Nie zwalniamy tempa. Wczoraj wystartowaliśmy z rankingiem stu najlepszych zawodników w dziejach futbolu, a już dziś mamy dla was kolejny odcinek i kolejną monumentalną lekturę. Odsłaniamy następnych dwudziestu piłkarskich gigantów, którzy znaleźli się w naszym zestawieniu. Andrea Pirlo, Francisco Gento, Christo Stoiczkow, Zizinho, Kenny Dalglish… Co tu dużo mówić – będzie o kim poczytać, będzie co powspominać. A po cichu mamy również nadzieję, że dzięki naszemu rankingowi poznacie kilka piłkarskich historii, o których wcześniej nie słyszeliście.
Pierwszy odcinek możecie sobie przeczytać pod TYM linkiem. Odnośnik znajdziecie również pod artykułem.
Nie będziemy przedłużać wstępu. Startujemy!
80. JOSEF BICAN
Tak to już jest z piłkarzami sprzed wielu dekad, że czasami ich legendy trzeba dzielić przez trzy, by otrzymać bardziej rzeczywisty obraz. Trudno uwierzyć choćby w to, by prawdziwą była historia o tym, że Josef Bican był tak doskonałym snajperem, że mylił się średnio raz na dwadzieścia okazji strzeleckich.
Niemniej kiedy IFHHS, Międzynarodowa Federacja Historyków i Statystyków Piłkarskich, podliczała osiągnięcia najlepszych napastników XX wieku, okazało się, że to nie Pele, Alfredo di Stefano czy ktoś inny z mainstreamowych legend zdobył w minionym stuleciu najwięcej goli. Pierwsze miejsce należało właśnie do wspomnianego Bicana.
Dziś premie za zdobyte bramki potrafią być liczone w tysiącach euro. Gdy Josef Bican zaczynał grać w Hercie Wiedeń, otrzymywał za każdego gola jednego szylinga. Dla chłopaka, który dzień w dzień na bosaka kopał zwinięte w kulkę szmaty – piłka była dla niego i jego rówieśników za droga – to był prawdziwy majątek. Może to właśnie obietnica zarobku sprawiła, że Bican tak się w strzelanie zaangażował.
To jednak nie w Austrii jego forma wzleciała wysoko w niebiosa, a w Czechosłowacji, dokąd uciekł niedługo przed anszlusem Federalnego Państwa Austriackiego przez Rzeszę Niemiecką. W Slavii Praga został królem ligi czechosłowackiej. Podobno potrafił pobiec 100 metrów poniżej 11 sekund, uderzał równie precyzyjnie z obu nóg. Był napastnikiem przewyższającym rywali w każdym aspekcie, dzięki czemu pokonywanie bramkarzy przychodziło mu z dziecinną łatwością.
Trudno powiedzieć, która z liczb związanych z jego karierą jest tą najbardziej imponującą. 57 bramek w 26 meczach na przestrzeni zaledwie jednego sezonu? Pięć kolejnych sezonów, kiedy był najlepszym strzelcem w całej Europie? Może dziesięć tytułów najlepszego ligowego strzelca w barwach Slavii? Albo 581 goli strzelonych dla praskiego klubu w 514 spotkaniach.
Czy jednak aż trzy spotkania, w których udało mu się zdobyć po siedem (!!!) goli?
Sam nie był człowiekiem przesadnie skromnym, anegdota o jednej pomyłce na dwadzieścia prawdopodobnie wzięła się z tego, że sam mówił: – Szansa na bramkę musi zostać na gola zamieniona. Jeśli miałem pięć okazji, strzelałem pięć goli. Jeśli siedem, zdobywałem siedem bramek.
79. TELMO ZARRA
21 czerwca 1942 roku, finałowe starcie Copa del Generalísimo. Na madryckim Estadio Chamartín mierzą się ze sobą FC Barcelona i Athletic Bilbao. Podstawowy czas gry nie przynosi rozstrzygnięcia – Katalończycy prowadzili wprawdzie 3:1, ale w końcówce dali sobie wbić dwa gole i sędzia nie miał innego wyjścia, jak tylko zaprosić obie strony do rozegrania dogrywki. Wydawać się mogło, że przewaga psychologiczna jest po stronie ekipy z Kraju Basków. Zwłaszcza nabuzowany był Telmo Zarra, największa gwiazda klubu z Bilbao. To on wpakował do siatki bramkę na 3:3. Do dogrywki przystąpił z wielkim apetytem na kolejne trafienie. Tym razem na wagę triumfu, nie remisu.
Ale to Barca ukąsiła jako pierwsza. W 101. minucie spotkania Katalończycy wyszli na prowadzenie. Zarra nie dawał jednak za wygraną i los się do niego uśmiechnął. W samej końcówce finałowego starcia Bask znalazł się w wymarzonej sytuacji strzeleckiej. Wystarczyło dopełnić formalności i wpakować futbolówkę do siatki.
Zarra chybił.
Zdarzało mu się to niezwykle rzadko. Karierę w klubie z Bilbao zakończył mając w 251 ligowych bramek w 278 występach. Ładował piłkę do siatki z regularnością zbliżoną do wyczynów Cristiano Ronaldo i Leo Messiego. Jednak tamtego dnia zabrakło mu zimnej krwi, precyzji, spokoju. Oddał puchar Barcelonie, ku rozpaczy baskijskich kibiców.
Nie może więc dziwić, że do kolejnej edycji krajowego pucharu Zarra przystąpił z gorącym pragnieniem zrehabilitowania się. I trzeba powiedzieć, że udało mu się tego dokonać w wielkim stylu. Athletic Bilbao zwyciężył w finale z Realem Madryt, a jedynego gola w starciu z Los Blancos zdobył właśnie Telmo. W dogrywce. Tym razem noga już mu nie zadrżała. Równolegle Athletic Bilbao sięgnął także po pierwsze od siedmiu lat mistrzostwo Hiszpanii. Pisało się wtedy, że Zarra – słynący z doskonałej gry głową – ma największy łeb w Europie zaraz po Winstonie Churchillu. Bo trzeba pamiętać, że gdy w Hiszpanii pełną parą toczyły się piłkarskie rozgrywki, centrum Starego Kontynentu płonęło w ogniu II Wojny Światowej.
Ostatecznie Zarra zapisał się w historii futbolu jako jeden z najbardziej regularnych napastników, zwłaszcza jeżeli chodzi o gole w kluczowych meczach. Czterokrotnie pokonywał bramkarzy w finałowych starciach – pisząc wedle obecnej nomenklatury – Pucharu Króla. Sześć razy został najskuteczniejszym zawodnikiem hiszpańskiej ekstraklasy. Wsławił się też zwycięskim trafieniem w mundialowej konfrontacji Hiszpanów z Anglikami.
Dla Bilbao stał się postacią wręcz mityczną, choć koniec końców zdobył z klubem tylko jeden mistrzowski tytuł. Wiele z jego strzeleckich rekordów wymazali z kart historii dopiero Cristiano Ronaldo z Lionelem Messim.
78. KENNY DALGLISH
Gdy w 2009 roku magazyn FourFourTwo wybierał najlepszego napastnika brytyjskiej piłki po II wojnie światowej, Dalglish był bezkonkurencyjny. Cantona, Henry, Rush, Keegan, Hunt – wszyscy oni musieli uznać wyższość Szkota, do którego… kibice Liverpoolu kompletnie nie byli przekonani, gdy trafiał do ich klubu.
Dalglish musiał bowiem błyskawicznie wskoczyć w buty niesamowitego Kevina Keegana, którego odejście do Hamburga było ciosem prosto w serce fanów The Reds. Wątpili oni szczerze w to, że Szkot ze śmiesznym akcentem będzie wartościowym następcą, mimo że dla niego Liverpool bił brytyjski rekord transferowy, wykładając na stół 440 tysięcy funtów.
Okazał się kimś jeszcze od Keegana lepszym.
Dalglish miał przede wszystkim łatwość zdobywania bramek najważniejszych. W chwilach, kiedy presja innym pętała nogi, on rozkwitał. Już w debiutanckim sezonie pokazał to ponad wszelką wątpliwość. Debiut z Manchesterem United w meczu o Tarczę Wspólnoty? Gol. Ligowy debiut z Middlesbrough? Bramka już po siedmiu minutach. Superpuchar Europy z Hamburgiem Keegana? 6:0 dla Liverpoolu, szósty gol autorstwa Dalglisha. Finał Pucharu Europy z Club Brugge? Zwycięska bramka dająca The Reds drugi z rzędu triumf w tych rozgrywkach.
Z Dalglishem udało się sięgnąć jeszcze po dwa kolejne. Wraz z Ianem Rushem stworzył najlepszy duet w historii Liverpoolu. Walijczyk był w duecie tym, który częściej wykańczał, w sezonie 1983/84 robił to skutecznie aż 47 razy, dzięki czemu Liverpool założył potrójną koronę. Dalglish zaś pełnił zwykle rolę dyrektora kreatywnego, który jednak nie pękał, gdy to jemu przyszło kończyć akcję.
King Kenny nie był legendą wyłącznie Liverpoolu. Jego klasy starczyło, by pięknymi wspomnieniami obdarować w obfitości także kibiców Celticu. A więc… największego rywala ulubionego klubu Dalglisha z dzieciństwa, Rangersów. Mieszkał nieopodal Ibrox, a na ścianach nastoletniego Kenny’ego wisiały plakaty właśnie z bohaterami tego klubu. Pozostały one tam nadal nawet w czasie, kiedy Dalglish stawiał kolejne kroki w młodzieżowych zespołach The Bhoys, coraz bardziej zbliżając się do jedenastki legendarnego Jocka Steina.
Podobnie jak później w Liverpoolu, w Celticu Dalglish również przekroczył – i to dość zdecydowanie – granicę 100 zdobytych bramek.
