Nie śpimy, lecimy! W wielkanocny poniedziałek przedstawiamy wam kolejną, już trzecią odsłonę rankingu najwybitniejszych piłkarzy w dziejach. Jeżeli śledziliście uważnie poprzednie odcinki, to na pewno pamiętacie, że w zestawieniu już zdążyli pojawić się zawodnicy tak wspaniali jak choćby Roberto Carlos, Johan Neeskens, Luis Figo czy Luigi Riva. Teraz podnosimy poprzeczkę jeszcze wyżej. Bobby Moore, Karl-Heinz Rummenigge, Rivaldo, Gianluigi Buffon? Tak, między innymi o nich sobie dziś poczytacie. Zapraszamy do lektury.
Kto przegapił pierwsze dwie części rankingu, niech zajrzy sobie TUTAJ i TUTAJ. Odnośniki zamieścimy również pod tekstem.
Startujemy!
60. MARIO COLUNA
Słyszysz: „legendarny piłkarz Benfiki z Mozambiku”, myślisz: Eusebio.
To jednak Mario Coluna, również pochodzący z Mozambiku, przetarł Eusebio szlak do Europy. W książce Michała Zichlarza „Afryka Gola” czytamy:
„Do Benfiki trafił już w połowie lat 50. i przez piętnaście lat gry w klubie z Lizbony decydował o obliczu zespołu. Dziesięć razy był mistrzem Portugalii, a dwukrotnie zdobył Puchar Europy. Ze świetnej strony pokazał się też w barwach reprezentacji Portugalii na mistrzostwach świata w Anglii. W przeciwieństwie do Eusebio, po tym, jak kraj jego urodzenia uzyskał niepodległość, Coluna wrócił do Mozambiku. Przez wiele lat był prezydentem piłkarskiej federacji, a w latach 90. kierował ministerstwem sportu.”
Coluna był partnerem idealnym dla Eusebio. Rozumiał swojego rodaka jako piłkarza, wiedział też najlepiej, jakim jest człowiekiem, w końcu wychowali się obaj w tym samym afrykańskim kraju. To Coluna był kapitanem wielkiej Benfiki, to on dowodził portugalskim zespołem z drugiej linii. Nie był może szczególnie wysoki, ale nadrabiał to mięśniami, siłą fizyczną. Budził respekt, miał w szatni ogromny autorytet. W Portugalii mówiło się o nim „O Monstro Sagrado”, „Błogosławiony Potwór”.
Finał Pucharu Europy z 1962 roku uważany jest za jeden z najpiękniejszych w historii. To właśnie on jest jednym z głównych filarów, na których stoi legenda Eusebio. Di Stefano i Puskas – dwaj wielcy klubu z Madrytu – byli już wtedy bliżej końca niż początku kariery, ale wciąż piekielnie groźni. Real był faworytem i zgodnie z tym statusem do przerwy prowadził 3:2. Piłkarze legendarnego węgierskiego szkoleniowca Beli Guttmana realizowali jednak cały czas plan, który miał sprawić, że koniec końców będą mieć Real na talerzu, gotowy do konsumpcji.
Tym planem było zamęczenie rywali, u których pierwsze skrzypce grali sportowcy wiekowi. 36-letni di Stefano i 35-letni Puskas z przodu, w obronie 33-letni Jose Santamaria. W przerwie Guttman miał powiedzieć swoim piłkarzom, że zawodnicy Realu są już praktycznie martwi. Po ich trupach do celu Benficę poprowadził duet Eusebio-Coluna. Pomocnik najpierw wystrzelił nie do obrony z około 20 metrów na 3:3, by przy bramce na 5:3 zaliczyć asystę do Eusebio po krótkim rozegraniu rzutu wolnego.
59. JUST FONTAINE
Trzynaście bramek w sześciu meczach podczas mistrzostw świata w 1958 roku. Trzeba przyznać, że jak już się Just Fontaine podczas mundialu odpalił, to nie sposób było go powstrzymać.
Francuzi po złoto sięgnąć ostatecznie nie zdołali, pomimo kapitalnej dyspozycji swojego napastnika. Polegli w półfinale, gdzie lepsza okazała się ekipa Brazylii, późniejszych triumfatorów turnieju. Rekordowy wyczyn strzelecki Fontaine’a pozostaje rzecz jasna niedościgniony do dziś. Jeżeli ktoś jednak sądzi, że Just to zawodnik, któremu po prostu udały się jedne mistrzostwa, ten niech pozwoli się wyprowadzić z błędu. Na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych Francuz wyrósł bowiem na największą postać francuskiej ekstraklasy. Jego gwiazdorski status uwypuklony został po transferze do Stade de Reims, w tamtym czasie jednego z najsłynniejszych klubów znad Loary. W 1959 roku Fontaine wystąpił nawet w barwach Reims w finale Pucharu Europy, ale tam musiał uznać wyższość Realu Madryt.
Co ciekawe – Real i Reims zmierzyły się już wcześniej w finale tych rozgrywek. W 1956 roku także zwyciężyli „Królewscy”. Wtedy liderem francuskiej ekipy był Raymond Kopa. Trzy lata później Kopa występował już w Realu. Gdyby Reims zdołał go w swoich szeregach zatrzymać, być może udałoby się strącić madrycką ekipę z europejskiego tronu.
Finał zakończył się jednak porażką, a Fontaine znowu mógł się pocieszać tytułem najlepszego strzelca turnieju.
– Byłem średniego wzrostu, szybki, obunożny i miałem ten instynkt strzelca. Jedynym piłkarzem, z którym mogłem się później utożsamiać, był Gerd Mueller. Patrzyłem na niego i widziałem siebie sprzed lat – opowiadał Fontaine w rozmowie z Polsatem Sport. Jego dorobek strzelecki w kadrze zwala z nóg. 30 goli w 21 występach.
Urodzonego w Marrakeszu napastnika nazywano we Francji dość wymownie: Monsieur Dynamite. Oczywiście ze względu na niesamowitą szybkość i smykałkę do potężnych uderzeń z pierwszej piłki. Kariera nieprawdopodobnie bramkostrzelnego napastnika załamała się dopiero w 1960 roku, gdy przeciwnik wślizgiem zmasakrował mu nogę, gruchocąc ją w dwóch miejscach. Fontaine zdołał jeszcze wrócić na boisko, lecz tylko na momencik. Zatracił dawne atuty i przestrzał stanowić śmiertelne zagrożenie dla obrońców. Ból w kiepsko zaleczonej nodze nasilał się po każdym treningu, więc koniec końców Francuz postanowił nie męczyć dłużej organizmu i odwiesić buty na kołku.
Nie miał nawet trzydziestu lat.
– Złamałem piszczel i kość strzałkową – wspominał Francuz. – Wyrok: koniec kariery… Na karku tylko 27 lat i zero szans na powrót. Trochę się załamałem, ale oprócz żony, na duchu podtrzymywało mnie te 13 bramek. Wpisałem się jakoś w ten sport. Zrobiłem, co musiałem. Wkrótce się z tym pogodziłem.
Swoją drogą, Złoty But za największą liczbę bramek dotarł do Fontaine’a dopiero kilka lat temu. – Czuję olbrzymią radość. Moja żona aż się popłakała. To przecież także jej nagroda – za to jak mnie wspierała, gdy kontuzja przerwała mi karierę. Oboje jesteśmy FIFA bardzo wdzięczni. Niestety, żona boi się latać, więc do Sao Paulo (gdzie odbędzie się kongres – przyp. red.), wybieram się sam. W końcu dotknę tego legendarnego Złotego Buta – opowiadał Fontaine w cytowanej już rozmowie z Polsatem. – Choć jednego Złotego Buta już w domu mam, podarował mi go Gary Lineker, król strzelców Mexico 86. Wspaniały gest. Gary stwierdził, że zasługuję na niego, jak nikt inny. Dziwił się, że jeszcze go nie dostałem i mówił, że to niesprawiedliwe. No ale takie były realia. Pele też przecież nie dostał Złotej Piłki, bo przyznawano ją wtedy tylko Europejczykom. FIFA nagrodziła go dopiero po latach, tak jak teraz mnie. Cóż, lepiej późno niż wcale.
Nie oznacza to, że wyczyny strzeleckie Francuza nie doczekały się żadnej nagrody. – Jedna ze szwedzkich gazet nagrodziła mnie karabinem. Symbol, że jestem myśliwym, łowcą bramek. Nadal trzymam go w swojej gablotce, na honorowym miejscu. Ale Szwedzi chyba trochę przesadzili – jak mówię, to prawdziwy karabin, kaliber: 7,32 mm. No i gdzie ja będę z tym latał? Strzelbę wziąłbym sobie na polowanie, a tego aż strach używać!
58. MATTHIAS SINDELAR
Ze względu na drobną, wiotką budowę ciała nazywano go „Człowiekiem z papieru”, ale jego piłkarski kunszt zdecydowanie lepiej oddaje efektowny przydomek „Mozart futbolu”. Matthias Sindelar to zdecydowanie największa postać w dziejach austriackiej piłki i główny bohater kultowego Wunderteamu, który otarł się o triumf na mistrzostwach świata w 1934 roku.
Sindelar przyszedł na świat 10 lutego 1903 roku w miejscowości Kozlov, położonej w ówczesnych Austro-Węgrzech (dziś – Czechy). Pierwotnie nazywał się Matěj Šindelář. Jego rodzice przeprowadzili się jednak do Wiednia i to właśnie pośród wiedeńskich uliczek chłopak stawiał swoje pierwsze piłkarskie kroki. Początkowo niewiele wskazywało na to, że wyrośnie z niego zawodnik z prawdziwego zdarzenia. Nastolatek odbijał się od silniejszych oponentów jak od ściany. Znacznie częściej od rówieśników zdarzało mu się zdzierać kolana po bolesnych zdarzeniach z podłożem. Była to dla niego twarda szkoła życia i szkoła futbolu. Nauka nie poszła jednak na marne – zawzięty Sindelar najpierw przebił się do składu Herthy Wiedeń, by po paru latach wylądować wreszcie w słynniejszym klubie ze stolicy, czyli rzecz jasna w wiedeńskiej Austrii. Tam filigranowy zawodnik rozkochał w sobie publiczność.
Stał się w pierwszej kolejności ulubieńcem klasy robotniczej, ze szczególnym uwzględnieniem ludzi pochodzenia żydowskiego, morawskiego, czeskiego i polskiego. Wkrótce zainteresowała się nim również artystyczna śmietanka Wiednia. Wyrósł na popkulturowego bohatera. Austria Wiedeń z Sindelarem w składzie święciła wielkie sukcesy, ale to nie miało aż takiego znaczenia. Ludzi na stadion przychodzili konkretnie dla Matthiasa. Obserwując go w akcji, poznawali futbol.
