 robił ankietę wśród kadrowiczów, jedno z pytań dotyczyło właśnie ulubionego tekstu selekcjonera. Adam Matuszczyk odpowiedział właśnie: – Ty chuju.
Inna historia, którą niedawno opowiadał u nas Michał Stasiak. „Awaryjnie pojechałem na kadrę trenera Bońka. Polska przegrała z Łotwą, a kilka dni później grała towarzyski w Ostrowcu z Nową Zelandią. Kilku pierwszoplanowych graczy wyjechało, młodzieżówka i ligowcy uzupełnili skład – tak się załapałem. Mecz przesiedziałem na ławce, po powrocie do klubu siedzimy w szatni. Smuda:
– O, widzę, że wróciłeś z reprezentacji.
– Tak.
– Nic się nie przejmuj, że nie wszedłeś. Im się popierdoliło, że cię wzięli na tę kadrę”.
Gdy Hubert Wołąkiewicz przyjechał pierwszy raz na kadrę, usłyszał od trenera: – Chyba dzisiaj zagrasz, kup sobie pampersa, żeby się nie zesrać.
Smuda rzadko brudzi sobie ręce taktyką, przed meczem ogranicza się do prostych instrukcji w swoim stylu: – Też macie jak oni po dwie nogi i dwa jaja, to zapierdalać! Pewnego razu w Wiśle Kraków jeden z asystentów wyraził sprzeciw. Chciał, by przedmeczowa odprawa była trochę szersza.
– A rywale, może o rywalach coś im powiemy? – kontrował swojego przełożonego.
– Co, kurwa? Ja się nie będę przejmował kimś z KSZO Ostrowiec, przecież oni nie potrafią grać w piłkę.
Historyjka z Lecha. Luis Henriquez biega po przeciwległej strony do ławki trenerskiej, ale słyszy, że Smuda wykrzykuje do niego: – Panama! Panama! Na trybunach kilkadziesiąt tysięcy osób, piłkarz nic nie słyszy. Żeby uspokoić trenera, pokazuje uniesiony kciuk na znak, że zrozumiał wskazówki. Po meczu Smuda wniebowzięty: – Luis, dobrze przyjąłeś te wskazówki, od razu to lepiej wyglądało!
Smuda na Euro 2012 grał nie z Czechami i Rosją, a Czechosłowacją i Związkiem Radzieckim. Podczas zgrupowania Legii w Tunezji przez cały czas uparcie twierdził, że jest w Indonezji. Innym razem do Radosława Michalskiego wypalił: – Pamiętaj Radek, jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubowi.
Euro 2012 był festiwalem Franciszka Smudy, który kompromitował się na oczach kraju. Najpierw zarzekał się: – Niedługo będzie tak, że nawet sprzedawca z bazaru w Egipcie, który rzuci po polsku: „Cień doply, siak sie masz?” dostanie polski paszport.
A potem zrobił etatowych kadrowiczów z Perquisa, Polańskiego, Boenischa, dalej stawiał na Obraniaka, chciał zrobić Polaka z Manuela Arboledy. Zapytany o tak nagłą zmianę frontu, odpowiedział: – Skąd mam brać piłkarzy? Z kibla ich nie wezmę.
Zmieniał zdanie w zasadzie co pięć minut. Najpierw mówił, że koniec piłkarzy zabierających partnerki na zgrupowanie, a na jeden z pierwszych wyjazdów zabrał małżonkę. O Grzegorzu Wojtkowiaku mówił, że to urodzony środkowy obrońca, mimo że w Lechu nigdy nie wystawił go na stoperze. Psychologa w kadrze nie potrzebował, bo w jego zespole „nie ma wariatów”. Narzekał, że Beenhakker zostawił mu „pół piłkarza”, samemu twierdząc, że Fornalikowi oddał „gotową drużynę”. Odpowiadającego za przygotowanie fizyczne Barry’ego Solana przedstawiał jako Amerykanina, który pomógł osiągnąć Turkom półfinał Euro 2008, podczas gdy w rzeczywistości okazał on się Irlandczykiem, który z Turkami nigdy nie współpracował (ani z żadną inną drużyną piłkarską). Piłkarze nie mieli pojęcia, jak ma wyglądać ich taktyka. Wiele mówiąca scenka, Andrzej Niedzielan (napastnik) wchodzi na boisko za Adriana Mierzejewskiego (pomocnika).