77. LUIS MONTI
Luis Monti na pewno nie może uchodzić za jednego z najbardziej eleganckich zawodników w dziejach Ameryki Południowej. Po boisku poruszał się bynajmniej nie z gracją, jego gra raczej nie zachwycała piłkarskich koneserów, miłośników technicznego futbolu. Imponowała natomiast bez wątpienia tym zwyczajnym, prostym kibicom, którzy przychodzą na trybuny, by zedrzeć gardło w dopingu. I oczekują od swoich ulubieńców ciężkiej, rzetelnej harówki od pierwszej do ostatniej minuty każdego spotkania.
Monti uwielbiał harować. Był boiskowym wojownikiem.
Nazywano go Doble Ancho, czyli – tłumacząc dosłownie i pewnie nieco topornie – „Podwójnie Szeroki”. Niekoniecznie dlatego, że przerażał warunkami fizycznymi. Był właściwie dość niskim zawodnikiem, według niektórych źródeł nie miał nawet 170 centymetrów wzrostu. Choć jego atletycznie zbudowana sylwetka na pewno musiała budzić uznanie. Monti był – jak na przedwojennego piłkarza – szeroki w barach, miał bardzo mocno rozbudowane uda i łydki, a przy tym wszystkim poruszał się po boisku w zdumiewająco szybkim tempie. I stąd właśnie przydomek Doble Ancho – defensywny pomocnik z Buenos Aires potrafił w pojedynkę zabezpieczać obie strony boiska, nie musiał się koncentrować wyłącznie na blokowaniu przeciwników szarżujących jedna flanką.
Po takich graczach nie zostają dla potomnych liczne nagrania cudownych bramek i spektakularnych dryblingów, ale każdy trener chce ich mieć w swoim zespole.
Urodzony w 1901 roku Monti był specjalistą w dziedzinie wślizgów, lecz jego podstawowy atut stanowiła mimo wszystko umiejętność czytania gry. Świetnie rozumiał futbol, wyobraźnią przerastał rywali i kolegów z zespołu – wiedział, gdzie się należy ustawić, by wyhamować atak przeciwnika. Sprawdzał się także w inicjowaniu akcji ofensywnych. Wielkim playmakerem nigdy nie został, ale piłki bez sensu nie tracił, kiedy już udało mu się wydrapać ją oponentowi spod nóg.
Pierwszą połowę swojej klubowej kariery spędził w argentyńskim San Lorenzo, gdzie kilka razy został mistrzem kraju. Potem przeniósł się na Stary Kontynent i został zawodnikiem Juventusu. Również wielokrotnie triumfując w lidze.
Co ciekawe, podobnie układa się jego reprezentacyjna kariera. W 1930 roku Monti wystąpił bowiem w finale mistrzostw świata jako piłkarz Argentyny, a cztery lata później dotarł do finału mundialu, ale już w barwach reprezentacji Włoch. To jedyny taki przypadek w dziejach piłki i prawdopodobnie ostatni, chyba że dojdzie w przyszłości do drastycznego poluzowania zasad, jeżeli chodzi o przynależność do konkretnej drużyny narodowej.
Z każdym finałem wiąże się zresztą ciekawa i mroczna historia.
Organizatorem premierowych mistrzostw świata był Urugwaj, którego reprezentacja była w tamtym czasie powszechnie uznawana za jedną z najpotężniejszych i najpiękniej grających na świecie. Wśród Urugwajczyków istniało zatem spore ciśnienie na to, by udowodnić swoją klasę podczas mundialu i za wszelką cenę odnieść zwycięstwo. Około stu tysięcy widzów zgromadziło się na Estadio Centenario w Montevideo, by podziwiać triumfującą ekipę gospodarczy. Ale mecz nie potoczył się po ich myśli.
Na przerwę Argentyna schodziła z prowadzeniem 2:1, a Monti zdominował środkową strefę boiska, przyćmiewając nawet Jose Andrade, dowodzącego drugą linią Urugwaju.
W drugiej połowie Argentyńczycy dali się jednak gospodarzom zdeklasować. Stracili aż trzy gole i ostatecznie przerżnęli finał 2:4. Dlaczego? Światło na sprawę rzuca Lorena Monti, wnuczka legendarnego pomocnika. – W przerwie meczu mój ojciec usłyszał, że zginie, jeżeli nie odpuści i nie pozwoli Urugwajowi zwyciężyć. W obawie o życie Argentyńczycy oddali spotkanie bez walki.
Na pocieszenie Monti musiał się zatem zadowolić nominacją do najlepszej drużyny turnieju.
Podobnego wyróżnienia doczekał się także cztery lata później, gdy – już we włoskich barwach – zdobył upragnione i w pełni zasłużone mistrzostwo świata. Co jednak paradoksalne, także i ten drugi finał Monti musiał rozegrać, będąc pogrążonym w obawach o swoje życie. Turniej odbywał się bowiem w Italii, a dyktator Benito Mussolini nie wyobrażał sobie, by reprezentacja gospodarzy miała ulec Czechosłowacji. Przed pierwszym gwizdkiem arbitra w szatni zespołu zjawili się smutni panowie i poinformowali wprost o konsekwencjach, jakie wyciągnie Il Duce w razie ewentualnej klęski. – Jeżeli zwyciężycie, chwała należy do was. W przypadku porażki, niech Bóg ma was w opiece.
– W Urugwaju chcieli mnie zabić, gdybym wygrał. We Włoszech, gdybym przegrał – żalił się po latach Monti, cytowany przez oficjalny portal FIFA. Lecz zaraz dodał: – Na szczęście zwyciężyliśmy. A wtedy Mussolini sowicie nas wynagrodził. Dostaliśmy wszystko – kobiety, pieniądze, samochody, domy, diamenty. Staliśmy się najbardziej uprzywilejowanymi obywatelami Włoch.
76. JOSEF MASOPUST
Brazylia, Meksyk, Hiszpania. Są losowania dobre, złe i tragiczne. Grupa, do jakiej trafiła Czechosłowacja na mundialu w 1962 roku zdecydowanie należała do trzeciej kategorii. Nie chcesz już na dzień dobry mierzyć się z Hiszpanią mającą w kadrze na mundial di Stefano, Puskasem, Luisem Suarezem i Gento. Nie jest wymarzonym scenariuszem kilka dni po starciu z taką ofensywną machiną konieczność powstrzymania kolejnej, jeszcze bardziej przerażającej – z Garrinchą, Pele, Didim.
Masopust i spółka do Chile jechali zdaniem wielu na wycieczkę. Jako że Czechosłowacja była państwem komunistycznym i trudno było z niego wyjechać w tak daleką podróż, już sama możliwość zobaczenia Ameryki Południowej i pozwiedzania niedostępnego dotąd kraju była bardzo przyjemną perspektywą. Ale zespół Rudolfa Vytlačila nie miał zamiaru wracać po trzech grupowych spotkaniach.
Jakież było zdziwienie całego piłkarskiego świata, gdy okazało się, że do spółki z Brazylijczykami, to właśnie Czechosłowacy spakują swoje walizki najpóźniej.
Masopust zostawił zaś po sobie tak doskonałe wrażenie, że kilka miesięcy później odebrał od znajomego dziennikarza telefon z informacją, że zostanie przed meczem z Benficą nagrodzony Złotą Piłką.
Nie tylko był on bowiem dyrygentem orkiestry, która w Chile zagrała melodię bez jednej fałszywej nuty. Zdobył się także na jeden z najsłynniejszych gestów fair play w historii futbolu. W drugim meczu fazy grupowej Czechosłowacja zremisowała 0:0 z Brazylią. W trakcie meczu, podczas oddawania uderzenia, kontuzji doznał Pele. Zmiany nie były wtedy jeszcze możliwe, najlogiczniejszym było więc obkopywanie brazylijskiego gwiazdora do momentu, kiedy ten nie będzie w stanie przebiec choćby kilku metrów. Masopust, lider czechosłowackiej jedenastki, zamiast dać sygnał do natarcia poprosił kolegów, by zastosowali wobec Pelego taryfę ulgową. Dzięki temu udało się Brazylijczykowi dograć do ostatniego gwizdka.
W finale, do którego Czechosłowacja doszła kosztem Hiszpanów, Meksykanów, Węgrów i Jugosłowian, Pele już jednak nie wystąpił. Mimo to w drugim starciu z Brazylijczykami czeska defensywa nie była już tak nienaganna, dała się przechytrzyć aż trzy razy. To jednak nie któryś z Canarinhos, a właśnie Masopust, otworzył wynik meczu o złoto.
W związku z panującym w Czechosłowacji ustrojem, świat futbolu nigdy nie przekonał się, ile jeszcze mógłby Masopust osiągnąć, gdyby tylko puszczono go do zagranicznej ligi wcześniej niż w wieku 38 lat. Dukla nie była zaś na tyle mocna, by zatriumfować w rozgrywkach kontynentalnych. Zapisała się jednak w historii nowojorskiego turnieju International Soccer League. W 1961 roku zaproszono Duklę do wzięcia udziału, a ta wzięła rozgrywki szturmem. Dziewięć meczów, osiem zwycięstw, trzydzieści dziewięć bramek strzelonych. Finał? 7:2 i 2:0 w dwumeczu z Evertonem.
Organizatorzy byli pod takim wrażeniem czechosłowackiego zespołu, którego największą gwiazdą był Masopust, że gdy w kolejnych latach rozgrywano ISL, Dukla była z urzędu zapraszana od razu na mecz finałowy, jako rywal zwycięzcy zmagań grupowych. W 1962 pokonała Americę Rio de Janeiro 3:2 w dwumeczu, w 1963 West Ham 2:1, a w 1964 – Zagłębie Sosnowiec w stosunku 4:2. Dopiero w 1965 ktoś znalazł sposób na prażan. Panie i panowie, pierwszym i ostatnim w historii pogromcą Dukli podczas turnieju nazywanego w Czechach Pucharem Ameryki, była Polonia Bytom.
Masopust zmarł pięć lat temu, w wieku 84 lat.
– Josef jest legendą. Był lepszym piłkarzem, niż ja kiedykolwiek.