– Sindelar myśli swoimi nogami – zachwycał się Alfred Polgar, słynny przedwojenny krytyk literacki. – Kiedy nimi porusza, dzieją się rzeczy niezwykłe. Gdy trafia do siatki, jego uderzenie jest niczym doskonała puenta, która pozwala w pełni zrozumieć i docenić całą kompozycję wymyślnej przez niego historii. To ukoronowanie dzieła artysty.
Cóż, można wywnioskować, że Sindelar wyróżniał się na tle reszty zawodników, prawda?
A wyróżnić się wcale nie było tak łatwo. Austria to jeden z pierwszych krajów w Europie, gdzie sprofesjonalizowano futbol. To spowodowało niesamowity rozwój tamtejszego piłkarstwa w okresie międzywojennym. Efektem były narodziny wspomnianego Wunderteamu – czyli, jak dowodzą historycy futbolu, prawdopodobnie najsilniejszej europejskiej reprezentacji lat trzydziestych. Architektem drużyny był trenerem Hugo Meisl, którego dzisiaj wymienia się w gronie najważniejszych prekursorów futbolu totalnego. Natomiast centralną postacią znakomitego zespołu został właśnie Sindelar.
Austriacy nie mieli sobie równych w spotkaniach sparingowych, bezlitośnie gromili w nich Niemców, Szwajcarów i Węgrów. Nie udało im się zwyciężyć jedynie Anglików, którzy pokonali Wunderteam 4:3 na Stamford Bridge.
– To było zwycięstwo i nic poza tym. Nie ma wątpliwości, że lepszym zespołem na boisku była Austria – relacjonował brytyjski Times.
Podopieczni Meisla przystąpili zatem do mistrzostw świata w 1934 roku jako jedni z głównych faworytów do złotego medalu. Ostatecznie zajęli jednak rozczarowujące, czwarte miejsce. W półfinale lepsi okazali się gospodarze, czyli Włosi, a w meczu o trzecie miejsce Austriacy niespodziewanie ulegli również reprezentacji Niemiec. Starcie z Italią do dziś owiane jest mgiełką kontrowersji – Benito Mussolini, włoski dyktator, chciał wykorzystać mundial do celów propagandowych, więc nie wyobrażał sobie innego rozstrzygnięcia niż triumf włoskiej drużyny narodowej. Dlatego piłkarzy Wunderteamu ostro na boisku przećwiczono. Sindelar został wyłączony z gry przez Luisa Montiego, który nie stronił od bardzo ostrych ataków na nogi wątłego, błyskotliwego rywala.
Niemniej, Der Papierene i tak zyskał w tamtym czasie szaloną popularność również poza granicami Austrii. Brytyjczycy przedstawiali go nawet jako „najlepszego piłkarza na świecie”. W kraju był natomiast ubóstwiany.
Cztery lata później Wunderteam nie dostał już szansy, by powalczyć o najcenniejsze futbolowe trofeum. 12 marca 1938 roku doszło do Anschlussu, czyli aneksji państwa austriackiego przez niemiecką III Rzeszę. Nasiliły się represje wobec społeczności żydowskiej, której przedstawicielem był między innymi Meisl. Zawodników austriackiej kadry włączono natomiast do niemieckiej drużyny narodowej.
Sindelar stawiał opór. Miał już 35 lat, więc postanowił ogłosić zakończenie kariery reprezentacyjnej, uzasadniając swoją decyzję zmęczeniem spowodowanym licznymi kontuzjami. Nazistom nie spodobało się postanowienie piłkarze. A zwłaszcza rozdrażniło ich zachowanie Sindelara podczas tak zwanego „meczu zjednoczeniowego”. W kwietniu 1938 roku zorganizowano bowiem w Wiedniu ostatnie starcie z udziałem Wunderteamu przed ostatecznym rozwiązaniem drużyny. Rywalami Austriaków byli rzecz jasna Niemcy. Propagandyści partii nazistowskiej przygotowali nawet scenariusz starcia, które miało się zakończyć braterskim remisem. Do pewnego momentu wszystko szło zresztą po ich myśli. Sindelar w sposób ostentacyjny kopał obok bramki, choć dostawał futbolówkę w sytuacjach, które zwykł zamieniać na gole z zamkniętymi oczami. Jednak w samej końcówce spotkania Wunderteam zaszokował publiczność, a zwłaszcza niemieckich dygnitarzy. Gospodarze wpakowali oponentom dwa szybkie gole i – wbrew ustaleniom – przechylili szalę zwycięstwa na swoją korzyść. Sindelar, autor pierwszej bramki, odtańczył potem samotnie walca przed lożą honorową.
Zakpił sobie z Niemców.
Kilka miesięcy później piłkarz- celebryta został znaleziony martwy we własnym łóżku.
Oficjalna wersja wypadków jest taka – Sindelar i jego kochanka – skądinąd: Żydówka – zmarli wskutek zaczadzenia. Trudno jednak uwierzyć, że to po prostu zbieg okoliczności. Nazistowska bezpieka miała „Mozarta” na oku od dawna i rozpracowywała go, podejrzewając o potajemne wspieranie przeciwników reżimu. Sam Sindelar zresztą ze swoimi poglądami się nie krył i był wręcz zadeklarowanym wrogiem III Rzeszy. Było więc jasne, że taka postawa musi napytać mu biedy w totalitarnym państwie. Istnieje także teoria, że piłkarz popełnił samobójstwo, nie mogąc dalej żyć w kraju rządzonym zbrodniczymi metodami. – Sindelar był dzieckiem i dumą Wiednia, służył miastu do końca. Jego losy nierozerwalnie splotły się z Wiedniem. Gdy umarło miasto, umarł też on – pisał cytowany już Polgar.
57. GIANNI RIVERA
Jednym z najbardziej wpływowych dziennikarzy zajmujących się calcio w całej historii włoskiej piłki był Gianni Brera. Po dziś dzień uważany zresztą za jednego z ojców włoskiego dziennikarstwa sportowego. Zredefiniował piłkarskie słownictwo, ustanowił standardy mówienia o sporcie. Był najmłodszym naczelnym „La Gazzetta dello Sport”.
Brera był także najgorętszym antagonistą Gianniego Rivery. Podzielił Włochy na zwolenników i przeciwników wieloletniego zawodnika Milanu. Rivera był typem artysty bezkontaktowego. Jedni widzieli więc w nim piłkarza obdarzonego przez niebiosa wielką kreatywnością i bajeczną techniką, inni – gracza potrzebującego obok siebie mięśniaków, bo sam jak ognia unikał pojedynków. Brera miał na taki typ piłkarza określenie. Abatini, czyli młodzi księża. Zdaniem Brery byli oni luksusem, na jaki nie można sobie było w futbolu pozwolić, jeśli chciało się zwyciężać.
Żadne spotkanie nie charakteryzuje tak doskonale, za co Gianniego Riverę kochano, a jednocześnie co wytykano mu przez całą karierę, jak starcie Włochów z Niemcami na mistrzostwach świata 1970.
To był turniej, który dla Rivery mógł się skończyć jeszcze zanim w ogóle się zaczął. Nereo Rocco, wtedy selekcjoner, a wcześniej trener Milanu, musiał gasić pożar przed samym wyjazdem. Rivera bowiem pokłócił się ze sztabem kadry i nie omieszkał o tym wspomnieć podczas spotkania z mediami. Rivera w zespole pozostał, ale został upokorzony w inn sposób – z szerokiej kadry skreślony został bowiem Giovani Lodetti, a więc piłkarz umożliwiający Riverze luźniejsze podejście do walki fizycznej. Lodetti miał powiedzieć pewnego razu: – Jeśli nie dla Rivery, to dla kogo warto biegać?
Włochom nie przeszkodziło to w awansie do finału i w poprawieniu nastrojów w kraju po dwóch fatalnych turniejach mistrzowskich. W 1962 Włosi nie wyszli z grupy, w 1966 podobnie, przegrywając mecz o awans z debiutującą na turnieju Koreą Północną. Wspomniany półfinał z NRD był zaś jednym z najbardziej niezwykłych starć w dziejach mundiali. Wielu nazywa go wręcz „meczem stulecia”, na Estadio Azteca można znaleźć tablicę upamiętniającą tamto starcie. Dość powiedzieć, że w 30-minutowej dogrywce padło aż pięć goli. Niemcy wyszli na prowadzenie, stracili je, Włosi byli o gola lepsi, również dali się dogonić, aż wreszcie wszystko rozstrzygnął – na dziewięć minut przed końcem – Rivera.
W dwie minuty pokazał swoją najgorszą i najlepszą cechę. W 110. Rivera miał szansę wybić piłkę z linii bramkowej po uderzeniu Schnellinger Gerda Müllera, ale jego natura nie pozwalała na ofiarną interwencję, wystawił więc tylko lewą nogę w stronę piłki, co nie wystarczyło. Brera mógł odkorkować szampana, jego ulubiony obiekt drwin zaprezentował całemu światu, że dziennikarz miał rację. Nim jednak pociągnął łyk z kieliszka, Rivera był już strzelcem zwycięskiej bramki. Dostał piłkę na dziesiątym metrze i bardzo pewnym, płaskim strzałem pokonał wielkiego Seppa Maiera. John Foot w książce „Calcio” pisze, że tamto trafienie okazało się „idealną kombinacją wyczucia czasu, inteligencji i elegancji”.
Finał z Brazylią nie był już jednak kolejnym popisem Rivery, bo selekcjoner – dotąd dający jemu i Sandro Mazzoli po 45 minut każdego spotkania – wpuścił go zaledwie na sześć minut. Włosi przegrali, podobnie jak cztery lata później w meczu z Polską, gdy Rivera przesiedział całe spotkanie na ławce. Jego przygoda z kadrą była naznaczona takimi pęknięciami, w Milanie był jednak nie do ruszenia. Zachwycał do tego stopnia, że w 1969 roku wyprzedził Luigiego Rivę i Gerda Müllera w plebiscycie France Football i sięgnął po Złotą Piłkę jako pierwszy zawodnik urodzony we Włoszech i drugi Włoch, po naturalizowanym w 1961 roku Omarze Sivorim.
56. RIVALDO
O warunkach, w których wychował się Rivaldo Vítor Barbosa Ferreira czyta się dziś ze zgrozą. Wiadomo, jak wygląda życie w brazylijskich fawelach, ale tutaj mamy do czynienia z nędzą do kwadratu. Ojciec piłkarza był jedynym żywicielem siedmioosobowej rodziny. Dzieciaki często głodowały. W takich okolicznościach trudno młodym ludziom zdrowo rosnąć i się rozwijać. Pewnie dlatego Rivaldo jako dzieciak stracił część stałych zębów, a jego nogi są dzisiaj powykrzywiane niczym pałąki od wiadra. Starał się pomagać ojcu, sprzedawał przy plaży pamiątki. Na futbol miał czas tylko późnymi wieczorami. Nic nie wskazywało na to, że zrobi wielką karierę.
