Reklama

Dublet w madryckim chaosie, czyli największy sukces Radomira Anticia

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

07 kwietnia 2020, 08:04 • 27 min czytania 0 komentarzy

Kiedy obejmował Real Madryt, zespół sypał się w oczach i w godnym pożałowania stylu przegrywał jeden mecz za drugim. Pod jego wodzą natchnieni „Królewscy” zanotowali zaś passę 24 spotkań ligowych bez porażki.

Dublet w madryckim chaosie, czyli największy sukces Radomira Anticia

Gdy wkroczył do FC Barcelony, drużyna plasowała się na piętnastej pozycji w hiszpańskiej ekstraklasie, zbierała w łeb od wszystkich po kolei i zdecydowanie bliżej jej było do walki o utrzymanie niż o udział w europejskich pucharach. On jednak momentalnie uspokoił sytuację, wyprowadził klub na prostą i zakwalifikował się z Barcą do Pucharu UEFA.

Radomir Antić przez lata pracy w lidze hiszpańskiej dorobił się reputacji uzdolnionego trenera-ratownika, który potrafi wyciągnąć zespół choćby i z najgłębszego bagna. Zdecydowanie najlepiej gaszenie pożaru poszło mu jednak nie w Realu, nie w Barcelonie, lecz w Atletico Madryt. Z klubu dowodzonego przez szaleńca i utożsamianego z ciągłymi klęskami Antić w ciągu ledwie paru tygodni uczynił najsprawniej funkcjonującą ekipę w lidze. Z piłkarzy przeciętnych, pogubionych albo niespełnionych stworzył zespól grający na nosie potężniejszych kadrowo konkurentów.

Krótko mówiąc – Serb zdobył jedyny w dziejach Los Colchoneros dublet.

Droga Atletico do finału Pucharu Króla w sezonie 1995/96 była dość kręta i wyboista. Madrycka ekipa z niemałym trudem wyrzucała za burtę kolejnych oponentów – najpierw Real Betis, potem Teneryfa, a wreszcie – już w półfinale rozgrywek – niezwykle groźną w tamtym czasie Valencię. Ekipa z Estadio Mestalla była również jednym z głównych konkurentów Atletico w walce o mistrzostwo kraju, więc półfinałowy triumf smakował podopiecznym Radomira Anticia podwójnie słodko. Dodatkowym smaczkiem tej rywalizacji był także fakt, że przed startem rozgrywek serbski szkoleniowiec miał objąć właśnie zespół Los Ches i był już nawet po słowie z działaczami Valencii. Ostatecznie wylądował jednak w Madrycie, dał się namówić dosłownie rzutem na taśmę.

Reklama

O zwycięstwie Atletico w półfinale Pucharu Króla zadecydowała pierwsza konfrontacja. Luis Aragonés, dowodzący wówczas Valencią, wyłożył na stół swoje najcenniejsze karty. W wyjściowym składzie na murawę Estadio Mestalla wybiegli między innymi Mazinho, Gaizka Mendieta, Andoni Zubizarreta oraz – rzecz jasna – Predrag Mijatović, zdecydowanie najważniejsza postać zespołu. I wydawało się początkowo, że podopieczni Aragonésa zwycięstwo w dwumeczu zapewnią sobie szturmem. Na przerwę Valencia schodziła bowiem rozpędzona, z prowadzeniem 2:0 w garści. Błysnął też Zubizarreta, który na samym początku spotkania obronił rzut karny.

Po raz kolejny potwierdziło się jednak, jak niebezpiecznym wynikiem bywa dwubramkowa przewaga. W drugiej odsłonie spotkania zawodnicy Atletico odpalili boiskowe fajerwerki, zagrali swój najlepszy futbol w sezonie i bezlitośnie rozwalcowali przeciwników, zdobywając aż pięć bramek. Tuż przed końcowym gwizdkiem wspomniany Mijatović zdołał jeszcze zmniejszyć rozmiary porażki, wykorzystując delikatne rozprężenie w szeregach drużyny przyjezdnej.

3:5 z bezpośrednim rywalem w wyścigu po krajowe trofea. To spotkanie było demonstracją siły Los Colchoneros.

Siły czysto piłkarskiej i siły charakteru.

W rewanżu Valencia zwyciężyła wprawdzie 2:1, potem pokonała też Atletico w lidze, ale było o wiele za późno, by realnie zagrozić madryckiej drużynie na którymkolwiek z frontów. Antić miał już sytuację pod pełną kontrolą.