Trudno o większy pean niż takie słowa w ustach Eusebio.
75. CHRISTO STOICZKOW
– Dlaczego Real Madryt nie wydaje swojej serii znaczków pocztowych? Bo nie wiadomo by było, na którą stronę trzeba napluć.
Najdelikatniej rzecz ujmując, Christo Stoiczkow nie był największym piłkarskim dyplomatą. Ale właśnie takich zawodników się pamięta. W takich się zakochuje, gdy grają dla twojego klubu lub nienawidzi całym sercem, jeżeli przywdziewają barwy przeciwnika.
Gdy trzeba było gryźć się w język, Stoiczkow okazywał się bezzębny. Kiedy Bułgarzy w fatalnym stylu przegrali mecz o trzecie miejsce na mundialu w USA, wypalił z armaty w kierunku selekcjonera Dymitara Panewa: – Marny z niego taktyk, jeszcze słabszy psycholog. Miał tylko dobrych piłkarzy.
Co sądził o Louisie van Gaalu, który w latach 90. był tym, który wydobył maksimum potencjału z młodzieży Ajaksu i z triumfem w Pucharze Europy na koncie przychodził objąć Barcelonę? – Łeb to on ma wielki, ale mózg malutki.
Cruyff? – Dobry trener, ale uparty jak osioł.
Holender – Cruyff, nie van Gaal – na długo nim został porównany przez Stoiczkowa do osła, a także oskarżony o promowanie swojego syna na siłę, stał się dla Bułgara wzorem. – Gdy byłem mały oglądałem w telewizji, jak Johann Cruyff w blasku fleszy podnosił Złotą Piłkę. Śniłem, że spotka mnie to samo – opowiadał, kiedy sam sięgał po to najbardziej prestiżowe indywidualne trofeum w futbolu w grudniu 1994 roku.
Roku słodko-gorzkiego, bo naznaczonego naprawdę dużymi rozczarowaniami. Najpierw w przegranym 0:4 finale Ligi Mistrzów, który był symbolicznym końcem wielkiego Dream Teamu Cruyffa. Później na wspomnianych już mistrzostwach świata, kiedy piękny sen Bułgarii został przerwany brutalnie w dwóch ostatnich spotkaniach. I o ile w meczu o brąz Szwedzi zwyciężyli bezdyskusyjnie, to już półfinał z Włochami nosił znamiona skandalu. Przed turniejem Stoiczkow wypowiedział słynne „Bóg jest Bułgarem”, wtedy zapytany o to stwierdził: „Bóg nadal jest Bułgarem, ale sędzia był Francuzem”.
Stoiczkow był krewki – podczas pobytu w Barcelonie sędziowie pokazali mu czerwoną kartkę jedenaście razy. Ale Stoiczkow był przede wszystkim piekielnie dobrym piłkarzem. Chciał wygrywać wszystko, niezależnie czy chodziło o finał Pucharu Europy, czy o treningową gierkę. W 1990 roku wygrał Złotego Buta dla najlepszego strzelca Europy, na mundialu został królem strzelców, otrzymał za niego Brązową Piłkę i nominację do jedenastki turnieju. Gdyby próbować wymienić wszystkie jego indywidualne wyróżnienia jednym tchem, można by zemdleć nie dochodząc nawet do połowy.
74. ROBERTO CARLOS
Roberto Carlos do dziś przeklina Roya Hodgsona, który w Interze Mediolan próbował zrobić z Brazylijczyka skrzydłowego.
Teoretycznie można stwierdzić, że angielski szkoleniowiec kombinował całkiem logicznie. No tak – dostał pod opiekę nieopierzonego w europejskich realiach 22-latka z Brazylii, z którego należało ulepić piłkarza. Carlos dysponował atomowym uderzeniem z dystansu, kapitalną szybkością. Był przebojowy, silny i miał zmysł do gry kombinacyjnej, a do tego znakomicie dośrodkowywał piłkę. Wydawał się idealnym materiałem na bocznego pomocnika. Sęk jednak w tym, że Brazylijczyk nie miał zamiaru godzić się na zmianę pozycji. – Roy Hodgson zniszczył mnie w Interze, kazał mi grać w linii pomocy. Nie miałbym szans na grę w reprezentacji Brazylii i ominąłby mnie turniej Copa America 1997. On nie wiedział zbyt dużo na temat futbolu. I wcale nie chodzi mi o to, że się nie dogadywaliśmy.
Z perspektywy czasu Roberto Carlos może jednak błogosławić dzień, w którym spotkał na swojej drodze Hodgsona. Konflikt z angielskim szkoleniowcem pozwolił bowiem Brazylijczykowi na przeprowadzkę do Realu Madryt. W latach dziewięćdziesiątych przenosiny z Serie A do La Ligi wyglądały oczywiście na krok w tył w karierze, ale już wkrótce „Królewscy” powrócili na europejski tron, a na początku XXI wieku Carlos stał się jedną z twarzy galaktycznego projektu Florentino Pereza.
Lewa obrona stała się królestwem Brazylijczyka. Do dziś zresztą Roberto Carlos może uchodzić za symbol ofensywnie grającego bocznego defensora. Jasne, nie był pierwszym obrońcą, który zapuszczał się odważnie na połowę przeciwnika. Ale nikt nie robił tego wcześniej aż tak odważnie, z aż takim przytupem i rozmachem.
No i nigdy wcześniej żaden boczny obrońca nie łupał takich bramek z rzutów wolnych.
– Szczerze mówiąc, to wydaje mi się, że ta piłka nie powędrowałaby w światło bramki, gdyby nie podmuch wiatru – przyznał po latach zawodnik na łamach Sports Illustrated, komentując swoje niezapomniane trafienie przeciwko Francji. Ale udajemy, że tego nie usłyszeliśmy. Niech legenda tej bramki trwa nadal.
Summa summarum Roberto Carlos w barwach Realu Madryt spędził dekadę. Trzykrotnie zatriumfował w Champions League, do tego dorzucił między innymi cztery tytuły mistrza Hiszpanii. Z reprezentacją Brazylii dwukrotnie dotarł do finału mistrzostw świata, w 2002 roku sięgając po najcenniejsze piłkarskie trofeum. Dwa razy zdobył też Copa America. Pod względem trofeów – kariera właściwie kompletna. Zabrakło mu tylko Złotej Piłki w dorobku. W 2002 roku musiał jednak naturalnie uznać wyższość Ronaldo. Zajął w głosowaniu drugą lokatę. Też kapitalną, jak na lewego obrońcą.
– Odkąd Roberto Carlos dołączył do Realu Madryt, klub trzykrotnie zatriumfował w Lidze Mistrzów. Jego gole, podania i jego pasja odmieniły drużynę, natchnął swoich partnerów do lepszej gry – pisał John Carlin z Guardiana w 2002 roku. – Jego gra w defensywie wyraźnie się z wiekiem poprawia i też stała się fundamentem sukcesów Realu. Może Raul jest ważniejszą postacią w szatni, może Hierro to kapitan, ale nikt nie potrafi przyćmić Roberto Carlosa. To on ma największy wpływ na drużynę. Jest wręcz niewiarygodne, że lewy obrońca może na boisku znaczyć tak wiele. Nigdy wcześniej boczny defensor nie dominował przebiegu gry do tego stopnia co Carlos. On w ciągu 10,5 sekundy potrafi stać się obrońcą, skrzydłowym i napastnikiem. Nie ma dziś bardziej ekscytującego zawodnika na świecie.
73. FRITZ WALTER
Naprawdę niewielu piłkarzy na świecie mogło się za życia pochwalić jednym z największych wyróżnień, jakie można sobie wyobrazić. Całym stadionem nazwanym ich imieniem.
Fritz Walter był jednym z nielicznych.
Historia głosi, że podczas II wojny światowej, konkretnie w jej ostatnich latach, Walter został wezwany do służby wojskowej i jego losy potoczyły się tak nieszczęśliwie, że miał zostać zesłany do łagru. W tamtym czasie zaledwie jeden na dziesięciu wywiezionych w takie miejsce Niemców miał dość szczęścia, by wrócić do domu.
To uśmiechnęło się jednak do Waltera jeszcze nim trafił do obozu pracy. Gdy oczekiwał w obozie przejściowym, zdarzało mu się kilka razy wziąć udział w meczach pomiędzy więźniami. Wpadł w oko węgierskim strażnikom, którym udało się przekonać Sowietów, że Walter nie jest Niemcem, a Austriakiem. I że tym samym powinien zostać odesłany z powrotem na zachód.
A że los jest figlarzem, to kilkanaście lat później Walter rozegrał znakomite spotkanie w finale mistrzostw świata przeciwko… Węgrom. Odbierając im szybko zdobyte prowadzenie, a wraz z nim – szansę na największy sukces w historii madziarskiej piłki.
To był szalony mecz. A raczej szalone dziewiętnaście minut. Po ośmiu Węgrzy prowadzili już 2:0, nie minął kolejny kwadrans, a już było 2:2. Walter dośrodkował z rzutu rożnego, z piłką minęli się wszyscy rywale mogący w którymś momencie przeciąć jej tor lotu, nie zrobił tego zaś Helmut Rahn, zdobywając pierwszą spośród dwóch swoich bramek tamtego dnia.
Walter mógł jako pierwszy niemiecki kapitan ucałować i wznieść ku niebu Puchar Julesa Rimeta. I on, i Rahn znaleźli się później w najlepszej jedenastce turnieju w Szwajcarii. Skalę sukcesu, jakim było odwrócenie losów meczu z Madziarami najlepiej pokazuje fakt, że w drużynie gwiazd 6 na 11 pozycji obsadzili wtedy właśnie Węgrzy: Grosics, Bozsik, Hidegkuti, Czibor, Puskas i Kocsis.