– Nikt, kto nie doświadczył takiego życia, jakie ja wtedy, nie będzie w stanie go dobrze zrozumieć – przekonywał po latach Rivaldo. – W wieku dziesięciu lat widziałem Zico w telewizji. Nigdy nie myślałem jednak, że mogę osiągać sukcesy tak jak on, szczególnie, że pochodziłem z północy.
Dlaczego takie znaczenie miała geografia?
Tłumaczyliśmy na Weszło: „Cóż, Rivaldo przyszedł na świat nieopodal Recife w stanie Pernambuco. Tam o wybicie się jest młodym piłkarzom znacznie trudniej niż w innych częściach kraju. Południe Brazylii to stolica futbolu, kolebka wielkich piłkarzy, wielkich klubów, wielkich akademii. Stamtąd wyrośli gracze tacy jak Pele, Rivelino, Romario czy Ronaldo, a także zastępy innych, niewiele tylko słabszych. – Gdybym urodził się w Rio albo São Paulo, byłoby mi o wiele łatwiej – stwierdzał Rivaldo, nie bez złości w głosie. – Kiedy trenowałem w Santa Cruz i Mogi Mirim, nikt we mnie nie wierzył. To inni zawsze mieli być gwiazdami. Ale nie pozwoliłem, żeby mnie to zniszczyło.
Wielki wpływ na tę silną postawę miał wspomniany ojciec. Rivaldo zawsze podkreśla, że to właśnie tata wierzył w niego najbardziej. Był poza tym wzorem, autorytetem, najważniejszą osobą w życiu. Dlatego tak ogromnym ciosem było dla późniejszej dziesiątki Barcy, że jego ojciec zginął w wypadku samochodowym. Rivaldo miał wówczas szesnaście lat i posypało mu się całe życie, jakie znał.
Rodzina znalazła się na krawędzi, on stracił najbliższą mu osobę, jedyną, która bezgranicznie wierzyła w jego marzenie o futbolu. Chciał wtedy zarzucić buty na kołku. Przez cały miesiąc po śmierci ojca nie chodził na treningi, nawet nie kopnął piłki, choć wcześniej nie mógł wyobrazić sobie bez tego dnia. Ale wtedy przekonała go matka: – Nie możesz w tym momencie zrezygnować. Spraw, by marzenie twojego ojca się spełniło – tym słowom nie mógł odmówić.
Ostatecznie więc miał tylko więcej motywacji, choć początkowo było to granie przez łzy. – Ojciec zawsze był u mojego boku. Pomógł mi zostać profesjonalnym piłkarzem jak nikt na świecie. Swoje sukcesy osiągam dla niego”.
Okazało się, że to dramatyczne początki naprawdę gigantycznej kariery.
Rivaldo z reprezentacją Brazylii wygrał wszystko. Przede wszystkim był jednym z głównych bohaterów kadry Canarinhos, gdy ta sięgała po mistrzostwo świata w 2002 roku. Skompromitował się wprawdzie podczas turnieju haniebną symulką, momentami irytował też samolubstwem, ale nie da się ukryć, że grał fenomenalnie i zasłużenie nosił dziesiątkę na plecach. Nieco mniej imponujący jest jego dorobek klubowy. W barwach FC Barcelony brazylijski czarodziej dwukrotnie został mistrzem Hiszpanii, to jest coś. Strzelał też mnóstw bramek jak na zawodnika, którego trudno określić mianem napastnika.
Nie osiągnął jednak z „Dumą Katalonii” żadnego wielkiego sukcesu na europejskiej arenie. Na pocieszenie pozostaje mu to, że zostanie bez wątpienia zapamiętany jako autor jednego z najbardziej spektakularnych hat-tricków w dziejach futbolu.
Zawsze warto sobie przypomnieć, w jaki sposób Rivaldo ratował Barcelonie miejsce w ligowym TOP4. To się nigdy nie znudzi. Piłkarska magia w najczystszej, wręcz pierwotnej postaci.
Swoją jedyną Ligę Mistrzów wygrał w barwach AC Milanu, lecz w ekipie Rossonerich Rivaldo pełnił już rolę drugo-, albo i trzecioplanową. Jako weteran zdominował jeszcze ekstraklasę w Grecji i Uzbekistanie. W sumie to trochę rozmienił swoją sławę na drobne, lecz trudno mieć do niego pretensje. Futbol dał mu w życiu wszystko. Nie chciał schodzić ze sceny.
55. DINO ZOFF
Od chwili, w której zdecydował się zakończyć karierę, pokolenia golkiperów z całego świata nie potrafiły pobić jego rekordów. Ten najbardziej doniosły wciąż dzierży w swoich rękach, mimo że przecież rękawic nie zakłada już od ponad trzech dekad. Nikt w historii tak długo jak on nie potrafił zachować czystego konta w meczach międzypaństwowych, gdy pomiędzy wrześniem 1972 a czerwcem 1974 roku przez 1142 minuty pozostawał niepokonany.
Gdyby nie wrodzone poczucie własnej wartości, jego kariera skończyłaby się jeszcze zanim na dobre się zaczęła. Na szczęście Zoff, prawdziwa legenda calcio, był nie do złamania. Odrzucony jako czternastolatek w Interze i Juventusie z powodu marnego wzrostu, spadający z Serie A z dwoma pierwszymi klubami, przyjmujący pięć sztuk w ligowym debiucie…
Przełomem był powrót z Mantovą do pierwszej ligi, gdy Włoch dał się poznać ze swojej najlepszej strony. Zapracował sobie na transfer do Napoli, skąd trafił za spore pieniądze do Juventusu. Tego samego, który dokładnie szesnaście lat wcześniej małemu chłopaczkowi z wielkim marzeniem pokazał drzwi.
Dalszą część historii wszyscy znamy. Sześć tytułów mistrza Włoch, Puchar UEFA, dwa finały Pucharu Europy i oczywiście dwie perły w koronie – mistrzostwo świata z roku 1982 i mistrzostwo Europy czternaście lat wcześniej. W 1973 roku Złotą Piłkę przegrał tylko z Johanem Cruyffem, a włoska federacja uhonorowała go w 2003 roku nagrodą Golden Player dla najlepszego piłkarza pięćdziesięciolecia.
Przez kilkanaście lat Zoff próbował też swoich sił jako trener – z Juventusem wygrał Puchar UEFA, a z powierzoną mu przed Euro w Belgii i Holandii reprezentacją był o krok od przejścia do historii jako pierwszy człowiek, który zdobył ten tytuł zarówno jako trener, jak i zawodnik. Zabrakło dosłownie kilku sekund, gdy serca milionów Włochów złamał Sylvain Wiltord, a kilkanaście minut później wbił w nie nóż David Trezeguet.
Profesjonalista w każdym calu, prowadzący się nienagannie, dzięki czemu gdy inni krążyli po gabinetach lekarskich, on nie opuścił choćby jednego treningu. Grał mecz za meczem, swoją serię kończąc na 322 (lub jak podają niektóre źródła nawet 330) kolejnych spotkaniach w barwach Starej Damy. Pas powiedział mając już czterdzieści jeden lat.
54. DENNIS BERGKAMP
Zastanawialiśmy się długo, czy Dennis Bergkamp zasługuje na tak wysoką lokatę. Bo przecież nie wygrał aż tak wiele jak niektórzy z pominiętych przez nas zawodników. Bo bramkostrzelnością ustępował wielu innym goleadorom. Bo nie spisał się najlepiej w Interze Mediolan. Bo w końcowej fazie kariery jego produktywność naprawdę drastycznie spadła.
Tak, to wszystko celne argumenty, by Bergkampa zdegradować.
Doszliśmy jednak do wniosku, że futbol to nie tylko cyferki i trofea, ale również – a być może przede wszystkim – zaklęta w tym sporcie magia. Bergkamp zaś bez wątpienia był piłkarskim czarodziejem. Oglądanie archiwalnych nagrań jego bramek i dryblingów jest kojące jak ASMR dla oczu. – Kiedy Bergkamp trafił do Arsenalu, przyśpiewka o „nudnych Kanonierach” straciła rację bytu. Gdyby urodził się wcześniej i mógł występować w erze Cruyffa, Holendrzy byliby mistrzami świata. To kompletny napastnik. Miał nieprawdopodobną wizję gry, perfekcyjnie panował nad piłką obiema stopami. W jego przypadku strzelanie goli było tylko dodatkiem do całości – stwierdził Bob Wilson, legendarny bramkarz Arsenalu. I trudno nie przyznać mu racji.
Mówiono o nim, że jest „piłkarzem momentów”. Znowu celnie. Bergkampowi rzeczywiście zdarzało się funkcjonować od błysku do błysku. Gdyby potrafił zachować regularność, pewnie zapisałby się w historii futbolu jeszcze bardziej ozdobnymi zgłoskami. Choć jego kariera i tak była pełna wielkich momentów.
Z Ajaksem został mistrzem Holandii, zwyciężył w Pucharze Zdobywców Pucharów i Pucharze UEFA. Z Interem też zgarnął to drugie trofeum, choć mediolański epizod na pewno wolałby wymazać z pamięci. Najmocniej w pamięci kibiców wryły się z pewnością jego występy w narodowych barwach. Został królem strzelców Euro 1992, fenomenalnie zaprezentował się także na mistrzostwach świata w 1994 i 1998 roku. Ostatecznie jednak Bergkamp żadnego tytułu z Holandią nie zdobył. Najpiękniejszą kartę zapisał w Arsenalu. Aż trzy razy został mistrzem Anglii z ekipą „Kanonierów”. Jest jednym z tych zawodników, którzy odmienili oblicze Premie League, czyniąc z angielskiej ekstraklasy rozgrywki popularne globalnie.
Przed stadionem Arsenalu stanęła jego statua.
Pisaliśmy przed laty: „Futbolowe mózgi wiele razy zastanawiały się, jak on to robi. Jak w matematycznej głowie absolwenta inżynierii mechanicznej, mieści się aż tyle finezji i nonszalancji. Podobno przyznał kiedyś, że brzydkie gole nie są mu do niczego potrzebne i jeśli ma już pakować piłkę do pustej bramki, to wolałby zaliczyć bajeczną asystę. W pierwszych trzech latach w Arsenalu wypracował 50 goli, zdobywał na boisku przestrzeń, która później stała się obiektem dyskusji holenderskich dziennikarzy. David Winner w magazynie „The Blizzard” porównał jego grę do sceny z „Raportu Mniejszości”, gdzie Tom Cruise gubi wzrok ścigającej go policji przyszłości.