– Ale gdzie mam grać?! – pyta trenera.
– Graj! – słyszy w odpowiedzi.
Na koniec kilka nieśmiertelnych cytatów: – Jak się komuś nie podobają transfery Legii, to niech wypierdala na Polonię.
– Zajechać to można kogoś w łóżku.
– Moi piłkarze grają tak dobrze, bo ich gwałcę.
– Masło, zobacz jak ty wyglądasz. Musisz schuść.
– Walczymy o spadek.
– Każda drużyna to banda, a każdy piłkarz to kurwa.
– Ja nie jestem miękkim chujem robiony. Nie padam na kolana, nie lamentuję. Ja jestem Smuda.
No, pan jest Smuda i trudno pana wspominać bez uśmiechu na ustach.
1. JANUSZ WÓJCIK
Arcymistrz motywacji, książę negocjacji, mag kombinacji. Nie jest tajemnicą, że w kupowanie meczów umoczony był po łokcie, że za kołnierz nie wylewał, a i wrogów narobił sobie tylu, że nie starczyłoby nam rąk w redakcji, by ich wszystkich zliczyć. Dla jednych był postacią obrzydliwą, która dołożyła solidną cegłę do tego, jak zgnuśniał polski futbol. Inni kojarzą go z medalem olimpijskim i sukcesami z kadrą.
Dla nas „Wójt” był facetem, którego trudno włożyć w jakiekolwiek ramy. Metody motywacyjne miał wyjątkowe (momentami – absurdalne), metody treningowe unikalne, a powiedzonka… cóż, nie sposób zebrać tych, które na stałe weszły do kanony piłkarskiej polszczyzny. Lećmy zatem z historiami, które najlepiej opisują to, kim był „Wujo”.
Szatnia przed meczem ligowym, Wójcik wpada i rzuca „dobra, misie, szczerzyć kły”. Zawodnicy patrzą po sobie zdziwieni, ale na życzenie trenera obnażają swoje uzębienia.
– Nie, ty na pewno nie… Ty masz dobre, ale ty siedzisz na ławie… Kurwa, nikt z was nie ma wielkiej szpary między „jedynkami”? – burzy się trener.
Wreszcie znajduje zawodnika z odpowiednią diastemą.
– No, misiu, u ciebie to może zagrać. Idź tam do tunelu i jak już wszyscy będą, to siknij im przez te jedynki śliną. Niech, kurwa, wiedzą z kim grają.
***
Inna szatnia, inny tunel. Wójcik wychodzi, ale przy końcu korytarza mija Grzegorza Kaliciaka ubranego w cywilne ciuchy.
– Dzień dobry, trenerze… – wita się „Kali”.
– Dzień do… A ty, kurwa, czemu nie grasz? – pyta swojego zawodnika.
– Trenerze, ja pauzuję dzisiaj za kartki.
„Wójt” rzucił mu badawcze spojrzenie, zlustrował od góry do góry, spojrzał zza okularów i rzekł:
– Misiu, ja to sprawdzę…
***
Trening Legii, Wojciech Kowalczyk wykańcza kolejną akcję zgrabną wcinką nad bramkarzem.
– Kowal, bum, laga!
Następna akcja, „Kowal” znów podcinką obok bezradnego golkipera.
– WOJTEK, JEBNIJ WRESZCIE!
– Trenerze, przecież wpada.
– Ale ty masz napierdalać!!!
***
Wójcikowi pewnego razu dziennikarze zaczęli zwracać uwagę, że stawia na doświadczonych zawodników i nie wpuszcza do drużyny młodzieży. Wójcik nerwowo zareagował na to, że ktoś próbuje go nauczać piłki nożnej: – W piłce chodzi o wyniki. I tyle. A nie, że wystawię sobie młodych i powiem, że coś buduję. Jak ktoś chce sobie coś wybudować, to niech sobie szałas na działce wybuduje.
***
A propos wybierania składu. Wójcik kiedyś dość oryginalnie uargumentował wystawienie Macieja Żurawskiego nie na szpicy, a na boku pomocy.