Dwa lata później Walter zrezygnował z gry w narodowych barwach. Ale jako że następców podobnej klasy nie było widać na horyzoncie, selekcjoner Sepp Herberger robił, co mógł, by przekonać Waltera do zmiany decyzji. Udało się na trzy miesiące przed kolejnym mundialem, który Niemcy zakończyli tym razem na półfinale. Mało tego – Herberger odezwał się do Waltera również i po upływie kolejnych czterech lat.
Będący jednak od dwóch wiosen poza futbolem, 40-letni wówczas zawodnik nie dał się namówić po raz drugi.
Koszulka reprezentacji Niemiec była jedną z zaledwie dwóch, jakie podczas całej seniorskiej kariery zakładał Walter. Nigdy bowiem nie opuścił FC Kaiserslautern – stąd nikt nie miał w 1985 roku wątpliwości, że stadion Czerwonych Diabłów powinien nosić imię Fritza Waltera. Choć spływały dla niego oferty z wielkich klubów – między innymi od najlepszych ekip z Hiszpanii – on wybrał stabilizację, do której namawiała go żona włoskiego pochodzenia, nomen omen Italia. – Patrzyła na mnie i mówiła: ty nie chcesz odchodzić. Jeśli masz być szczęśliwy, musisz zostać w Kaiserslautern. Są w życiu rzeczy, których nie da się kupić – wspominał.
Swoją grę dla Lautern zakończył z 306 bramkami w 379 spotkaniach. Jak opisał go w 2000 roku „The Independent”, Walter „był ofensywnym pomocnikiem nim pomoc jako formacja w ogóle została wymyślona”.
72. ANDREA PIRLO
Trudno znaleźć lepsze określenie Pirlo niż to już nadane. Il Maestro.
Zawodnik, którego geniusz doceniało się w pełni, gdy widziało się go z wysokości trybun. Jeden z najbardziej eleganckich piłkarzy, jakiego widział futbol.
W piłkę wcale grać nie musiał. I bez tego miałby zapewnione opływające w dostatki życie. Może również dlatego był tak dobry. Nie ciążyła na nim żadna presja. Gdyby pewnego dnia obudził się i postanowił, że kopanie balona zaszytego w skórę już go nie bawi, mógł wybrać numer do ojca i pracować w zbudowanej przez niego firmie z branży stalowej.
Ale futbol bawił go bardzo długo. Gdy nie trenował, oddawał się swojej ulubionej rozrywce – PlayStation. Zawsze wybierał Barcelonę, podobnie jak jego najczęstszy przeciwnik, Alessandro Nesta. Nigdy nie było nam jednak dane dowiedzieć się, czy Pirlo potrafiłby dyrygować grą Barcy poza PlayStation. Adriano Galliani jednak ani myślał puścić go do drużyny Pepa Guardioli, gdy ten wypytywał o jego usługi w 2010 roku. Odmowę usłyszeli też wysłannicy Realu Madryt zaraz po zdobyciu przez Pirlo tytułu mistrza świata cztery lata wcześniej.
Odszedł dopiero w 2012 roku do Juventusu. Przypadek, że w sezonie 2011/12 – ostatnim Pirlo na San Siro – Milan zajął najwyższą pozycję w lidze aż po dziś dzień? Że w siedmiu ostatnich sezonach z tym artystą środka pola Rossoneri byli na ligowym podium pięć razy, a w siedmiu po jego odejściu – zaledwie raz? No raczej nie.
A Pirlo szczęście znalazł w Juventusie, gdzie za grosze Beppe Marotta i jego ekipa zbudowali drugą linię, jakiej zazdrościła Starej Damie cała Europa. Z Pirlo pociągającym za sznurki, z Pogbą dającym nieprzewidywalność i wielką siłę, z niezmordowanym wojownikiem w osobie Arturo Vidala.
Udało się tej bandzie dojść aż do finału Ligi Mistrzów, gdzie jednak trafiła na barceloński walec z trio MSN w szczytowej formie.
Ale tak jak wielu kolegów z Juve nie znało smaku zwycięstwa w Champions League, tak Pirlo doskonale wiedział, jak ono smakuje. Zaznał go w pierwszej dekadzie XXI wieku z Milanem dwukrotnie. Z inną drugą linią, którą wymienia się wśród najbardziej legendarnych w historii piłki. Seedorf, Gattuso, Rui Costa i Pirlo za pierwszym, Seedorf, Ambrosini, Gattuso, Kaka i Il Maestro za drugim.
71. GUNNAR NORDAHL
Średnia 0,77 bramki na mecz – takim dorobkiem nie mogą się pochwalić nawet najwięksi napastnicy w dziejach Serie A. I wydaje się, że rekord Gunnara Nordahla długo pozostanie nienaruszony.
Szwedzki super-snajper stanowił centralną postać legendarnego tercetu GRE-NO-LI. Chodzi rzecz jasna o trzech Szwedów – Grena, Liedholma i właśnie Nordahla – którzy w latach pięćdziesiątych minionego stulecia stanowili o sile AC Milanu, a wcześniej osiągali również znaczące sukcesy w ojczyźnie. Nordahl był spośród tej trójki zdecydowanie najbardziej bramkostrzelnym zawodnikiem. Dość powiedzieć, że cztery razy został królem strzelców szwedzkiej, a pięć razy włoskiej ekstraklasy. Do tego dołożył również tytuł najlepszego strzelca Igrzysk Olimpijskich w 1948 roku gdzie, gdzie Szwedzi w wielkim stylu sięgnęli po złote medale. Niestety, transfer do Włoch uniemożliwił mu dalsze występy w narodowych barwach, co pozbawiło Szwecję co najmniej jednego medalu na mistrzostwach świata.
Gunnar, znany w Italii pod przydomkiem Il Pompiere, czyli „Strażak”, futbolówkę do siatki potrafił regularnie parkować wszędzie. Niezależnie od rangi zawodów i barw klubowych. Pole karne było jego królestwem. Choć trzeba dodać, że bardzo wiele goli ustrzelił także po efektownych rajdach.
Skąd jednak ksywa „Strażak”? Czemu nie „Bombardier” czy coś w tym stylu? Ano stąd, że Nordahl… po prostu był strażakiem. Zajmował się tym jeszcze podczas szwedzkiego etapu swojej kariery. W skandynawskim państwie nie istniał wówczas sport zawodowy, więc piłkarze, nawet wielcy gwiazdorzy, musieli jakoś zarabiać na życie. Nordahl gasił pożary. Nie może zatem dziwić, że skusił się na ofertę Milanu. We Włoszech napastnik był prawdopodobnie przez pewien czas najlepiej opłacanym zawodnikiem w Europie.
George Raynor, wieloletni selekcjoner reprezentacji Szwecji, powiadał o Nordahlu: – To nie był wyjątkowo utalentowany piłkarz. Na treningach nie wyróżniał się umiejętnościami na tle kolegów. Ale był urodzonym strzelcem. Miał w sobie tę instynktowną umiejętność ustawiania się zawsze w odpowiednim miejscu. A wykorzystywać sytuacje bramkowe potrafił z zamkniętymi oczami.
70. ZIZINHO
Brazylijscy kibice pewnie nigdy się nie nauczą w pełni doceniać dorobku Zizinho.
Jest on bowiem jednym z głównych bohaterów niesławnego Maracanazo, czyli finału mistrzostw świata z 1950 roku, który miał być największym triumfem w dziejach brazylijskiego futbolu, a okazał się najboleśniejszą klęską Canarinhos. Ekipa z Kraju Kawy, choć pewna zwycięstwa, na oczach dwustu tysięcy kibiców poległa w konfrontacji z Urugwajem. Zizinho w finale właściwie nie zaistniał. Pokpił mecz, podobnie zresztą jak wszyscy jego koledzy z zespołu. Wybrano go wprawdzie najlepszym zawodnikiem turnieju, ale trudno uwierzyć, by w jakikolwiek sposób mogło to Brazylijczyka pocieszyć. Indywidualne laury to w futbolu tylko miły dodatek. Gra się dla zespołowych trofeów.
On i jego koledzy po porażce w finale musieli się zresztą długimi tygodniami ukrywać przed światem. Wyjście na ulicę mogłoby się dla nich zakończyć tragicznie. Choć, mimo wszystko, trzeba odnotować słowa, które podczas mistrzostw wydrukowała La Gazzetta dello Sport: – Zizinho to Leonardo da Vinci piłki nożnej. Boisko jest dla niego płótnem, a nogami tworzy dzieła sztuki.
Zizinho, a właściwie Thomaz Soares da Silva, przyszedł na świat w 1921 roku i jeszcze jako nastolatek wyrósł na jedną z największych, o ile nie po prostu największą piłkarską gwiazdę w Rio de Janeiro. W 1939 roku utalentowany chłopak dostał szansę debiutu w słynnej ekipie Flamengo, której największą gwiazdą był wtenczas Leonidas – bohater mundialu z 1938 roku. Starszy z Brazylijczyków opuścił pole gry w końcówce sparingowego spotkania, a trener Flamengo postanowił przez kilkanaście minut obejrzeć w akcji Zizinho. Nastolatek nie pozostawił najmniejszych wątpliwości odnośnie tego, czy nadaje się do pierwszego zespołu. Zdobył dwie bramki i przyćmił Leonidasa. Szybko się okazało, że jest piłkarzem jeszcze zdolniejszym od swojego kultowego poprzednika.
W barwach ekipy Rubro-Negro ofensywny pomocnik grał aż do feralnego 1950 roku. Wówczas Flamengo postanowiło się go pozbyć, bez żalu oddając swoją gwiazdę do drużyny lokalnych rywali – Bangu. Zizinho w nowych barwach nie spuścił oczywiście z tonu, choć czuł się zdradzony i potraktowany w sposób okrutny. Na wysokim poziomie grał przez całą dekadę lat pięćdziesiątych.