– Zawsze mam w głowie wyobrażenie tego, co zdarzy się na murawie za dwie, trzy sekundy. Mogę to obliczyć albo wyczuć – stwierdził Bergkamp. Potwierdza to Arsene Wenger, mówiąc o tym, że niektórzy piłkarze w osiągnięciu celu potrzebują czterech, trzech lub dwóch dotknięć piłki, Bergkampowi wystarczyło jedno. Golden touch. Geniusz. Najlepiej widać to na nagraniu z meczu z Newcastle w 2002 roku. Przyjęcie piłki, wysoko uniesiona głowa, momentalne oddanie na lewo. Potem trucht, przekroczenie środkowej linii boiska i nagle sprint pod pole karne, gdzie jednym ruchem, jednym dotknięciem gubi Nikosa Dabizasa i kieruje piłkę do siatki. Sir Bobby Robson przyznał potem, że przy takim golu nie ma winnych. Jest tylko piłkarz i jego magia”.
Prywatnie Bergkamp uchodził za nudziarza. Takiego, co to nigdy nie pójdzie z resztą ekipy na suto zakrapianą imprezę ani na panienki, bo woli się wyspać. Nawet do samolotu nie wsiądzie ze strachu przed lataniem. Ale na boisku nudy z nim z całą pewnością nigdy nie było. Thierry Henry przyznał, że z żadnym napastnikiem nie współpracowało mu się lepiej.
53. GAETANO SCIREA
W 1989 roku w Pucharze UEFA na drodze zabrzańskiego Górnika stanął wielki Juventus. Turyńczycy podeszli jednak do rywala z ogromnym respektem. Dino Zoff, ówczesny trener Starej Damy, oddelegował na kilka dni do Polski swojego asystenta, Gaetano Scireę, by ten rozpracował rywala podczas spotkań ligowych z ŁKS-em i Zawiszą Bydgoszcz.
3 września Scirea miał wrócić do Turynu samolotem z Warszawy. Na lotnisko nigdy nie dojechał. Polska, a konkretnie okolice wsi Babsk, stały się tego dnia miejscem jego śmierci.
Okoliczności opisywał jakiś czas temu na łamach Onetu Paweł Grabowski:
„Zegar wskazywał 12.50, gdy Fiat 125 wyprzedził tira. Sekundę później naprzeciwko wyłoniła się furgonetka marki Żuk. Andrzej Zdebski (człowiek oddelegowany do współpracy przez Górnika – przyp. Weszło) rozmawiał w tej chwili z siedzącym z tyłu Scireą. W pamięci wyrył mu się dziwny wyraz twarzy Włocha. Za moment krzyk. Dalej była już tylko ciemność. Czołowe zderzenie i wyciek kanistrów paliwa. Świadkowie mówią o jednej wielkiej pochodni. W odstępie pięciu minut doszło do trzech wybuchów. Wcześniej w dużego Fiata wpadł jadący z tyłu „Maluch”. W Żuka – Wołga. Uwięziona w kupie złomu trójka spłonęła wraz z pojazdami. Ocalał tylko Zdebski.”
Włoska piłka tego dnia straciła jedną ze swoich największych legend. Zawodnika, który łączył w sobie dwie najbardziej cenione w Italii cechy. Był bowiem obrońcą ostrym i bezkompromisowym, ale bynajmniej nie chamskim. Podczas długiej kariery stoper nigdy nie obejrzał czerwonej kartki, był synonimem gry fair. Twardej, ale zawsze z ogromnym poszanowaniem rywala.
„Najbardziej elegancki obrońca lat 70. i 80. Nie był co prawda przesadnie szybki ani zbyt dobrze zbudowany, jednak niezwykła zdolność czytania gry i uprzedzania przeciwnika pozwalała mu na czyste interwencje, wyprowadzanie piłki z linii defensywy lub zmuszanie napastników przeciwnika, by źle się ustawiali. Jego umiejętności techniczne oraz wyczucie pozycji sprawiały, że interweniował czysto i rzadko kiedy uciekał się do fauli. Był zaprzeczeniem stereotypu umięśnionego i brutalnego włoskiego obrońcy. Darwin Pastorin określił go mianem „dżentelmeńskiego libero”, który „gra ciszą”” – czytamy w „Calcio” Johna Foota.
Juventus Giovaniego Trapattoniego, w którym Scirea odgrywał niebywale istotną rolę, nie był może najpiękniej grającym zespołem w historii (spory eufemizm). Tamten zespół miał dwa oblicza. To piękniejsze, którego rysy wyznaczali piłkarze o technice piłkarskich bogów i to zdecydowanie bardziej surowe, zimne, które tworzyli tacy piłkarze jak Claudio Gentile, Antonio Cabrini czy właśnie Scirea. To połączenie dało Juve Puchar Europy w 1985, a także sześć tytułów mistrzowskich. Scirea był też kluczowym graczem defensywy reprezentacji Włoch, która w 1982 roku sięgnęła po tytuł mistrzów świata, po drodze – za sprawą Paolo Rossiego – rozprawiając się z reprezentacją Polski.
52. PAUL BREITNER
– Podły facet może produkować doskonałe konfitury. Dlaczego ich nie kupować? Dla widowiska sportowego nie ma większego znaczenia, czy zawodnik biegający po boisku to uosobienie cnót.
Paul Breitner za cnotliwego nawet nie próbował uchodzić. Przez całą karierę uwielbiał robić wokół siebie zamieszanie, nawet jego imidż nie mógł być zwykły, jeden z wielu. Nosił afro, charakterystyczny zarost, który zresztą pozwolił mu później zarobić krocie – w 1981 dostał 150 tysięcy marek za to, że w ramach kampanii reklamowej dla produkującej wody po goleniu firmy Pitralon zgodził się go pozbyć.
Zarost Breitnera obrósł taką legendą, że podczas gdy Breitner-piłkarz zapracował sobie na miejsce w historii futbolu, Breitner-brodacz dostał swój podrozdział w książce „Historia brody” Christophera Oldstone’a-Moore’a.
„Zarówno dla tych, którzy go podziwiali, jak i dla jego przeciwników, buntownicze uczesanie Breitnera symbolizowało jego obrazoburczą osobowość. Jego nieposłuszeństwo wobec konwencji i autorytetów przybrało widoczną formę w jego afro i brodzie, co z kolei wzmocniło kulturowe powiązanie między włosami a buntem” – czytamy.
Dbał latami o zarost, nieszczególnie dbał o to, jak był postrzegany. Niejednokrotnie stawał w obronie zawodników wiodących swawolny żywot. – Kibice kochają nawet pijaków, bardziej przemawia do nich podchmielony gracz tracący fortunę w kasynie niż pachnący dobrymi perfumami szefowie klubu, którzy decydują się go wyrzucić z drużyny – mówił.
Kiedy w 1973 roku światło dzienne ujrzało zdjęcie Breitnera tańczącego na golasa przy basenie po zdobyciu przez Bayern mistrzostwa Niemiec, w swoim stylu skomentował: – W tym gównianym klubie nie można nawet świętować wygranych.
Jego nazwisko pojawiało się w mediach wszelakich tym częściej, że wyróżniały go również komunistyczne poglądy. Na ścianach jego domu wisiały portrety Mao Tse Tunga czy Che Guevary, dziennikarze odwiedzający go w jego czterech ścianach wracali z nagraniami pełnymi narzekania na kapitalistyczny wyzysk pracowników i sportowców.
Przekaz Breitnera niósł się tym donośniej, że był równocześnie znakomitym piłkarzem. Zaczynał w Bayernie od małego skandalu, bo przed podpisaniem umowy był po słowie z TSV 1860, lokalnym rywalem. Ale zerwał ustalenia, by stać się częścią Bayernu. Na pewno nie żałował, w trzech sezonach przed odejściem do Realu Madryt załapał się na trzy mistrzostwa kraju i pierwszy z trzech kolejnych triumfów w Pucharze Europy.
Przenosiny do Madrytu jeszcze bardziej rozpędziły jego karierę. Tam podjęta została decyzja, że Breitner może i jest świetnym obrońcą, ale w drugiej linii ma szansę na bycie jeszcze lepszym. To z kolei sprawiło, że gdy po trzech latach na obczyźnie znów zameldował się w Niemczech, zachwycał w zupełnie nowy sposób. Najpierw stał się odpowiedzialny za 1/4 całego bramkowego dorobku Eintrachtu Brunszwik, by w ostatnich pięciu latach kariery stworzyć jeden z najbardziej zabójczych duetów w historii futbolu, „Breitnigge”, z Karlem-Heinzem Rummenigge. Owocami tej współpracy było 169 ligowych goli w pięć lat.
Lata kariery Breitnera pokrywają się także z największymi sukcesami niemieckiej reprezentacji, jednak z tą nie zawsze było mu po drodze. Wygrał Euro 1972, został złotym medalistą mundialu 1974, w obu tych turniejach łapiąc się także do najlepszej jedenastki mistrzostw. Po czym… zdecydował że nie chce już w kadrze występować. Wrócił namówiony przez Juppa Derwalla w 1981, by zawiesić trzeci krążek na szyi – srebro mundialu w 1982. Tam też został jednym z zaledwie czterech zawodników w historii futbolu z golem w dwóch finałach mundiali, obok niego ta sztuka udała się tylko Vavie, Pelemu i Zinedine’owi Zidane’owi.
51. GIANLUIGI BUFFON
Jakim sportowcem jest Gianluigi Buffon? Szczęśliwym? A może jednak pechowym? Spełnionym? A może jednak odczuwającym ogromny niedosyt, nawet pomimo tytułu mistrza świata?
W przypadku Włocha piekielnie trudno o dobrą odpowiedź. Gdy cofnąć się aż do jego piłkarskich początków – tutaj los zdecydowanie mu sprzyjał. Nie miał w ogóle być bramkarzem, ale tak spodobała mu się gra Thomasa N’Kono na mundialu we Włoszech, że zarzucił plany gry w środku pola i poszedł za głosem serca.
W Parmie też nie miał sobie szybko wywalczyć miejsca w podstawowej jedenastce. Sezonu 1995/96 nie zaczynał nawet na ławce – pierwszym w hierarchii był Luca Bucci, drugim – Alessandro Nista. Aż przyszedł mecz z Milanem. Milanem Baggio, Milanem Weaha, Milanem uważanym za jedną z największych sił na kontynencie.