– Trenerze, czemu tak? – dopytywał zawodnik.
– Żuraaaaaw, ja po prostu wiem, że ty sobie lubisz czasem depnąć w pedał.
***
Wójcik to mistrz motywacji. Jego przedmeczowe odprawy (te, na które akurat przyszedł) to prawdziwe perełki. Podrzućmy kilka:
– (przed meczem z Australią) Panowie, kurwa, jedziemy frajerów. Nie możemy się męczyć z chłopcami, którzy tutaj sobie kopią z kangurami.
– (przed meczem z Hiszpanią) To piękni chłopcy, ładnie wyglądają, jak grają na gitarach, gdy świeci słońce. To niech sobie grają, ale nie dziś. Nie tutaj w Warszawie. NAM TU NIKT, KURWA, NIE BĘDZIE GRAŁ. Od grania my dzisiaj jesteśmy. Jedziemy od początku. Jazda, kiełbachy w górę i do boju.
– Panowie, pierwsza minuta! Pokazujemy im kto tu rządzi. Jedziemy równo z murawą. Wślizg, wślizg, wślizg! Opierdalamy ich!
– (indywidualna reprymenda do Piotra Włodarczyka) Słuchaj, misiu, jak w ciągu pięciu minut nie oddasz celnego strzału, to przybiegniesz do mnie z powrotem, robisz dwa kółka wokół boiska i dopiero wracasz do gry.
***
Wójcik jako selekcjoner wybiera kadrę na wyjazd do Tajlandii. – Dobra, kurwa, biorę tego wielkiego byka z Polonii. Wpisz mi tam Kasztelana – referuje. Oczywiście w Polonii wówczas żaden Kasztelan nie grał, ale powołanie szczęśliwie dotarło do Kaliszana.
***
Zgrupowanie kadry, do reprezentacji dotarło zaproszenie na imprezę organizowaną przed jedną z ekip wyścigowych z Formuły 1. Akurat robili jakiś event, zależało im na promocji i dobrym ugoszczeniu kadry. Zawodnicy trochę kręcili nosem, część chciała porobić coś innego, część chciała po prostu posiedzieć w hotelu.
– Misie, nie pierdolić mi tu, zobaczycie coś fajnego.
Kadra pojechała na tor. Ostatecznie „czymś fajnym” okazało się oglądanie Wójcika jeżdżącego ciężarówką wyścigową. Kadra dostała bowiem talon na indywidualny przejazd takim pojazdem, a „Wójt” nawet nie pytał o to, kto ma się przejechać.
– Ale frajda, misie, ale frajda… – mówił podekscytowany do kadrowiczów, którzy pół dnia przesiedzieli bez sensu na wyjeździe.
***
Dzień przed meczem z Hiszpanią, Wójcik ma wielkie problemy z tym, na którego bramkarza postawić w tym starciu. Zawołał obu do swojego pokoju, obaj stoją na baczność, a trener przechadza się po lokum.
– Dudek, Matysek… Matysek, Dudek… Dudek czy Matysek – mruczy pod nosem.
Nagle się odwraca i wrzeszczy: – BUUUU!!!
Dudek zaskoczony niemal odskoczył, a Matysek stał jak wryty.
– Dudek się boi, broni Matysek! – uradował się „Wójt”.
***
Szkoła trenerów w Warszawie, „Wujo” prowadzi wykład na temat przygotowań drużyny na sezon na przykładzie Anorthosisu Famagusta. Gadka, szmadka, trener się produkuje, ale przerwy siedzący na samym przedzie Franciszek Smuda:
– Eeee, Janusz, a tego nie można zrobić tak… no, wiesz, na czuja?
Wójcik charakterystycznym wzorkiem znad okularów popatrzył na „Franza” i wymruczał:
– Franiu, na czuja, to może sprawdzić jak pachnie kobieta w przewężeniu.
***
Zrobiliśmy kiedyś wywiad z „Wójtem”. Trener zażyczył sobie jednak autoryzację. No i bierze wydrukowaną rozmowę do ręki. Czyta, czyta, dochodzi do zdania „była dupa i jest dupa.
– Dobre, dobre. Ale dopiszcie, że z majonezem. Dupa z majonezem!