Nigdy nie dostał jednak możliwości, by zrehabilitować się w narodowych barwach podczas mundialu. Nie pojechał ani na turniej w 1954, ani 1958 roku. Prawdopodobnie dlatego, że miał za długi jęzor i pozwalał sobie na otwartą krytykę niektórych posunięć brazylijskiej federacji piłkarskiej. W środowisku traktowano go zresztą często jako dziwaka, ponieważ nigdy nie trzymał się blisko z kolegami z zespołu. Więź przyjaźni połączyła go tylko z tymi zawodnikami, z którymi dzielił rozpacz po finale z 1950 roku. – Zizinho przez całe życie cierpiał, że kojarzy się go głównie z tą klęską – przyznał jeden z przyjaciół Brazylijczyka na łamach Guardiana. Sam Zizinho powiedział zresztą, że w rocznicę przegranego finału nie odbiera telefonów, bo nie ma już ochoty wysłuchiwać pytań o Maracanazo.
„Mistrz Ziza”, jak często nazywano ofensywnego pomocnika, wyróżniał się analitycznym podejściem do futbolu. W swojej autobiografii („Mestre Ziza – verdades e mentiras no futebol”) przedstawił mnóstwo ciekawych spostrzeżeń odnośnie gry w drugiej linii. – W Brazylii pomocnik ustawiony przed obrońcami, który ma pod kontrolą 70% akcji zespołu, był zwykle przewidziany do destrukcji. A przecież to właśnie on powinien odpowiadać za kreację.
Nic zatem dziwnego, że Zizinho – piłkarz jednocześnie błyskotliwy pod względem techniki, jak i pomyślunku – stał się największym piłkarskim idolem samego Pele.
– Był zawodnikiem kompletnym. Grał w pomocy, ataku. Strzelał bramki, ale potrafił też kryć. Trafiał do siatki głową, choć sam również dośrodkowywał piłkę – zachwycał się „Król Futbolu”. – To najlepszy z brazylijskich piłkarzy, który nigdy nie zdobył mistrzostwa świata.
69. NILS LIEDHOLM
28 maja 1958 roku, słynny stadion Heysel w Brukseli.
Właśnie dobiegł końca finał Pucharu Europy. Zawodnicy Realu Madryt świętują trzeci z rzędu trumfy w tych rozgrywkach. Tym razem w pokonanym polu udało im się pozostawić AC Milan. „Królewscy” przegrywali najpierw 0:1, potem 1:2, ale ostatecznie zdołali przechylić szalę zwycięstwa na swoją korzyść dzięki trafieniu Francisco Gento w dogrywce.
Największy gwiazdor madryckiej ekipy, Alfredo Di Stefano, zbliżył się do zrozpaczonego lidera Rossonerich, Nilsa Liedholma. Di Stefano miał ponoć świadomość, że w tym meczu triumf należał się Milanowi, a on i jego koledzy mieli więcej szczęścia niż rozumu, że udało im się koniec końców zgarnąć puchar. Fakt – Real przeważał jeśli chodzi o posiadanie piłki, oddawał też sporo strzałów, ale to mediolańczycy kreowali sobie znacznie bardziej klarowne sytuacje podbramkowe. Gdyby w porę zabili wynik, byłoby pozamiatane. Los Blancos by się po prostu nie pozbierali.
Di Stefano chciał docenić wspaniały występ Liedholma i zaproponował wymianę koszulek. Szwed odparł ponuro: – Zatrzymaj swoją koszulkę. Po latach i tak nikt nie będzie pamiętał, jak ten mecz wyglądał. Liczy się tylko to, że zwyciężył Real Madryt.
Smętne proroctwo Szweda było jednak trochę przesadzone. Został on bowiem kilka lat temu wybrany najwybitniejszym szwedzkim zawodnikiem stulecia. Ktoś tam zatem wciąż o jego legendarnych wyczynach pamięta, nawet jeżeli nie przełożyły się one ostatecznie na triumf w Pucharze Europy. Tym bardziej że Liedholm – fenomenalny rozgrywający, specjalista od precyzyjnych przerzutów, krosowych podań i podkręconych dośrodkowań – sukcesów ma w na koncie bez liku.
Jako zawodnik IFK Norrköping zdominował mocną w latach czterdziestych ligę szwedzką, po przeprowadzce do Milanu regularne triumfował natomiast w Serie A. Do tego dorzucił także złoty medal Igrzysk Olimpijskich z 1948 roku i drugie miejsce na mundialu dekadę później.
W finale rozegranym na szwedzkim stadionie Råsunda lepsza od gospodarzy okazała się reprezentacja Brazylii, w której brylowali Vava, Didi, Garrincha i Pele.
Prawie 36-letni Liedholm już w czwartej minucie spotkania wyprowadził Szwedów na prowadzenie, lecz summa summarum Canarinhos zatriumfowali 5:2. Byłoby zresztą zapewne u Nilsa więcej tych międzynarodowych sukcesów, ale przez jakiś czas przepisy nie pozwalały mu na reprezentowanie narodowych barw. We Włoszech stał się on bowiem profesjonalnym piłkarzem, a szwedzkie reguły dopuszczały do gry w kadrze tylko sportowców-amatorów.
Tymczasem Liedholm – nazywany w Italii „Baronem” ze względu na małżeństwo z przedstawicielką dawnej włoskiej szlachty – był profesjonalistą w każdym calu. Jako jeden z niewielu piłkarzy swojej generacji przykładał olbrzymią wagę do przygotowania motorycznego – szybkość i wytrzymałość nie wynikała u niego z naturalnych predyspozycji, została wypracowana podczas żmudnych sesji treningowych. Szwed katował się biegami na długich i krótkich dystansach, był generalnie wziętym lekkoatletą. Niektórzy z jego kolegów pukali się w czoło, gdy Liedholm samotnie śmigał wokół boiska, ale szybko do nich dotarło, że właśnie w tym tkwi sekret jego długowieczności i znakomitej formy.
Co ciekawe – tak nowoczesne podejście do futbolu nie przeszkodziło Liedholmowi w korzystaniu z usług… czarnoksiężnika. Szwed po odwieszeniu butów na kołku zajął się trenerką i wiele decyzji konsultował ze swoim zaufanym magikiem. Ten podpowiadał mu rozmaite posunięcie, które wyczytał z układu gwiazd albo wypatrzył w szklanej kuli.
Szkoda tylko, że magicznego wsparcia zabrakło „Baronowi” w 1958 roku. Gdyby nie dwie dotkliwe porażki w finałach najważniejszych piłkarskich imprez, pewnie byśmy go dzisiaj rozważali jako kandydata do jeszcze wyższej lokaty w zestawieniu.
68. MICHAEL LAUDRUP
Do eliminacji mistrzostw świata 1978 Duńczycy są losowani z ostatniego koszyka. Prowadzi ich Kurt Nielsen. Gość, który nie ma w domu telefonu i który do analizy rywala podchodzi podobnie jak Smuda podczas Euro 2012 do tej przygotowanej przez Huberta Małowiejskiego. Jeszcze kilkanaście miesięcy wcześniej w ogóle to nie selekcjoner, a specjalna komisja wybierała skład reprezentacji.
Gdyby ktoś duńskiemu kibicowi futbolu powiedział, że za kilka lat będzie oglądać jedną z najbardziej ekscytujących ekip w dziejach piłki reprezentacyjnej, mógłby zareagować tylko w jeden sposób. Wymownym gestem pukania się palcem w czoło.
Nie było tak, że Duńczykom brakowało piłkarskich talentów. Nie, Allan Simonsen w 1977 roku dostał przecież Złotą Piłkę, Per Rontved był w Bundeslidze nazywany drugim po Beckenbauerze na swojej pozycji, Frank Arnesen i Soren Lerby byli niezwykle istotni w mocnym Ajaksie. Potrzeba było jednak inteligentnego gościa, który zlepi z tego spójną całość.
Tego Duńczycy odnaleźli w Niemcu Seppie Piontku. Poprawę było widać bardzo szybko. Dania nie zakwalifikowała się na mundial w 1982, ale była jedynym zespołem, który pokonał Włochów po drodze do mistrzostwa świata. Miała jednak wrócić mocniejsza. A to dlatego, że pojawił się zawodnik, którego podłoga była dla większości sufitem. Michael Laudrup.
– Rozumieliśmy się bez słów. Trener Sepp Piontek grał jednym napastnikiem, mną, a Laudrup poruszał się za moimi plecami. Ja byłem tym bardziej fizycznym, on – finezyjnym. Miał dużą dowolność, mógł schodzić na lewo, na prawo, atakować ze środka. To ja przyjmowałem na ciało wszystkie ataki obrońców, wszystkie wślizgi, żeby zrobić mu miejsce. A on odwdzięczał się doskonałymi podaniami. Myślę, że tylko z Lubańskim nawiązałem podobną nić porozumienia do tej, jaką miałem z Michaelem – wspominał w wywiadzie dla Weszło Preben Elkjaer Larsen.
I choć Piontek uwielbiał dyscyplinę, ci dwaj – Elkjaer i Laudrup – byli u niego zwolnieni z obowiązków defensywnych. Wszystko po to, by pod bramką rywala tryskali energią. „The Times” nazwał jadących na Euro 1984 graczy Piontka przerażającą siłą, Bryan Robson umieścił Duńczyków połowy lat 80. w jednym szeregu z niesamowitą Brazylią z 1970 i zadziwiającą świat futbolem totalnym Holandią.
Tamten zespół nie doczekał się jednak spełnienia. Wychodził z grupy i na mistrzostwach Europy, i na mundialu dwa lata później, ale dwukrotnie dawał się ogrywać Hiszpanii.
Dla wielu 1:5 z 1986 to był koniec marzeń o wielkim reprezentacyjnym sukcesie. Ale nie dla Laudrupa, który miał całą karierę przed sobą. Swoją szansę jednak przeleżał na wakacjach. Na kolejny wielki turniej Duńczyków – Euro 1992 – miał pojechać z renomą jednego z najlepszych piłkarzy świata. Należącego do siejącego postrach w Hiszpanii i Europie tercetu stworzonego z Romario i Christo Stoiczkowem.