– Nasz pierwszy bramkarz doznał kontuzji, rezerwowym był Alessandro Nista. On miał pole position, jeżeli chodzi o występ z Milanem. Ale Buffon podczas piątkowego treningu był niewiarygodny. Obserwowałem jego wyczyny, obróciłem się w stronę trenera bramkarzy i rzekłem: „Widzisz to samo co ja widzę?”. Odparł: „Jest chyba nawet lepszy niż wcześniej sądziliśmy. Ale nie możesz go wystawić na Milan. Jeżeli się spali, możemy go już nigdy nie odzyskać”. Jednak chłopak w sobotę znów był perfekcyjny. Powiedziałem mu wreszcie, że mam zamiar go wypuścić w wyjściowej jedenastce. Odebrał to tak spokojnie, że byłem przekonany, iż postąpiłem słusznie – wspominał Nevio Scala na łamach Goal.com.
Siedemnastoletni Buffon zachował czyste konto przeciwko niedawnemu finaliście Ligi Mistrzów.
Kolejne przeszkody los zdjął mu z drogi, gdy debiutował w reprezentacji Włoch. Znany z Parmy schemat – bramkarz numer jeden (tu: Angelo Peruzzi) wypada. Tym razem jednak Buffon nie wywalczył sobie miejsca na treningu, pomógł mu kolejny zbieg okoliczności – Andriej Kanczelskis zderzył się z Gianlucą Pagliucą, ten nie był w stanie kontynuować. Przed dwudziestymi urodzinami Buffon został więc oficjalnie reprezentantem Włoch.
Nic więc dziwnego, że zaczęły się wokół niego kręcić najpoważniejsze firmy. Sir Alex Ferguson bacznie obserwował jego rozwój, ale najbardziej zdeterminowany – tak mocno, że ustanowił światowy rekord transferowy za bramkarza pobity kilkanaście lat później – był Juventus. Warto było jednak wysupłać każdy grosz. Buffon nie tylko zacementował bramkę Juve na prawie dwie dekady, ale też pozostał wierny po karnej degradacji do Serie B i miał duży udział w szkoleniu swojego następcy – Wojciecha Szczęsnego.
Po drodze został mistrzem świata w Niemczech, wygrywając statuetkę dla najlepszego bramkarza turnieju. Nie licząc serii jedenastek, dał się pokonać tylko dwa razy. Zidane’owi z karnego w finale i po samobóju Cristiana Zaccardo w fazie grupowej.
Cały czas jednak gonił innego zajączka. Triumf w Lidze Mistrzów. Trzy razy dochodził ze Starą Damą do finału, za każdym razem wraz z kolegami był pierwszą z dekorowanych po meczu drużyn. Tą spoglądającą na uszaty puchar z niewysłowionym żalem. Milan, Barcelona, Real. Za każdym razem to przeciwnik okazywał się lepszy.
I jeśli ktoś mocno kibicował Buffonowi w ostatnich latach, by wreszcie mógł spełnić swoje marzenie i spokojnie przejść na emeryturę, przeżywał prawdziwe katusze.
Dwa sezony temu, gdy Juventus odrobił trzybramkową stratę do Realu Madryt i zmierzał ku dogrywce na Santiago Bernabeu, Mehdi Benatia wyciął Lucasa Vazqueza we własnym polu karnym. Buffon tak się zagotował, że po ataku na sędziego dostał czerwoną kartkę, chwilę później za sprawą Cristiano Ronaldo było po meczu.
Rok temu jego PSG przywiozło z Manchesteru dwubramkową zaliczkę, którą jednak roztrwoniło, znów tracąc gola w samej końcówce, znów po rzucie karnym. Tym razem pokonał go Marcus Rashford – zawodnik, którego nawet nie było na świecie, gdy Włoch debiutował w Champions League.
Teraz zaś, z powodu koronawirusa, 42-letniemu Buffonowi może nie być nawet dane dograć Ligi Mistrzów do końca. Spróbować odrobić jednobramkową stratę z Lyonu i zbliżyć się do wymarzonego triumfu
A przecież dochodzi jeszcze niezwykle smutne pożegnanie z kadrą – we łzach, po przegranym ze Szwecją barażu o awans na rosyjski mundial…
To co? Spełniony, czy jednak niespełniony?
50. RIVELINO
Nie trzeba być wielkim historykiem futbolu, by rozumieć, jak niesamowitą estymą cieszy się numer 10 na piłkarskiej koszulce. Szczególnie w Ameryce Południowej.
Najlepszym streszczeniem tego, jakim piłkarzem był Roberto Rivelino niech więc będzie fakt, że gdy z reprezentacją Brazylii pożegnał się Pele, to właśnie Rivelino przejął od niego koszulkę z dychą na plecach. „Reizinho do Parque”, a więc „Mały król Parque Sao Jorge”, byłego już obiektu Corinthians, miał też być idolem młodego Diego Maradony.
To właśnie on nazywany jest ojcem „elastico”. Opanował ten zwód do perfekcji, posyłał nim kolejnych rywali na manowce.
Zapisał też na swoim koncie dwa wspaniałe gole z rzutów wolnych na mistrzostwach świata. W 1970 pokonał tak bramkarza Czechosłowacji, ale tym najsłynniejszym jest trafienie z kolejnego mundialu, przeciwko Niemcom. Sześcioosobowy mur miał być perfekcyjnie szczelny, niemiecki ordnung nie dopuszczał innego rozwiązania. Ale pomiędzy rywalami ustawił się Marinho Peres, który wiedział, że jeśli tylko uchyli się w odpowiednim momencie, Rivelino zrobi swoje. Piłka przecisnęła się przez tę minimalną wyrwę, jaką stworzył kapitan Brazylijczyków, Brazylia pokonała NRD 1:0 i po wygranej z Argentyną (2:1, znów gol Rivelino), a także porażce z Holandią, zagrała o trzecie miejsce z Polakami. Wtedy to jednak Grzegorz Lato, a nie Rivelino mógł się cieszyć ze zwycięskiego trafienia.
W pamiętnym brazylijskim zespole z 1970 roku Rivelino pełnił nie tylko funkcję doskonałego piłkarza. Był też jednym z głównych żartownisiów, powiedzielibyśmy dziś: Atmosferowiciem. Czy raczej: Atmosfrāo. Kiedy Brazylijczycy przylecieli do Meksyku, postanowił wkręcić samego Pelego. Tak wspominał to biografista Króla Futbolu, Harry Harris:
„- Pele bał się dwóch rzeczy, noży i węży. Jeśli trzymałeś przy nim nóż, odskakiwał jak kot – wspominał Rivelino.
Kiedy więc znalazł drewnianego węża, postanowił wrzucić go Pelemu pod kołdrę. Już wracając do swojego pokoju poczuł, że zjadają go nerwy. Wyznał Edu, z którym dzielił pokój: – Wyobrażasz sobie, co by było, gdyby sobie przez to coś zrobił? Nie miałbym wstępu z powrotem do Brazylii!
Ale nim zdążył wrócić, by zabrać węża z łóżka kolegi, usłyszał krzyki z pokoju Pelego. – Wrzeszczał „Aaaaaaaah!”. Walił w węża gitarą. Następnego dnia podszedł do mnie i powiedział: „ty sukinsynu”.
Rivelino cieszył się jednak, że Pele wciąż żył i mógł na niego nawrzeszczeć. – Niemal zabiłem negrao. Dzięki Bogu nic się nie stało.”
49. STANLEY MATTHEWS
Nazywano go „Czarodziejem Dryblingu”, „Magikiem”. Uchodził za największego piłkarskiego dżentelmena swoich czasów. Jest zresztą pierwszym laureatem Złotej Piłki, choć akurat tę nagrodę przyznano mu raczej za całokształt kariery niż za fenomenalny wyczyny w 1956 roku. Tak czy owak, Stanley Matthews to legenda.
Postać absolutnie nietuzinkowa.
Pisaliśmy na Weszło: „Stanley Matthews był synem boksera wagi piórkowej, co w późniejszych latach zadecydowało o unikalnych umiejętnościach chłopca. Po ojcu odziedziczył zwinność, lekkość ruchów, technikę – ta w boksie jest równie ważna co w futbolu – oraz szybkość. Od najmłodszych lat Matthews odznaczał się niesamowitą łatwością wkręcania przeciwników w ziemię – dzisiaj opisuje się go jako połączenie Robbena z Messim. Gdy Stan dostał tylko piłkę do nogi, nie było siły żeby mu ją odebrać. Idąc nadal analogią bokserską, doskonale do Matthewsa pasuje powodzenie słynnego Muhammada Alego: „latał jak motyl, żądlił jak osa”. Piłkarz był zawsze krok przed innymi i tak jak ojciec uciekał przed ciosami w ringu, tak młodzian unikał przeciwników polujących na jego nogi.
Nie był typem boiskowego egzekutora, a raczej kreatorem – gdy był na murawie wszyscy zwyczajnie grali lepiej.
Mały Stanley urodził się w 1915 roku niedaleko Stoke-on-Trent i to właśnie symbolem klubu z Britannia Stadium – a wcześniej Victoria Ground – jest po dziś dzień. Chłopak został wypatrzony przez skautów Stoke w 1929 roku, a trzy lata później zadebiutował w pierwszej drużynie The Potters. Miał wtedy 17 lat, ale było to jedynie preludium do wielkiej sławy. Dwa lata później Stan zanotował również premierowy występ w kadrze Anglii, a w debiucie przeciwko Walii (4:0) strzelił nawet gola. Wszyscy doskonale zdawali sobie sprawę, że nadeszły czasy piłkarza, który stanie się nową perłą w koronie brytyjskiego imperium.
Gdy wybuchła II Wojna Światowa, Matthews był już gwiazdą pełną gębą, której blask rozlewał się powoli na rosnący z każdym dniem futbolowy świat. Do rozpoczęcia wojny zdążył rozegrać aż 256 spotkań dla Stoke, błyszczał w kadrze. W 1937 roku zdobył trzy bramki przeciwko reprezentacji Czechosłowacji, jego sława rosła błyskawicznie.
Przykład świadczący o niezwykłej popularności Anglika? Rok przed wybuchem wojny piłkarz zastanawiał się nad opuszczeniem Stoke, dowiedzieli się o tym kibice. Po jednym z ligowych meczów cztery tysiące fanów wparowało na murawę, błagalnie prosząc go o pozostanie na Victoria Ground. Matthews bardzo się wzruszył i ostatecznie pozostał w klubie. Niestety, wydarzenia z 1939 roku zastopowały jego karierę. Futbolowy świat stał u jego stóp, ale zamiast kopać piłkę, „Czarodziej Dryblingu” założył kamasze i ruszył na front. Służył w Royal Air Force, czyli popularnym RAF-ie. Okazjonalnie grał jednak w piłkę – Anglia rozegrała w tym czasie 29 nieoficjalnych spotkań”.