***
Wielu piłkarzy nie mogło się nadziwić, że „Wujo” przy swoim nocnym trybie życia rano potrafił wyglądać jak z żurnala. Po nocach przecież nie oszczędzał siebie i kieliszków, a rankiem zawsze wypachniony, pełny życia, z elegancką zaczeską. Tajemnica tkwiła w… suplementacji, którą w kroplówkach aplikowali mu fizjoterapeuci. Szybka kroplóweczka, ciemny okular i Wójcik śmigał na trening. No chyba, że zapomniał o terminarzu. Pewnego razu na kadrze:
– Trenerze, za kwadrans wychodzimy, trener gotowy? – pyta rozgorączkowany asystent.
– Jedźcie sami na ten trening, ja dośpię…
– Trenerze, jaki trening? My mamy dzisiaj mecz.
– Ach, mecz… To zawołaj mi tu tych moich muminków…
***
Znów zgrupowanie reprezentacji. Końcówka treningu na warszawskiej Agrykoli. Zajęcia dobiegają końca, zostało już tylko rozciąganie i do hotelu. Wójcik zauważa jednak kątem oka, że na stadion przyjechała telewizja. Nagle się ożywia.
– Panowie, dawać! Gramy, strzał, jeb, armata, laga, bomba!
Z czasem kadrowicze zaczęli się modlić, by żadna kamera nie pojawiła się na zajęciach, bo Wójcik chciał zrobić dobre wrażenie w szkiełku i ordynował najtrudniejsze treningi specjalnie pod telewizję.
***
Obóz Śląska Wrocław, Wójcik był wówczas dyrektorem sportowym, a Władysław Łach trenerem. Choć i tak za najważniejsze sznurki pociągał „Wójt”. Piłkarze na wyjeździe usiedli przy stole i po kolacji odpalają kolejne baterie alkoholu.
Nagle zjawia się Łach:
– O wy, zobaczymy!
I poleciał do Wójcika.
– Janusz, zobacz, przecież to już jest libacja!
A Wójcik przyszedł, walnął po kielonie z zespołem i wytłumaczył trenerowi:
– Władziu, to nie libacja, tylko integracja.
***
Wójcik miał tendencję do znikania. Możemy się tylko domyślać co robił wtedy, gdy treningi musieli prowadzić za niego asystenci, a on pojawiał się dzień przed meczem w stanie jeszcze wskazującym. W Śląsku jednak zdarzyło mu się zniknąć na cały tydzień. Zespół szykował się do meczu z Ruchem, przyszedł dzień spotkania – trenera nie ma. Wójcik zaginął.
W szatni zdziwienie, ale cóż – trzeba grać. Janusz Kudyba, asystent Wójcika, rozpisał skład na tablicy. Wszyscy gotowi do wyjścia, nagle wpada „Wujo”. Omiótł szatnię wzrokiem, spojrzał się na rozpiskę ze składem i rzucił tylko.
– No. I tak, kurwa, gramy.
***
Redakcja jednej z gazet sportowych. Wójcik akurat został wylany z Famagusty, a na łamach pisma pojawił się tekst, że do zwolnienia doszło z przyczyn dyscyplinarnych – „Wójt” miał nadużywać alkoholu i właściciel nie mógł tego dłużej tolerować.
– Panowie, ktoś na dole wali butami w drzwi i mówi, że chce rozmawiać z naczelnym – poinformowała dziennikarzy sekretarka.
Na dole przed drzwiami stał Wójcik. Trener był oburzony za treść tekstu, bo wcale nie został wyrzucony za pijaństwo i ma nawet kwit od prezesa klubu, że dziękuję mu za współpracę.
– Teraz mi ładnie napiszecie sprostowanie – oznajmił.
– W porządku, panie Januszu, później ktoś do tego usiądzie i damy w jutrzejszej gazecie… – zaczął redaktor naczelny.
– Nie, nie, misiu. Ja tu z wami usiądę i przypilnuję, żebyście napisali jak należy – poinformował „Wójt”.
***
No i na koniec klasyk – show Janusza Wójcika w Grodzisku Wielkopolskim:
JAKUB BIAŁEK I DAMIAN SMYK
***