Jak tamta historia się zakończyła, wszyscy wiemy. Duńczycy wskoczyli na Euro za Jugosławię, wyeliminowaną z powodu przekroczenia przez wojska granicy z Bośnią, po czym ku zaskoczeniu wszystkich sięgnęli po złoto. Bez Laudrupa.
– Czy żałuję? Jasne, że tak. Wspaniałym byłoby podnieść ten puchar – mówił wielokrotnie.
Brak wielkiego triumfu w piłce reprezentacyjnej odbił sobie Laudrup nie raz i nie dwa na arenie klubowej. W tym samym roku, kiedy Dania sięgała po największe zwycięstwo w dziejach tamtejszej piłki, Michael wygrywał z Barceloną Puchar Europy. Pięć razy z rzędu był mistrzem Hiszpanii – cztery razy z Barceloną, raz z Realem. Dwukrotnie wybierano go też najlepszym zawodnikiem Primera Division.
No i co tu dużo mówić – odpalcie sobie kompilację zagrań tego duńskiego eleganta, jeśli nie mieliście okazji oglądać go podczas jego kariery. Kiwka, mięciutkie zagrania za linię obrony, prostopadłe piłki na wybiegającego partnera, uderzenia z dystansu – mocne, techniczne. Miał wszystko, czego oczekiwać można od playmakera. Nic dziwnego, że znajdował zatrudnienie w najlepszych klubach kontynentu. W Juventusie lat 80., w Barcelonie Cruyffa, w Realu Madryt, wreszcie w Ajaksie.
Pep Guardiola mówił: – To najlepszy zawodnik na świecie. Nie wiem, jak to możliwe, że nie dostał nagrody dla najlepszego piłkarza.
W podobnym tonie wypowiadał się zresztą gros szczęśliwców, którzy mieli okazję dzielić szatnię z Laudrupem.
67. GIACINTO FACCHETTI
Nie byłoby wielkich sukcesów Grande Interu w latach sześćdziesiątych, gdyby nie Giacinto Facchetti. Po prostu.
Oczywiście architektem tego zespołu był wybitny szkoleniowiec, Helenio Herrera. Oczywiście gwiazdami ofensywy byli Sandro Mazzola i Luis Suarez. Oczywiście opaskę kapitańską nosił na ramieniu Armando Picchi. Wszystko to prawda. Ale prawdą jest również, że to właśnie Facchetti stanowił spoiwo słynnego systemu taktycznego zwanego catenaccio, który pozwolił Interowi Mediolan odnosić olbrzymie sukcesy na europejskiej arenie. Dwa triumfy w Pucharze Europy z rzędu mówią tu same za siebie.
Facchetti w barwach Nerazzurrich spędził właściwie całą karierę, nie licząc czasów juniorskich. Zadebiutował w barwach Interu w 1960 roku i nieprzerwanie reprezentował jego barwy do roku 1978. Włoch zapisał się na kartach historii futbolu jako jeden z najwybitniejszych bocznych obrońców. Na boisku wyprawiał rzeczy, które wprawiały w osłupienie obserwatorów. Nie chodzi tu nawet o maestrię techniczną, bo od efektownych zagrań byli akurat w Interze inni zawodnicy. Jednak sam sposób, w jaki Facchetti poruszał się po murawie budził głęboki szok. Włoski defensor potrafił zbiec ze skrzydła do środka boiska, by wesprzeć partnerów w rozegraniu akcji albo poszukać strzału na bramkę. Często opuszczał strefę na dłuższą chwilę, by zagościć w okolicach pola karnego przeciwnika.
W latach sześćdziesiątych po prostu nikt tak w Italii i w ogóle w Europie nie grał. Ba, tego rodzaju zachowania stały się wśród bocznych obrońców normą tak naprawdę dopiero w tym stuleciu.
– Obrońca musi być w stanie bronić. To ważne by pomagać w ataku i stwarzać przewagę liczebną, ale obrońca musi mieć wszystko zorganizowane. Jeśli nie umiesz tego zrobić, jesteś tylko skrzydłowym – podkreślał jednakowoż Włoch. „Tylko skrzydłowym” – wymowne i mocno akcentujące, jak ważną rolę pełnił Facchetti w układance Herrery. On nie był jakimś tam skrzydłowym. Był bocznym defensorem.
Facchetti zasłynął również jako zawodnik niezwykle elegancki. Choć nie stronił od wślizgów, obejrzał w swojej karierze tylko jeden czerwony kartonik. Sędzia wyrzucił go z boiska za ironiczne komentarze odnośnie własnej pracy.
Słodko-gorzki przebieg miała natomiast reprezentacyjna kariera Włocha. Facchetti wraz z reprezentacją Italii zatriumfował w dość kontrowersyjnych okolicznościach podczas mistrzostw Europy w 1968 roku, ale nie udało mu się podobnego sukcesu osiągnąć na mundialu. Bez wątpienia największym rozczarowaniem był dla Włochów turniej z 1966 roku, gdy Squadra Azzurra poległa w fazie grupowej, ustępując pola reprezentacjom Związku Radzieckiego i… Korei Północnej. Facchetti był do tego stopnia wstrząśnięty swoją fatalną postawą na turnieju, że wystosował list otwarty do angielskich kibiców. Przeprosił ich za swoje nieudane występy, bo miał świadomość, że brytyjskie media zapowiadały go jako najlepszego obrońcę na świecie.
Lepiej poszło Włochom na mundialu w Meksyku. W 1970 roku Italia poległa dopiero w finałowej konfrontacji z Brazylią. Wcześniej Włosi pokonali natomiast po dogrywce Niemców 4:3, a spotkanie zostało wówczas okrzyknięte przed media „Meczem Stulecia”. Jednak zdobyć złota się Włochom nie udało. Po porażce z Brazylią Facchetti zachował jednak klasę. Z pełnym przekonaniem pogratulował rywalom znakomitego występu. – Dzisiaj byli od nas lepsi. Ale my i tak możemy być z siebie dumni.
– Facchetti był kapitanem naszego pokolenia – wspominał Dino Zoff. Sandro Mazzola dodał: – Był wielką postacią na boisku i poza nim. Był wspaniałym kolegą z zespołu i autorytetem w drużynie. Był zawsze gotowy do walki. Był wielki.
66. GÜNTER NETZER
– Podczas meczu umiem zrobić coś wyjątkowego w niecodziennych okolicznościach.
Skromność nie była największą zaletą Guntera Netzera, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Kreował siebie na bad boya, jego imidż przypominał bardziej wizerunek kreowany przez gwiazdy rocka, aniżeli przez piłkarzy. Z tymi pierwszymi łączyło go to, jak bardzo kochał dawać show.
W czerwcu 1973 na scenę w Düsseldorfie skierowane były oczy całych piłkarskich Niemiec. Oto w finale krajowego pucharu miały się tam zmierzyć Borussia Mönchengladbach i FC Köln. Jakim szokiem było dla kibiców Gladbach, gdy podczas wyczytywania wyjściowych jedenastek spiker nie wymówił nazwiska Netzer, to można sobie tylko wyobrażać. Pomocnik od dziesięciu lat stanowił o sile drugiej linii Źrebaków i oto w starciu tak prestiżowym Hennes Weisweiler podejmuje decyzję, by usadzić swojego gwiazdora na ławce.
Weisweiler wiedział jednak coś, co wciąż pozostawało zakryte dla kibiców i ekspertów. Za kilka dni Netzera miało w Borussii już nie być. Perspektywa gry w Realu Madryt okazała się zbyt kusząca, by pomocnik mógł się zdecydować na rozpoczęcie drugiej dekady w Gladbach.
A że Netzer był człowiekiem bardzo dumnym, to gdy Weisweiler w przerwie zwrócił się do swojego gwiazdora z pytaniem, czy zechciałby jednak pożegnać się z kibicami ostatnim wielkim występem, odmówił. Zgodził się dopiero gdy jednego z jego kolegów zaczęły łapać skurcze. Spojrzał na trenera i powiedział: „teraz mogę wejść”.
Pięciu kontaktów z piłką potrzebował, by zostać bohaterem.
Najpierw sugestywnym balansem ciała „strząsnął” kryjącego go zawodnika, ruszył w kierunku środka pola i zagrał do prawej strony, jednocześnie ruszając w kierunku pola karnego. Jeśli podanie od Rainera Bonhofa było perfekcyjne, to co powiedzieć o finiszu tej akcji? Netzer uderzył swoją słabszą lewą nogą bardzo mocno, tuż pod poprzeczkę, nie dając bramkarzowi Kolonii szans na reakcję.
W Realu nigdy takiego statusu, jak w Borussii, zdobyć mu się nie udało. W Madrycie liczyli na to, że Netzer będzie odpowiedzią na Johana Cruyffa, ale aż tak wysokiej piłkarskiej klasy nie prezentował. Podczas gdy w Niemczech był wybierany do drużyny sezonu przez siedem lat z rzędu, dwa razy nagradzany zostawał tytułem piłkarza roku, zapracował sobie też na drugie miejsce w plebiscycie Złotej Piłki, w Hiszpanii odnosił sukcesy drużynowe, ale indywidualnych już nie. Dwa razy wygrał ligę, dwa razy krajowy puchar.
Zdecydowanie największymi osiągnięciami były jednak te z reprezentacją Niemiec. W dwa lata został mistrzem świata i Europy, grając o prymat na Starym Kontynencie zapracował sobie na nominację do drużyny turnieju. W finale od jego uderzenia w poprzeczkę zaczęła się szybka seria trzech strzałów na bramkę Lwa Jaszyna zakończona trafieniem na 1:0 przez Gerda Müllera.
Oprócz tego, że znakomitym zawodnikiem, Netzer był też złotousty.
Kilka przykładów?
O swojej niechęci do zagrywania piłki głową: – Uważałem zagrania głową za podobne do zagrań ręką.
O obozach treningowych przed sezonem: – Sprawiały, że zaczynałem się zastanawiać, czy nie zawiesić butów na kołku.
O boiskowych relacjach: – Słupek jest przyjacielem bramkarza. Takim, na którym nie można polegać.