W 1945 roku Matthews powrócił na boiska First Division, szybko zamieniając Stoke na Blackpool. Miał już wówczas 32 lata na karku, lecz okazał się zawodnikiem nieprawdopodobnie długowiecznym. Na poziomie angielskiej ekstraklasy występował niemalże do pięćdziesiątki.
Co ciekawe – swoje pierwsze trofeum zdobył jednak dopiero w 1953 roku.
Blackpool zatriumfowało wtedy w Pucharze Anglii, a mecz przeszedł do historii jako „The Matthews Final”. Nie do końca słusznie. Choć trzeba przyznać, że „Czarodziej” był dla swojego zespołu inspiracją w odwróceniu wyniku z 1:3 do 4:3. Po dwóch bolesnych porażkach w finale FA Cup, udało mu się wreszcie zdobyć najcenniejsze wówczas trofeum w angielskim futbolu.
„Spotkaniu towarzyszyły dodatkowe atrakcje, które uczyniły je niesamowicie głośnym popkulturowym wydarzeniem. Nie tylko w Anglii, ale w całej Europie. Przede wszystkim – na trybunach pojawiła się królowa Elżbieta II, która na tron wstąpiła zaledwie rok wcześniej. Jej osoba budziła zatem sensację i żywe zainteresowanie dziennikarzy ze Starego Kontynentu. Ponadto – telewizja BBC rozbiła bank, wydając oszałamiającą wówczas kwotę tysiąca funtów na przeprowadzenie telewizyjnej transmisji meczu. Starcie w telewizji obejrzało zatem 10 milionów widzów, a kilka razy tyle słuchało relacji radiowej. O meczu mówili wszyscy. Jak na tamte czasy, było to jedno z najgłośniejszych wydarzeń piłkarskich w dziejach. W jakimś sensie popularnością dorównujące nawet mundialom.
No i zwyciężył je ten, któremu wszyscy w Anglii tego życzyli. Matthews wiele lat oczarowywał kibiców swoją grą. Ukoronował karierę długo wyczekiwanym triumfem.
Stanley był jednym z pierwszych sportowych celebrytów w Wielkiej Brytanii. Zarabiał 12 funtów tygodniowo – maksymalną stawkę dopuszczaną przez angielską federację. Cieszył się powszechną, szaloną sympatią, a jednak tak długo pozostawał zawodnikiem niespełnionym. – Wiem, że masz już 37 lat. Wiem, że przegraliśmy finał. Wierzę jednak, że twoje najlepsze czasy dopiero nadejdą – pocieszał go Joe Smith, trener Blackpool, po porażce z Newcastle United w finale Pucharu Anglii 1951.
Tydzień przed finałem z 1953 roku w piśmie „News of the World” ukazał się natomiast tekst Franka Butlera: – Jeżeli Blackpool zwycięży, ten mecz zapisze się w historii jako „Finał Stanleya Matthewsa”. Jeszcze nigdy tak wielu kibiców w całym kraju nie życzyło złotego medalu jednemu zawodnikowi.
Jak widać – mit pod tytułem „Finał Matthewsa” narodził jeszcze… przed starciem.
Kiedy angielscy dziennikarze przeanalizowali spotkanie po latach, już na spokojnie i bez żadnych dodatkowych podniet, „Magik” znalazł się w ich rozważaniach na szóstym miejscu, jeżeli chodzi o najlepszych piłkarzy pamiętnego starcia na Wembley. Zagrał po prostu nieźle, nic więcej. Zresztą – nie wybrano go najlepszym zawodnikiem spotkania. Mecz obrósł bluszczem legendy dopiero później. David Tossell, historyk futbolu, szaleństwo na punkcie występu Matthewsa w tamtym spotkaniu ocenił tak: – Moim zdaniem wzięło się to nie stąd, że Matthews tamtego wieczora był najlepszy na boisku, bo nie był. Nie poprowadził swoich kolegów w pojedynkę do odrobienia strat, nic takiego się nie wydarzyło. Jednak w sposób oczywisty uznano go za najbardziej klasowego piłkarza spośród tych, którzy biegali po placu gry. Dominował przebieg spotkania, konstruowanie akcji. Poza tym, publiczność go po prostu kochała. Stanowił uosobienie wszystkich zalet Anglików”.
Czy to świadczy, że sława Matthewsa jest generalnie przesadzona? Zdecydowanie nie. Dlatego uplasowaliśmy go w rankingu na tak eksponowanym miejscu, w czołowej pięćdziesiątce. Facet naprawdę był piłkarzem wyrastającym ponad konkurencję. A że największą chwałę przyniósł mu mecz, w którym akurat nie błysnął? Cóż, taki chichot historii.
– Matthews był ceniony nie tylko w Anglii – zapewniał Berti Vogts. – Cała Europa uważała go za piłkarskiego geniusza.
48. NANDOR HIDEGKUTI
Już sam fakt, że Nandor Hidegkuti był prominentnym członkiem węgierskiej „Złotej Jedenastki”, która w latach pięćdziesiątych uczyła Europę, jak należy grać w piłkę, powinien wystarczać za odpowiednią rekomendację dla tego zawodnika, jeżeli chodzi o jego obecność w rankingu najwybitniejszych zawodników w dziejach. Lecz Hidegkuti nie był po prostu elementem tej legendarnej układanki.
Wedle wielu historyków futbolu, to właśnie wokół niego kręciła się gra słynnego zespołu, a jego słynniejsi i popularniejsi wśród kibiców partnerzy – Ferenc Puskas i Sandor Kocsis – po prostu spijali śmietankę. Hidegkuti grał na pozycji,wedle współczesnej nomenklatury, cofniętego napastnika. Ta rola gwarantowała mu niemal nieograniczoną swobodę poruszania się po murawie. Węgier strzelał mnóstwo bramek, fakt, ale na jego barkach często spoczywało również wyprowadzanie akcji zespołu z własnej połowy. Krótko mówiąc – człowiek orkiestra. Nie trzeba chyba dodawać, że taki sposób gry był w latach pięćdziesiątych kompletnie rewolucyjny.
Jego najsłynniejszy popis to legendarna konfrontacja Węgrów z Anglikami. Madziarzy w listopadzie 1953 roku przyjechali na Wembley i stłukli gospodarzy, patrząc tylko, czy równo puchnie. Hidegkuti zaaplikował „Synom Albionu” hat-tricka.
Donald Revie, wybitny brytyjski trener, wspominał po latach: – Mistrzostwa świata w 1954 roku zostały wygrane przez reprezentację Niemiec, ale to Węgrzy zdominowali turniej. Przede wszystkim za sprawą swojego cofniętego napastnika, którym był Nandor Hidegkuti. Obok niego występowali rzecz jasna Kocsis i Puskas, dwaj najwybitniejsi snajperzy na świecie. Ale cokolwiek ludzie przypisują Kocsisowi i Puskasowi, to Hidegkuti był tym człowiekiem, który rozszarpał wcześniej angielską defensywę na Wembley. To Hidegkuti zmiażdżył Anglię w rewanżowym starciu z Budapeszcie. Bawił się z angielskimi obrońcami w chowanego.
Ostatecznie złota generacja węgierskiego futbolu przeszła do historii jako ekipa niespełniona, ozłocona tylko podczas Igrzysk Olimpijskich, a nie na mundialu. Co nie zmienia faktu, że taktyczne warianty stosowane przez Węgrów odmieniły futbol na zawsze.
Cytowany przez oficjalny portal FIFA Sepp Herberger – trener reprezentacji Niemiec, która w bardzo zagadkowych okolicznościach uporała się ze „Złotą Jedenastką” w finale mistrzostw świata – skomentował po latach: – Puskas przykuwał uwagę kibiców, ale najważniejszym piłkarzem w węgierskiej drużynie był Hidegkuti. Całą taktykę na finał dostosowałem pod niego. Nie mogliśmy dopuścić, by nas zdominował i zaczął grać po swojemu.
47. JOSE NASAZZI
El Gran Mariscal, czyli „Wielki Marszałek”, rzadko bywa wymieniany w gronie najwybitniejszych defensorów w dziejach futbolu. Wydaje się, że to poważne niedopatrzenie, ponieważ Jose Nasazzi był niekwestionowanym fundamentem doskonałej reprezentacji Urugwaju, która w latach dwudziestych kompletowała triumfy na najważniejszych piłkarskich imprezach, puentując okres swojej dominacji złotem wywalczonym podczas pierwszego w dziejach mundialu.
Pisaliśmy już zresztą o tej ekipie przy okazji jednego z poprzednich zawodników, nie ma teraz sensu się powtarzać.
Nasazzi został uznany najlepszym piłkarzem mundialu, wielokrotnie ten status przypadał mu także podczas mistrzostw Ameryki Południowej. Opaska kapitańska w kadrze nie znalazła się na jego ramieniu przez przypadek – był wielkim liderem urugwajskiej jedenastki, która w tamtym okresie zdumiewała poziomem swojej gry cały piłkarski świat.
Urugwajczyk mógł obstawić właściwie każdą pozycję w defensywie, choć najlepiej czuł się będąc w centrum linii obrony. Lubił mieć partnerów na oku. Choć, co ciekawe, w finale mundialu to właśnie jemu przytrafiła się pomyłka, która o mały figiel nie spowodowała zawstydzającej klęski przed własną publicznością. Nasazzi zaspał w defensywie, minął się z piłką i tym samym pozwolił rywalom na zdobycie bramki w pierwszej połowie starcia. Defensor nie mógł się pogodzić z z decyzją sędziego, bo jego zdaniem strzelec znajdował się na ofsajdzie. Według legendy poirytowany Nasazzi miał w przerwie spotkania wparować do pomieszczenia sędziów i na ścianie rozrysować im sporną sytuację, przekonując, że przeoczyli ofsajd.
Koniec końców Nasazzi nie tylko sam jako pierwszy otrząsnął się z tej niewesołej sytuacji, ale i poderwał kolegów do walki. – Naszym żywiołem była ostra gra. W pierwszej połowie nie mogliśmy sobie na taką pozwolić, bo sędziowie ostrzegli nas, że przerwą mecz, jeśli za mocno dokręcimy śrubę – wspominał Ernesto Mascheroni w książce „Goooal: A Celebration of Soccer”). – W pierwszej połowie byliśmy zablokowani. Gdy weszliśmy z powrotem na boisko, Nasazzi zebrał nas i powiedział: „Wracamy do swojego stylu. Albo ich stłamsimy, ale po nas”.
Urugwaj zwyciężył 4:2.
W drugiej połowie spotkania Nasazzi pochował przeciwników do kieszeni. – Włożyliśmy w ten mecz wszystkie nasze siły, całą naszą odwagę i miłość do futbolu – wspominał obrońca. – Napisaliśmy historię, którą pamięta się do dziś i która zapisała się na kartach historii na wieki wieków. Pokazaliśmy, że płynie w nas prawdziwie indiańska krew.