Finałowe spotkanie Pucharu Króla zaplanowano z kolei na 10 kwietnia 1996 roku. W lidze pozostawało wtedy jeszcze siedem kolejek do rozegrania. Sezon 1995/96 był bowiem dłuższy niż zwykle, ponieważ w hiszpańskiej ekstraklasie wystąpiły wtedy aż 22 drużyny. Terminarz został zatem napięty do granic możliwości, a trzeba było się sprężać przed mistrzostwami Europy, których start przewidziano na 8 czerwca. Takie tempo rozgrywek nie sprzyjało zespołom rywalizującym o puchary na kilku frontach. Jednak odpuszczanie sobie czegokolwiek nie leżało w naturze Anticia.

Reklama

Jeżeli spojrzeć po prostu na nazwiska, Atletico na pewno nie mogłoby uchodzić za faworyta finałowego starcia w Copa del Rey. Naprzeciw Los Colchoneros stanęła bowiem FC Barcelona. Co tu dużo wyjaśniać – Johan Cruyff na ławce trenerskiej, w składzie tacy giganci jak Luis Figo, Gheorghe Hagi, Pep Guardiola czy Jose Maria Bakero. Piłkarze światowego formatu. W Atletico też występowały gwiazdy, jasne, ale raczej w skali krajowej. A zresztą, koniec końców bohaterem i tak został akurat ten zawodnik, po którym przed startem rozgrywek spodziewano się najmniej. Milinko Pantić – ofensywny pomocnik, który do Atletico trafił tuż przed trzydziestką, a wcześniej w barwach Panioniosu Ateny walczył – zresztą bez powodzenia – o status najlepszego strzelca ligi greckiej z Krzysztofem Warzychą. To on w dwunastej minucie dogrywki zdobył jedną bramkę w tamtym spotkaniu, zapewniając Atletico pierwsze trofeum w sezonie 1995/96.

Pierwsze i, jak się wkrótce okazało, nie ostatnie.

FC Barcelona 0:1 Atletico Madryt (finał Copa del Rey 1995/96).

Nie można jednak powiedzieć, by jednobramkowe zwycięstwo nad Barcą było fartowne czy przypadkowe. Nie zadecydował o nim wyłącznie przebłysk geniuszu Panticia albo zwyczajnie lepsza dyspozycja dnia madrytczyków. Ten triumf był konsekwencją kapitalnej pracy, jaką w Atletico wykonywał Radomir Antić. Dla niego zresztą zwycięstwo było wyjątkowo wzruszające, ponieważ finał rozegrany został na Estadio La Romareda w Saragossie, gdzie Serb najpierw występował jako zawodnik, a potem pracował jako początkujący szkoleniowiec.

– Nigdy nie zacząłem żadnego meczu z poczuciem, że jestem słabszy od przeciwnika. Przegrałem wiele ważnych spotkań, ale zawsze przegrywałem je po wyjściu na boisko, nie przed – twierdził Antić. Tę mentalność udało mu się zaszczepić również w piłkarzach. Atletico przez cały sezon imponowało walecznością i niezłomnością.

Jego metody wywoływały jednak uzasadnione wątpliwości. Niemal natychmiast po przejęciu drużyny Antić postanowił zmienić w niej kapitana, ryzykując załamanie atmosfery wewnątrz szatni. W każdy piątek zapraszał swoich piłkarzy na piwo i przekąski, choć dobrze wiedział, że prezydent Atletico, Jesús Gil y Gil, i bez takich posiadówek uważał swoich graczy za bandę nierobów, darmozjadów i nieudaczników. Jednak Radomir nie pozwalał sobie w kaszę dmuchać nawet takiemu tyranowi jak Gil. Na co dzień szkoleniowiec oczarowywał nienagannymi manierami, lecz gdy trzeba było, potrafił pójść na wymianę ciosów. Słynny stał się zwłaszcza jego konflikt z hiszpańskim publicystą, Hermannem Tertschem. Dziennikarz opisywał konflikt w rozlatującej się Jugosławii ze skrajnie anty-serbskiego punktu widzenia. W końcu Antić nie wytrzymał i publicznie nazwał Tertscha „nazistą”, za co odpowiedział potem przed sądem.

– Rodzina Tertscha ma interesy w Chorwacji, więc ten facet musi samego siebie upewnić w tym, że Chorwaci są wspaniali, a Serbowie są źli – kpił Antić po usłyszeniu niepomyślnego dla siebie wyroku.

Na szczęście jednak to nie z takich kontrowersji go zapamiętano.