I, na koniec, odkrywczo o prawach rządzących futbolem: – Większość meczów, które zakończyły się wynikiem 1:0, została przez kogoś wygrana.
65. JOHAN NEESKENS
W Barcelonie nazywano go Johan Segon, czyli Johan Drugi. Ponieważ palma pierwszeństwa zawsze należała tam i należeć będzie do Johana Cruyffa. I chyba ta ksywka w pewnym sensie podsumowuje karierę Johana Neeskensa, który zwykle pozostawał w cieniu swojego słynnego imiennika, rodaka i boiskowego partnera. Jednak znajdować się w cieniu Cruyffa to przecież żadna ujma i żaden wstyd. Tym bardziej że Neeskensowi zdarzało się jednak od czasu do czasu z tego cienia wyskakiwać i samemu również zgarniać poklask oraz uznanie.
Do Ajaksu Amsterdam trafił w 1970 roku na życzenie samego Rinusa Michelsa. Uchodził wtedy za zdolnego prawego obrońcę. Legendarny szkoleniowiec miał jednak na nastoletniego zawodnika inny pomysł. Przestawił Neeskensa do środka pola i uczynił z niego jednego z pierwszych pomocników, wobec których można używać angielskiego określenia box-to-box. – Był jak kamikadze, ruszał do boju w pierwszej linii – opowiadał Bobby Haarms, wieloletni pracownik Ajaksu. – Kiedy usłyszał polecenie, wykonywał je z pełnym zaangażowaniem.
Neeskens na boisku robił po prostu wszystko. Był jednym z najbardziej totalnych zawodników w świecie totalnego futbolu. Bronił, dogrywał, asystował, strzelał. Stanowił idealne uzupełnienie i zabezpieczenie dla Cruyffa. – Był uwielbiany, ale przede wszystkim dlatego, że jak nikt inny potrafił chronić kreatywnych piłkarzy – opowiadał Auke Kok, biograf Neeskensa.
W Ajaksie holenderski pomocnik wygrał wszystko, co tylko jest do wygrania. Mniej udana była już jego przygoda z Barceloną. Natomiast reprezentacja Holandii w latach siedemdziesiątych zachwyciła piłkarski świat, lecz ani razu nie zdobyła złotego medalu na wielkiej imprezie. W 1974 i 1978 roku kadra „Pomarańczowych” przegrała finałowe starcia na mundialach, w międzyczasie zajęła trzecie miejsce podczas mistrzostw Europy. Neeskens był częścią każdej z tych ekip. W 1974 roku wyprowadził nawet Holendrów na prowadzenie w finałowej konfrontacji z Niemcami. Wydawało się wówczas, że Oranje przejadą się po przeciwnikach, lecz gospodarze okazali się mocniejsi.
Neeskens zakończył mistrzostwa z pięcioma bramkami na koncie. Co też świadczy o tym, jak uniwersalnym był pomocnikiem. Z jednej strony – kiedy trzeba było zmasakrować rywala wślizgiem, ustawiał się w kolejce pierwszy. Z drugiej – gwarantował też jakość w ofensywie, a nawet w polu karnym przeciwnika.
Czy był równie znakomity jak Cruyff? Nie. Ale bardziej kompletny? Wydaje się, że tak.
Neeskens, notorycznie pytany o kompleksy względem Cruyffa, odparł w końcu: – Nie mam problemu z tym, że jestem drugim najlepszym zawodnikiem na świecie.
64. SEPP MAIER
Niewielu piłkarzy może o sobie powiedzieć, że zrewolucjonizowało rynek odzieży piłkarskiej w takim stopniu, jak zrobił to Sepp Maier. To on był pierwszym bramkarzem noszącym rękawice takie, jakimi znamy je dziś. W 1973 roku firma Reusch zdecydowała, że będzie on najbardziej kompetentnym człowiekiem, by opowiedzieć, czego dokładnie oczekuje od swojego sprzętu wysokiej klasy golkiper.
Tak wysokiej, że przez półtora dekady nie opuścił choćby jednego ligowego spotkania w barwach Bayernu. Jego rekord – 442 spotkania w Bundeslidze z rzędu – wydaje się być absolutnie nie do pobicia. A byłby on jeszcze bardziej imponujący, gdyby nie wypadek samochodowy, w którym Maier mógł stracić życie. Wracając z meczu towarzyskiego w burzy zderzył się z innym samochodem i przeżył tylko dzięki temu, że Uli Hoeneß zmusił lekarzy, by przeniesiono go do lepszego szpitala niż ten, w którym pierwotnie wylądował.
To właśnie za czasów Maiera Bayern był najpotężniejszy w swojej historii. Trzy razy z rzędu wygrywał Puchar Europy, cztery razy triumfował w lidze. Rywale nienawidzili Bawarczyków, co brało się przede wszystkim z zazdrości. To oni skupiali bowiem w jednym miejscu czołowych niemieckich zawodników. Franza Beckenbauera, Gerda Müllera, Uliego Hoeneßa, Karla-Heinza Rummenigge, czy właśnie Maiera. Nie raz i nie dwa zdarzały się wyzwiska, czy nawet akty agresji wobec piłkarzy FCB. Na łamach książki „Tor!” Uli Hesse wspomina kilka takich. Na przykład gdy fani Werderu nazywali „Kota z Anzig” gnojem, Gerda Müllera gównem, a Franza Beckenbauera szczynami. Albo kiedy kibice Oberhausen otoczyli zawodników udających się po spotkaniu do autokaru.
– To było jak jakiś lincz na Dzikim Zachodzie – wspominał Maier.
Ale bronić się potrafił. W Bremie sprowadził jednego z kibiców do parteru, gdy w Hannowerze jeden z bardziej krewkich miejscowych próbował mu przyłożyć parasolem, jednym szybkim ciosem błyskawicznie go spacyfikował.
Bronić dostępu do bramki też naturalnie umiał jak mało kto. Przez 390 minut w finałach Pucharu Europy (cztery mecze, w tym jeden zakończony dogrywką) puścił zaledwie jednego gola. Tylko Luis Aragones znalazł na niego sposób, ale nic to Atletico w 1974 nie dało. Poza tym, że udało się doprowadzić do rewanżu – w przypadku remisu po dogrywce regulamin nie przewidywał serii jedenastek. Ten już jednak naszpikowany gwiazdami Bayern wygrał 4:0.
Podobnie jak Netzer, również i Maier był podstawowym piłkarzem reprezentacji, która w latach 1972-74 sięgnęła po mistrzowskie tytuły na Euro i mundialu. On został wybrany najlepszym bramkarzem tego drugiego turnieju. Jedynym, który nie dał się pokonać żadnemu z napastników reprezentacji Polski, w słynnym meczu na wodzie we Frankfurcie.
63. OŁEH BŁOCHIN
Złota Piłka dla zawodnika z sowieckiej ekstraklasy? W czasach Johana Cruyffa, Franza Beckenbauera czy Paula Breitnera? Trzeba było naprawdę niezłego kozaka, żeby zademonstrować wyższość nad takim towarzystwem grając dla Dynama Kijów.
No i Ołeh Wołodymyrowycz Błochin właśnie takim kozakiem był.
Urodzony w Kijowie napastnik właściwie od samego początku swojej kariery związał się z miejscowym Dynamem. Reprezentował jego barwy przez niespełna dwadzieścia lat, z gigantycznymi sukcesami. Dynamo z Błochinem na czele aż osiem razy zgarnęło mistrzostwo Związku Radzieckiego, dorzucając też do tego dwa triumfy na europejskiej arenie, a konkretniej – w Pucharze Zdobywców Pucharów. Ukrainiec błyszczał także w reprezentacji, dla której zdobył aż 42 bramki. Co tu dużo mówić – demonstrował wielką klasę właściwie na wszystkich frontach. Wymiatał jako nieopierzony gwiazdorek, błyszczał jako doświadczony lider zespołu. Był absolutnie fundamentalną postacią dla znakomitego zespołu, który stworzył w Kijowie Walery Łobanowski.
– Pamiętam Błochina z meczu z Bayernem Monachium. Przed nim najwybitniejsi obrońcy w Europie. Beckenbauer i inni, sami mistrzowie świata – opowiadał Kote Makharadze, komentator sportowy. – W pobliżu żadnego partnera, nie nadążyli za akcją. Ale Oleg na nikogo się nie oglądał. Oszukał wszystkich obrońców. Cóż to był gol! To jest piłka nożna, to jest sztuka!
Błochina w układance Łobanowskiego trudno było właściwie przypisać do konkretnej pozycji. Można go nazwać po prostu napastnikiem, ale to nie odda pełnego rozmachu, z jakim Ukrainiec poruszał się po boisku. Nieprawdopodobne przyspieszenie pozwalało mu również na dokazywanie w bocznych sektorach boiska, a kapitalna technika użytkowa umożliwiała mu skuteczną grę bliżej koła środkowego. Krótko mówiąc – piłkarz-orkiestra. Prawdopodobnie jako sława byłaby znacznie większa, gdyby sowieccy zawodnicy mogli swobodnie rozwijać swoją karierę na Zachodzie, ale Błochin w europejskich pucharach wyczyniał takie cuda, że i tak stał się postacią dla futbolu legendarną.
Wystarczy zresztą poczytać reakcje europejskiej prasy po triumfie Dynama w finale Pucharu Zdobywców Pucharów w 1986 roku, żeby zrozumieć, jak wielkie wrażenie robił swoją grą Błochin i jego koledzy. Reporter L’Equipe stwierdził, że gra Dynama zapierała dech w piersiach, a Kijowianie podbili serca fanów na całym świecie. Pisano o „futbolu XXI wieku” i „piłce z innej planety”.
– Wyjątkowość naszego zespołu polegała na tym, że pracowaliśmy mocniej od innych. Satysfakcjonowało nad tylko pierwsze miejsce w lidze, ta świadomość nas napędzała – wspominał sam Błochin. A jak swojego najsłynniejszego podopiecznego zapamiętał Łobanowski?