46. JAIRZINHO
Mecz otwarcia z Czechosłowacją? Dwie brameczki. Kolejne starcie fazy grupowej z Anglią? Trafienie na wagę zwycięstwa. Potem jedna sztuka wbita Rumunom i kolejny triumf. Jairzinho w mistrzostwa świata 1970 wszedł jak w masło. Od początku turnieju było widać, że błyskotliwy skrzydłowy na meksykańskich boiskach czuje się jak ryba w wodzie. Z drugiej jednak strony – wielu już było takich zawodników, którzy w fazie grupowej wielkiego turnieju dokazywali, a w play-offach nagle gaśli. Istniało zatem zupełnie uzasadnione podejrzenie, że Jairzinho po prostu nie wytrzyma narzuconego samemu sobie tempa i jego strzeleckie popisy dobiegną końca.
Ale cóż, nie dobiegły.
Ćwierćfinał z Peru? Gol. Półfinał z Urugwajem? Gol. Finał z Włochami? A jakże. Gol.
Brazylijczycy sięgnęli po trzecie w swojej historii mistrzostw świata w naprawdę wielki stylu, a Jairzinho zdaniem wielu ekspertów zaprezentował się podczas meksykańskiego czempionatu znacznie lepiej niż sam Pele. Furacão da Copa – nazwano go wówczas. Znaczy to ni mniej, ni więcej: „Huragan Mundialu”. Trzeba przyznać, że przydomek dość celny, ponieważ Brazylijczyk w istocie przetoczył się przez meksykańskie boiska jak szalona nawałnica.
Urodzony w Rio de Janeiro zawodnik swoją karierę rozpoczął w Botafogo. Profesjonalny debiut zaliczył już jako piętnastolatek, ale sporo czasu musiało minąć, zanim Jairzinho wypracował status największej gwiazdy klubu zwanego „Samotną Gwiazdą”. Z prostej przyczyny – Botafogo było klubem Garrinchy. Otoczony kultem skrzydłowy występował w zespole od 1953 roku i młokos na pierwszym etapie swojej kariery mógł go po prostu podziwiać i się od niego uczyć. Nie było mowy o tym, by Garrinchę przyćmić. Dlatego przez pierwszą część kariery Jairzinho występował jako lewoskrzydłowy, choć znaczenie lepiej czuł się po przeciwnej stronie boiska.
Ostatecznie Jairzinho okazał się godnym zastępcą Garrinchy zarówno w klubie, jak i w kadrze. W barwach Botafogo grał przez piętnaście lat, notując przeszło 400 występów i prawie 200 bramek. W drużynie narodowej trafił do siatki 33-krotnie.
Grał inaczej niż Garrincha. Również był doskonałym dryblerem, świetnie dośrodkowywał, ale chętnie też korzystał ze swojego doskonałego przygotowania atletycznego. Potrafił grać nie tylko technicznie, ale również siłowo. Być może dlatego po zajęciu czwartego miejsca na mistrzostwach świata w 1974 roku postanowił spróbować swoich sił w Europie i wylądował w Olympique’u Marsylia razem ze swoim rodakiem, Paulo Cesarem. Byli to pierwsi piłkarze z mistrzostwem świata w dorobku, którzy wystąpili we francuskiej ekstraklasie. – Dzień przed pierwszym treningiem Jairzinho z zespołem urządzono trening otwarty z jego udziałem. Na stadion przyszło dziesięć tysięcy widzów. Był witany jak Bóg. Kiedy jechał na swoim motocyklu, wszyscy wokół szaleli – opowiadał Victor Zvunka, były obrońca l’OM.
Jairzinho we Francji spędził tylko jeden sezon (został, ponoć niesłusznie, zawieszony za napaść na sędziego liniowego i musiał czmychnąć z powrotem do ojczyzny). Na dodatek przez pierwszą część rozgrywek zmagał się z urazem. – Do gry wrócił około Bożego Narodzenia. Zajmowaliśmy wtedy czternaste miejsce w tabeli. Ostatecznie zostaliśmy wicemistrzami Francji – dodał Zvunka.
Dla Jairzinho klubowe sukcesy nigdy nie miały jednak większego znaczenia. Liczyła się tylko kadra. – Chyba nawet żadnej kobiety nie pocałowałem nigdy tak czule jak pucharu świata w 1970 roku – wyznał Brazylijczyk.
45. OMAR SIVORI
– Sivori to nałóg – mówił o nim Gianni Agnelli, były prezes Juventusu.
Co takiego uzależniającego miał w sobie przybysz z dalekiej Argentyny? Co sprawiło, że w 1961 roku jako drugi zawodnik pochodzący z tego kraju, a także jako pierwszy Włoch – otrzymał w tym samym roku obywatelstwo i zamienił reprezentację Albicelestes na tę Italii – sięgnął po Złotą Piłkę?
Przede wszystkim lewa noga. „Krawaty wiąże, usuwa ciąże”. Kiedy rywal widział, że nadciąga ku niemu Sivori, gdzieś z tyłu głowy błyskawicznie pojawiała się myśl, że zaraz zostanie upokorzony. „El Gran Zurdo”, czyli „Wielki lewonożny” był typem ulicznego grajka – nisko opuszczone getry, brak ochraniaczy i bezczelne zamiłowanie do zakładania przeciwnikom siatek. Uwielbiał obrońców upokarzać. Gdy miał piłkę przy nodze, wyglądało to tak, jakby tańczył.
– Występowanie z nim w jednej drużynie było czystą rozrywką. Nosił skarpety nisko, nie zakładał ochraniaczy, by pokazać, że nie boi się obrońców. Miał niesamowitą mentalność zwycięzcy – charakteryzował kolegę Giampiero Boniperti.
Jednocześnie Sivori był graczem niezwykle krewkim. Jedna z historii z jego okresu w Juventusie głosi, że potężny Walijczyk John Charles musiał go spoliczkować podczas meczu, by uspokoił się i skupił na grze. Nie było czymś niespotykanym zobaczyć Sivoriego pyskującego do arbitra, przepychającego się z przeciwnikiem. Choć mierzył zaledwie 170 centrymetrów, nadskakiwał zdecydowanie większym i silniej zbudowanym od siebie.
Kiedy grał jeszcze w Argentynie i czarował kibiców River Plate, kibice jego pierwszej reprezentacji mieli pełne prawo wierzyć, że przed nią wspaniałe lata. Wraz z Humberto Maschio i Antonio Valentinem Angelillo stanowili nierozłączny, zabójczy tercet. Mówiono o nich jako o „aniołach o brudnych twarzach” – treningi w Argentynie często odbywały się bowiem na polach, na których kępki trawy były raczej rzadkością, a więc ich młode oblicza po zajęciach zawsze były oblepione brudem i kurzem.
Ich sława nie była jednak wyłącznie lokalna, doszła również do Italii. I tak w 1957 roku wszyscy trzej znaleźli się na pokładach samolotów do Europy. Maschio wylądował w Bolonii, Angelillo w Interze, a Sivori w Juventusie. Argentyńska federacja odebrała to jako policzek, stwierdzając, że poprzez wyjazd na Stary Kontynent piłkarze stali się niegodni występów w narodowych barwach. W przededniu mundialu 1958 selekcjoner Guillermo Stabile stracił więc trzech najlepszych piłkarzy, co na szwedzkim mundialu skończyło się klęską. Ostatnim miejscem w grupie z Irlandią Północną, Czechosłowacją i NRD.
Jedynym mundialem Sivoriego był więc ten z 1962, ale trudno powiedzieć, by dla jego nowej reprezentacji – Włochów – był on bardziej udany. Sivori brylował w 1961, w meczu eliminacyjnym z Izraelem zapakował rywalom na drogę cztery sztuki, wcześniej też miał okazję do zemsty na ojczyźnie, która go wyklęła, z czego skwapliwie skorzystał – Włosi pokonali Albicelestes we Florencji 4:1, Sivori zakończył mecz z dubletem. Gdy jednak przyszedł rok 1962, Italia zawiodła. Zespół mający z przodu takie sławy jak Gianni Rivera, Jose Altafini czy Sivori właśnie w dwóch pierwszych meczach nie strzelił choćby gola. W trzeciej serii gier ze Szwajcarią walczył już wyłącznie o to, by nie kończyć mundialu na dnie swojej grupy.
44. LUIS SUAREZ
Zakochany był w nim po uszy jeden z największych trenerskich geniuszy w historii futbolu, Helenio Herrera. Do tego stopnia, by jako trener Interu sprowadzić swojego byłego podopiecznego z Barcelony za 250 milionów lirów, co wtedy stanowiło światowy rekord transferowy.
Suarez stał się wtedy pierwszym Hiszpanem, który porwał się na próbę podbicia ligi włoskiej. I pierwszym, któremu się to udało. Z Interem, podobnie jak wcześniej z Barcą, zdobył wszystko. Wygrał ligę hiszpańską dwa razy, włoską – trzy. Z zespołem ze stolicy Katalonii dwa razy triumfował w europejskich rozgrywkach, sięgając po Puchar Miast Targowych. Z Interem poszedł o kilka szczebelków wyżej, bo dwukrotnie zwyciężał w rozgrywkach o Puchar Europy. Wielu kibiców zastanawiało się czy przenosiny do Włoch będą dla niego dobre, ale nie ma żadnych wątpliwości, że zmysł decyzyjny nie zawodził go nie tylko na boisku, ale i poza nim. Przynajmniej tak długo, jak piłkę kopał. Gdy zabrał się za trenerkę, to już zdecydowanie nie było to.
Ze statusem wielkiej gwiazdy Serie A, a także zdobywcy Złotej Piłki jeszcze jako gracz Barcelony, przyjechał do ojczyzny na mistrzostwa Europy w 1964, gdzie także mógł świętować zdobycie złota. W obu spotkaniach – półfinale z Węgrami i finale z ZSRR – rozegrał po 90 minut. Jego pozycja ewoluowała wraz z wiekiem – zaczynał jako cofnięty napastnik, w Interze stał się ustawionym głęboko playmakerem. Nagrody indywidualne są najlepszym dowodem na to, że obie role pasowały mu w równym stopniu.
W morzu znakomitych spotkań w wykonaniu Suareza nie jest trudno wskazać to o największym znaczeniu. To on był bowiem zawodnikiem, którego dwa gole zakończyły europejską dominację Realu Madryt. Pięć pierwszych Pucharów Europy padło łupem Królewskich, w szóstej edycji Suarez dał swoim dubletem remis 2:2 na Santiago Bernabeu. Na wypełnionym po brzegi Camp Nou Barcelonie udało się wygrać 2:1 i stać się pierwszym w historii pogromcą Realu w rozgrywkach, które ewoluowały w latach 90. w Ligę Mistrzów.