Veljko Paunović, wieloletni zawodnik Atletico, wyznał wczoraj, gdy dotarła do niego wieść o śmierci szkoleniowca: – Kiedy dowiedziałem się o śmierci Radomira, poczułem się podobnie jak przed sześcioma laty, gdy umarł mój ojciec. Brak mi słów, by opisać moją relację z Radomirem. Tak wiele się od niego nauczyłem jako piłkarz, potem jako trener, a przede wszystkim jako człowiek. Nic nie zastąpi długich wieczorów spędzonych w jego domu, w towarzystwie jego żony. Niekończących się rozmów o futbolu. I ciągłych lekcji, jakich mi udzielał ze swojego fotela. Cały czas obserwował futbol przez pryzmat swoich wielkich doświadczeń.

Radość zawodników Atletico Madryt po triumfie w Copa Del Rey 1995/96.

Pozostali eks-podopieczni Anticia wypowiadają się w podobnym tonie co cytowany przed momentem Paunović. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że odeszła naprawdę znacząca postać hiszpańskiego futbolu. Zwłaszcza dla rodziny Atletico, bo to temu klubowi Antić ćwierć wieku temu przywrócił chwałę. Ale tak naprawdę serbski trener z wzajemnością pokochał całą Hiszpanię.

– Po raz pierwszy do Hiszpanii przyjechałem w 1971 roku, jeszcze jako młody piłkarz – wspominał trener w rozmowie z bośniackim portalem Mondo. – Przygotowywaliśmy się wtedy do sezonu na obozie w Walencji. Jugosławia nie utrzymywała wówczas stosunków dyplomatycznych z Hiszpanią. Opowiadano nam, że to kraj, w którym nie ma swobód obywatelskich. Miałem tylko 23 lata. Wierzyłem w to, co mi powiedziano i bałem się, co może nas spotkać w Hiszpanii. Ale zastana tam rzeczywistość nie miała nic wspólnego z tymi strasznymi opowieściami. W Hiszpanii zobaczyłem przede wszystkim ulice pełne roześmianych ludzi. Hiszpania to w ogóle niesamowity kraj. Każdego dnia gdy unoszę wzrok, widzę nad sobą bezchmurne, błękitne niebo. Prosta radość płynąca z tego widoku przynosi mi optymizm każdego dnia.

A gdzie się tak naprawdę narodził sukces Atletico?

To trochę paradoksalne, ale… na Estadio Santiago Bernabeu.

***
Pewnego dnia trener David Pleat urządził nam w ramach zajęć bieg pod strome zbocze. Powiedziałem mu: „Trenerze, dla zawodnika w moim wieku to chyba niezbyt dobre ćwiczenie. Jak będę ćwiczył tylko wytrzymałość, to do reszty stracę szybkość”. On odpowiedział: „Dziś nie trenujemy ani szybkości, ani wytrzymałości. Szlifujemy nasz charakter”. Wtedy tego nie zrozumiałem. Sens tych słów dotarł do mnie po latach.
Radomir Antić
***

Antić w marcu 1991 roku objął posadę pierwszego szkoleniowca Realu Madryt. Z prostym, klarownym zadaniem do wykonania – miał jak najprędzej ugasić pożar, jaki pozostawił w klubie jego poprzednik. Czyli Alfredo Di Stéfano we własnej osobie.

„Królewscy” przeżywali wówczas naprawdę paskudny czas. Odpadli z Pucharu Europy po fatalnym dwumeczu ze Spartakiem Moskwa. Zanotowali również serię bolesnych, często zwyczajnie kompromitujących wpadek w lidze. Kiedy Antić przychodził do klubu, było już właściwie pewne, że trwająca pięć sezonów dominacja Realu na krajowym podwórku dobiega końca. Los Blancos na ligowy tron wskoczyli w 1986 roku i nie oddali go aż do roku 1990, ale rok później musieli już uznać wyższość znienawidzonej FC Barcelony, gdzie Johan Cruyff pomału rozpędzał swój słynny Dream Team. Wtedy działacze ekipy z Estadio Santiago Bernabeu pewnie nawet w najczarniejszych koszmarach nie przewidywali, że na kolejny tytuł mistrzowski przyjdzie „Królewskim” poczekać aż do 1995 roku i oglądanie pleców Barcy stanie się dla nich ponurą codziennością. A trzeba pamiętać, że druga połowa lat osiemdziesiątych – pomimo niekwestionowanej dominacji w La Lidze – wcale nie była w Madrycie postrzegana jako czas w pełni udany. Realowi ani razu nie udało się bowiem sięgnąć po Pucharu Europy, a akurat w tym klubie międzynarodowe sukcesy zawsze były i są traktowane priorytetowo.