– Był wyjątkowo utalentowanym piłkarzem. Wychował się w rodzinie sportowców, więc już jako dziecko zrozumiał, że talent to nawet nie jest połowa drogi do sukcesu – pisał trener w książce „Niekończący się mecz”. – Błochin dawał z siebie wszystko na treningu nie dlatego, że ktoś mu kazał, tylko żeby być w zgodzie z własnym sumieniem. Potrafił głośno zrzędzić na zbyt duże obciążenia, marudzić na żmudne treningi, ale na koniec i tak pracował najdłużej i najdokładniej z całego zespołu. Miał świadomość, że każda minuta spędzona na sali i na boisku zaprocentuje w przyszłości. Był w formie przez cały czas. Ponadto, towarzyszyło mu zawsze poczucie niedosytu. Złościł się na siebie i na partnerów. To nie zawsze podobało się publiczności. Uważano, że jest trochę bezczelnym zawodnikiem. Ale właśnie to ciągłe poczucie niezadowolenia zapewniało mu impuls do stałego rozwoju.
Kiedy Ukrainiec został nagrodzony Złotą Piłką, felietonista France Football – Jean-Philippe Réthacker – pokusił się o stwierdzenie, że Johan Cruyff ma godnego następcę. Trochę przesadził. Ale niech to będzie świadectwo, jak mocno w latach siedemdziesiątych Błochina ceniono.
62. PETER SCHMEICHEL
W 1992 roku FIFA wytrąciła Schmeichelowi i jego reprezentacji Danii – świeżo upieczonym mistrzom Europy – bardzo poważny atut z rąk. Niemal trzy dekady temu władze światowej piłki zdecydowały się na zmianę przepisów. Odtąd bramkarze nie mogli łapać piłki po celowym zagraniu jej nogą przez partnera. Właśnie w ten sposób Duńczycy frustrowali swoich przeciwników na Euro, w każdym meczu zyskiwali dzięki graniu przez Schmeichela kolejne minuty.
Zmiana była konieczna. Mundial 1990 był najmniej widowiskowym od lat, z najniższą średnią bramek na mecz. O kolejnym Euro już wspominaliśmy. Dziś grę na czas utożsamia się z chronieniem piłki w narożniku, kiedyś – jak w spotkaniu Rangersów z Dynamem Kijów – wyglądało to tak, że zawodnik (wtedy Graeme Souness) miał piłkę w środku boiska, po czym uświadamiając sobie, że zostało kilka sekund, grał ją przez całe boisko do golkipera. Ten chwytał futbolówkę w ręce, kolejnych kilka chwil udawało się tym sposobem rywalowi wyrwać.
1992 był przełomem, po którym nie każdy zawodnik – głównie mowa tutaj o defensywnych – się odnalazł. Dla Schmeichela była to zmiana problematyczna, choć sam później mówił, że to najlepsze, co spotkało futbol. Do końca kariery zdarzało mu się popełniać błędy w grze nogami, co jakiś czas wystawił piłkę rywalowi na strzał czy dał ją sobie odebrać. Nie można mu jednak zarzucić, że nie chciał nad swoją słabością pracować.
Duński golkiper z upodobaniem uczestniczył w sesjach treningowych zawodników z pola, co w tamtych czasach było nie lada awangardą. Jeszcze większym zaskoczeniem dla kibica Premier League połowy lat 90. było to, że przy rzutach rożnych zdarzało się Schmeichelowi zapędzać w pole karne przeciwników. Obecnie jest to szeroko akceptowana praktyka, kiedy goni się wynik, wtedy jednak była to nowość.
Prawdopodobnie to właśnie Duńczyk był pierwszym w historii angielskiego futbolu bramkarzem, przeciwko któremu odgwizdano spalonego – w meczu z Wimbledonem, kiedy pokonał golkipera rywali efektowną przewrotką.
Schmeichel był też jednym z pierwszych bramkarzy-rozgrywających, choć nie takim w nowoczesnym tego zwrotu pojmowaniu. Kopać nie kopał najdokładniej, sir Alexowi Fergusonowi zdarzało mu się z tego powodu odpalać suszarkę. Za to jego długie wyrzuty dodały nowy wymiar do gry United, które do pewnego momentu rzadko grało szybkim kontratakiem. Mając po bokach takie torpedy jak Ryan Giggs, Andrei Kanchelskis czy Lee Sharpe aż prosiło się jednak, by wykorzystać zasięg i precyzję wyrzutu Duńczyka.
– Były one potężne i pozwalały kolegom natychmiast stwarzać zagrożenie po drugiej stronie boiska. To, co robił, wyprzedzało jego czasy – rozpływał się w komplementach nad Schmeichelem czołowy bramkarz Serie A Samir Handanović cytowany w książce Michaela Coxa „The Mixer”.
Duński rewolucjonista karierę zakończył z pięcioma mistrzostwami Anglii, zaś pobyt w Manchesterze United ukoronował zdobyciem w 1999 roku Pucharu Mistrzów po niezwykłym finale z Bayernem. Trzy razy – w 1992, 1993 i 1998 sięgał po nagrodę Bramkarza Roku UEFA, w 2007 roku został zaś wybrany bramkarzem drużyny stulecia ligi angielskiej PFA.
61. FRANCISCO GENTO
Dwanaście tytułów mistrza Hiszpanii. Rekord. Dwa triumfy w Pucharze Króla. No i – przede wszystkim – sześć zwycięstw w Pucharze Europy. Rekord, którego do dziś nikt nie zdołał nawet wyrównać, włącznie z Cristiano Ronaldo. Francisco Gento to nie tylko najbardziej utytułowany zawodnik w dziejach Realu Madryt, ale i postać niejako wymykająca się stereotypowemu spojrzeniu na największe gwiazdy „Królewskich”. On nie był zawodnikiem galaktycznym. Reprezentował nieco inny wariant wielkości.
Urodzony w 1933 roku skrzydłowy nie jest zresztą wychowankiem „Królewskich”. Na świat przyszedł w Kantabrii, przed rozpoczęciem występów w Realu zahaczył także o Racing Santander. Ale znakomitą większość kariery spędził właśnie w ekipie Los Blancos. Jego piłkarska przygoda w stolicy Hiszpanii zaczęła się bowiem jeszcze w 1953 roku i potrwała aż do lat siedemdziesiątych.
Prawie przez dwie dekady Gento zachwycał kibiców Realu spektakularnymi szarżami skrzydłem. Był tak dynamicznym piłkarzem, że nazywano go niekiedy „Sztormem na Morzu Kantabryjskim”. Wśród defensorów siał po prostu spustoszenie swoimi rajdami.
Futbol pozwolił mu wydostać się z nędzy. W wieku czternastu lat Gento został zmuszony, by porzucić szkołę. Przetrwać pozwalała mu praca przy wypasie krów i marzenie o piłkarskiej karierze. Przy okazji Gento rozwijał też swoje możliwości lekkoatletyczne, był bowiem jednym z najzdolniejszych w kraju biegaczy na dystansie stu metrów. Mówi się, że w swojej najlepszej formie Hiszpan z piłką przy nodze potrafił przebiec setkę w 10,9 sekundy. Tymczasem w latach pięćdziesiątych nawet olimpijczycy nie byli jeszcze w stanie złamać bariery dziesięciu sekund. Oczywiście pędząc po bieżni, bez futbolówki majtającej się koło kostek. – Gento biegał tak szybko, że nie dało się go złapać na spalonego – wspominał w swojej autobiografii Bobby Charlton.
Co ciekawe, początkowo szybkość Gento była jego… jedynym atutem. Hiszpan po prostu niewiele potrafił zrobić z futbolówką. Jako świeżak stał się nawet obiektem drwin w szatni „Królewskich”, gdzie potraktowano go po prostu jako leszcza, piłkarza surowego technicznie.
Wzniesienie się na poziom maestrii prezentowanej przez kolegów z zespołu zajął Hiszpanowi kilka lat.
Być może dlatego Gento zwykle wymienia Pucharu Europy z 1966 roku jako swój najważniejszy, najcenniejszy triumf w barwach Realu Madryt. To była już zupełnie inna drużyna niż ta, która zdominowała europejskie rozgrywki w latach pięćdziesiątych. Przede wszystkich bez Alfredo Di Stefano, który był przecież głównym bohaterem wcześniejszych sukcesów. Łącznikiem między pokoleniami stał się zatem właśnie Gento. Udowodnił, że – z opaską kapitańską na ramieniu – potrafi poprowadzić Real do sukcesów bez Di Stefano u boku, choć wielu dziennikarzy kreowało go na giermka Argentyńczyka.
Z drugiej strony – gdyby nie wsparcie Alfredo, prawdopodobnie Gento wyleciałby z Madrytu już po jednym sezonie gry dla Realu.
– Kibice Realu nie od razu przekonali się do Paco Gento. Dawali to zresztą odczuć skrzydłowemu z trybun. Santiago Bernabeu przychylał się do tych krytycznych opinii. Wyjaśnił w rozmowie z Di Stefano, że jego zdaniem Real potrzebuje innego, bardziej technicznego zawodnika na lewej flance. Miał już zresztą kandydata do zastąpienia Gento. Do Madrytu miał trafić utalentowany Francisco Espina, młody Paco zostałby natomiast oddany w ramach rozliczenia – pisał Ian Hawkey w biografii Di Stefano. – Alfredo zaprotestował. Przekonał Bernabeu, że Gento musi zostać w klubie, bo w jego szybkości i dośrodkowaniach widać wielki potencjał. Poprosił prezydenta klubu, by dać dwudziestolatkowi więcej czasu i cierpliwości. Więc Pacquito Gento został w Realu i koniec końców spędził w nim osiemnaście wspaniałych lat.
TOP 100: Najlepsi piłkarze w historii (100.-81.)
MICHAŁ KOŁKOWSKI
SZYMON PODSTUFKA
FOT. NewsPix.pl / Pinterest / Wikipedia