43. KARL-HEINZ RUMMENIGGE
Karl-Heinz Rummenigge ma w swoim dorobku aż dwa triumfy w Pucharze Europy. Jest też mistrzem Starego Kontynentu. Kicker aż osiem razy nominował go do jedenastki sezonu Bundesligi, choć przecież pewną część swojej kariery spędził w Interze Mediolan, gdzie odszedł, by uratować zadłużony Bayern przed upadkiem. Ma na koncie dwie Złote Piłki otrzymane w latach 1980 – 1981. Dwukrotnie jego spektakularne trafienie zostało też wskazane jako bramka sezonu w niemieckiej ekstraklasie. Brakuje w tej wyliczance tylko jednego elementu. Na nieszczęście samego Rummenigge – jest to element istotny.
Niemiec nie został ani razu mistrzem świata.
Próbował zgarnąć złoto na mundialu aż trzy razy. W 1978 roku turniej zakończył się dla Niemców niepowodzeniem. Podopieczni Helmuta Schöna wygrali tylko jeden mecz podczas całego turnieju, a ich fatalną postawę podsumowała porażka 2:3 z reprezentacją Austrii, potraktowana przez niemieckich kibiców jako ujma na honorze. Rummenigge robił co w jego mocy, by utrzymać swój zespół przy życiu – strzelał ważne gole, kreował sytuacje partnerom. Ale to było o wiele, o wiele za mało, by Niemcy utrzymali się w turnieju aż do fazy medalowej. Znacznie lepiej poszło im natomiast podczas kolejnych turniejów. W 1982 i 1986 roku niemiecka kadra zawędrowała aż do finału rozgrywek, ale najpierw lepsi od Niemców okazali się Włosi, a potem Argentyńczycy.
Szczególnie ta druga porażka była dla Rummenigge bolesna, ponieważ napastnika często kreowano jako niemiecką odpowiedź na Diego Maradonę. Okazało się, że Karl-Heinz to jednak zbyt marna riposta na Boskiego Diego. Choć bramkę w finale zdobył niemiecki wirtuoz, a nie argentyński czarodziej. A trzeba dodać, że Rummenigge przez cały turniej zmagał się z kontuzją i po boisku poruszał się z zaciśniętymi zębami, nafaszerowany środkami przeciwbólowymi.
Swoją heroiczną postawą zapracował za Odrą na status bohatera, nawet pomimo ostatecznej porażki.
Porównania do Maradony w jakimś sensie były zresztą uzasadnione.
Rummenigge, choć bramkostrzelny, nie był bowiem – podobnie jak Argentyńczyk – takim typem zawodnika, który cały czas czeka na piłkę w okolicach szesnastego metra i szuka sobie strzeleckich pozycji. Wręcz przeciwnie, Niemiec lubił pobawić się na boisku w kreatora. I w naprawdę kapitalny sposób łączył w sobie mentalność dziewiątki i dziesiątki. Z Maradona nie chciał się jednak równać. – To najlepszy zawodnik, jakiego widziano na świecie.
42. THIERRY HENRY
Cholera, czy tego gościa w ogóle trzeba komukolwiek przedstawiać?
Mistrz świata. Mistrz Europy. Triumfator Ligi Mistrzów. Dwukrotny mistrz Hiszpanii. Dwukrotny mistrz Anglii. No i mistrz Francji. O całej stercie mniej prestiżowych trofeów nie wspominając, bo wyliczanka potrwałaby zbyt długo. Henry wygrał właściwie wszystko. Noga powinęła mu się tylko w Juventusie. Dla Premier League stał się natomiast bez wątpienia postacią kultową. Żywą legendą. Co było jednak najbardziej imponujące w grze Henry’ego? Chyba nawet nie te wszystkie triumfy i strzeleckie rekordy, ale elegancja w prowadzeniu piłki i poruszaniu się na boisku. Henry po murawie nie biegał, on po niej sunął jak łyżwiarz po lodowisku.
Klasy zabrakło mu tylko raz. W pamiętnym barażowym spotkaniu z Irlandią. – Tak, zagrałem ręką, ale nie jestem sędzią. Piłka uciekała za linię, zatrzymałem ją ręką, arbiter nie zagwizdał. Potem zdobyliśmy bramkę. Ta chwila przejdzie do historii. Najważniejsze, że awansowaliśmy – skomentował dość bezczelnie swoje nieprzepisowe zagranie. Jedni mu wybaczyli ,przyjmując tę argumentację. Inni zaszufladkowali go jako cynika i oszusta.
Tak czy owak, Henry to prawdopodobnie najwybitniejszy zawodnik w bieżącym stuleciu, który nie został nagrodzony Złotą Piłką.
„Odkąd w 1995 roku do głosowania dopuszczono zawodników spoza Europy, żaden piłkarz aż tak długo nie szwendał się w okolicach Złotej Piłki, by ostatecznie nie zostać nagrodzonym. Thierry Henry aż siedem razy łapał się do czołowej dziesiątki zestawienia, jednak koniec końców nie wylądował na pierwszym miejscu i nie odebrał upragnionej nagrody.
Blisko było już w 2000 roku, gdy Henry – wówczas jeszcze wschodząca gwiazda europejskiego futbolu – zatriumfował w mistrzostwach Starego Kontynentu, co zaowocowało czwartą lokatą w głosowaniu. Trzy lata później napastnik Arsenalu, cieszący się już statusem mega-gwiazdy w Premier League, zajął z kolei drugie miejsce w plebiscycie, tuż za plecami Pavla Nedveda. Rok później Henry był natomiast czwarty, dwa lata później też, a w 2006 roku znalazł się na najniższym stopniu podium. I chyba tak naprawdę wtedy Francuz miał nagrodę naprawdę na wyciągnięcie ręki – wraz z Arsenalem zawędrował do finału Ligi Mistrzów, z reprezentacją wystąpił w finale mundialu.
Jednak oba te decydujące starcia przegrał i wyróżnienie kolejny raz przeszło mu koło nosa”.
Ponoć sam Henry nie był nigdy szczególnie rozgoryczony, że nie przyznano mu najbardziej prestiżowej nagrody. Wściekł się tylko raz, w 2001 roku, gdy Złotą Piłkę odebrał Michael Owen. Francuz czuł się bowiem o klasę lepszym zawodnikiem od snajpera Liverpoolu. Zresztą – nie bez podstaw. Jeżeli coś Henry’ego może dzisiaj uwierać, to brak sukcesu na europejskiej arenie w barwach Arsenalu. Niby udało się napastnikowi powetować sobie te niepowodzenia po przeprowadzce do Barcelony, ale Arsenal był przecież jego drużyną. W „Dumie Katalonii” Henry stał się trybikiem w maszynie, a nie piłkarzem, wokół którego kręci się cały zespół.
To drobna rysa na fenomenalnej karierze. Te najbardziej wartościowe sukcesy – i z kadrą, i z klubem – Henry odniósł nie grając pierwszych skrzypiec. Lecz statusu postaci kultowej mu to z całą pewnością nie odbiera.
41. BOBBY MOORE
Gdyby kibic reprezentacji Polski miał w okolicach roku 1973 wskazać największego piłkarskiego nieudacznika świata, z dużą dozą prawdopodobieństwa można założyć, że wskazałby Bobby’ego Moore’a.
Legendarnemu stoperowi reprezentacji Anglii przytrafił się bowiem na Stadionie Śląskim w Chorzowie jeden z najgorszych, jeśli nie najgorszy mecz w karierze. Kapitan Synów Albionu, mistrz świata z 1966 roku, jeden z najlepszych stoperów swojego pokolenia, popełnił wtedy dwa niesamowicie kosztowne błędy. Ceną był pierwszy w historii turniej mistrzostw świata, na który Anglicy nie awansowali.
Już na początku spotkania Moore dał się przechytrzyć Janowi Banasiowi. Trudno stwierdzić, czy sam pokonał Petera Shiltona, czy może pozwolił na to polskiemu napastnikowi, ale fakty są takie, że swojego przydziałowego gracza przy rzucie wolnym nie przypilnował. Błąd w kryciu był jednak niczym przy wpadce z początku drugiej połowy spotkania. Włodzimierz Lubański był przez Jacka Gmocha uczulany przed meczem, że Moore’owi zdarza się przyjmować piłkę wypuszczając ją jednocześnie na kilka metrów do przodu. Tak też stało się po zagraniu głową Roy’a McFarlanda. Lubański poczuł krew i ruszył do piłki ile sił w nogach. Wpadł z nią w pole karne i podwyższył prowadzenie biało-czerwonych.
Kilka miesięcy później na Wembley Jan Tomaszewski zatrzymał Anglików, resztę historii wszyscy znamy. Zakończyła się ona wygraną w meczu o trzecie miejsce mundialu.
Gdyby jednak faktycznie Moore był nieudacznikiem, jego pomnik nie stałby dziś przed nowym Wembley. Alf Ramsey, selekcjoner zwycięskiej drużyny z 1966, powiedział o nim: – Mój kapitan, mój lider, moja prawa ręka. On był duchem i sercem tego zespołu. Chłodny, opanowany piłkarz, któremu ufałem jak nikomu innemu. Zawodowiec pełną gębą, najlepszy, z jakim pracowałem. Bez niego Anglia nie zdobyłaby mistrzostwa świata.
Moore był też prawdziwym dżentelmenem. Martin Peters, strzelec jednego z goli w finale mistrzostw świata 1966 wspominał po wielu latach: – Wciąż pamiętam, jak wchodzi po schodach Wembley w kierunku loży królowej, by odebrać z jej rąk puchar za mistrzostwo świata. Wspinając się po stopniach poprawił jeszcze włosy i otarł twarz. Nie przystało bowiem prezentować się źle w towarzystwie monarchini.
Człowiekiem wielkiej klasy był również w stosunku do arbitrów, co w latach 60. nie było regułą. Piłkarze włoscy i południowoamerykańscy prześcigali się w sędziowaniu za nich, Moore zaś zawsze był niesamowicie grzeczny, pełen szacunku. Gdy podczas jednego ze spotkań rozjemca oberwał piłką, pożyczył jego gwizdek i dmuchnął w niego co sił, by przerwać spotkanie i pozwolić mu dojść do siebie.
Z opaską na ramieniu wyprowadzał reprezentację Anglii na 90 spotkań międzypaństwowych, w West Hamie jego numer – szóstka – jest zastrzeżony po dziś dzień.
***
TOP 100: Najlepsi piłkarze w historii (100.-81.)
TOP 100: Najlepsi piłkarze w historii (80.-61.)
MICHAŁ KOŁKOWSKI
SZYMON PODSTUFKA
FOT. NewsPix.pl / Pinterest / Wikipedia