Mistrzostwo? Jasne, smakuje wspaniale, lecz to tylko przystawka. Daniem głównym pozostaje triumf na europejskiej arenie.

Jako się rzekło, Antić wylądował zatem w samym centrum huraganu, przetaczającego się przez madrycką ekipę. Nie można jednak powiedzieć, że podjął się misji straceńczej, bez przesady. W składzie Realu nie brakowało przecież wielkich gwiazd europejskiej piłki, nawet jeżeli część z nich zdawała się mieć już najlepsze lata za sobą. Niemniej, bardziej doświadczeni szkoleniowcy od Serba wielokrotnie wymiękali, gdy przyszło im opanowywać kryzys szalejący w klubie z najwyższej półki. Tymczasem Antić miał w dorobku dwa lata spędzone na ławce trenerskiej w Realu Saragossa i to by w zasadzie było na tyle, jeśli mowa o jego doświadczeniu w samodzielnym prowadzeniu zespołu z najwyższej półki.

Wcześniej Serb był natomiast całkiem solidnym, choć raczej nie wybijającym się ponad przeciętność piłkarzem. Wiele lat spędził w barwach Partizana Belgrad, potem zaś ruszył na podbój innych lig. Trafił najpierw do Fenerbahçe, później do Realu Saragossa, a po trzydziestce zakotwiczył na cztery lata w angielskim Luton Town.

Nazwa ostatniego z wymienionych klubów brzmi w tym towarzystwie raczej niezbyt ekskluzywnie, ale to tylko pozory. Na Wyspach weteran napisał całkiem efektowną puentę swojej zawodniczej kariery. Luton z serbskim stoperem w składzie awansowało nawet do angielskiej ekstraklasy, w której spędziło potem całe lata osiemdziesiąte. Początki były jednak trudne – w sezonie 1982/83 beniaminek zapłacił słynne frycowe i musiał do ostatniej kolejki bronić się przed powrotem na ligowe zaplecze. Tak się zresztą złożyło, że właśnie w ostatniej serii spotkań los skojarzył ze sobą dwa zespoły uwikłane w walkę o utrzymanie: Luton oraz Manchester City. The Hatters zwyciężyli na Maine Road po golu Anticia w samej końcówce spotkania i zapewnili sobie tym samym bezpieczne miejsce w tabeli.

The Citizens zlecieli do Second Division.

– Powrót z Manchesteru do Luton to było istne szaleństwo. Na każdym postoju napotykaliśmy świętujących ludzi. Gratulowano nam jakbyśmy dopiero co wygrali Puchar Anglii – wspominał Antić.

Manchester City 0:1 Luton Town (First Division 1982/83). Przed startem spotkania Luton znajdowało się w strefie spadkowej.

Dla Serba pobyt w Anglii miał podwójną wartość. Antić był już bowiem wówczas w pełni przekonany, że po odwieszeniu butów na kołku chce zostać trenerem. Robił więc kursy, zdawał egzaminy, chłonął wiedzę. Szukał źródeł inspiracji. No i w First Division miał się bez wątpienia na kim wzorować, bo w tamtym czasie angielska piłka klubowa przeżywała przecież swoje złote czasy. W latach 1977 – 1984 tylko raz się zdarzyło, by Puchar Europy nie padł łupem któregoś z angielskich klubów. – Występy w Luton Town były dla mnie niczym wykłady na uniwersytecie – przyznał Antić na łamach portalu The Coaches’ Voice.

– Nie mówię, że to był tylko uniwersytet piłkarski. To była lekcja życia. Mam olbrzymi respekt dla Anglii za wszystko, czego mogłem się tam nauczyć. Jeżeli futbol ofiarował mi coś ważnego, jest to na pewno świadomość, jak różne są filozofie życia. Choćby filozofia Davida Pleata. W pewien sposób ten człowiek odkrył mnie na nowo – opowiadał Antić.

Pleat był managerem Luton Town w latach 1978 – 1986. Serbski szkoleniowiec wiele się od Anglika nauczył. Trafił do ekipy The Hatters z otwartą głową, co nie jest wcale takie typowe dla piłkarzy z doświadczeniem i dorobkiem.

– Podpisałem kontrakt z klubem w wieku 31 lat. Dwa poprzednie sezony spędziłem w Realu Saragossa, a hiszpańska Marca określiła mnie mianem najbardziej produktywnego zawodnika w lidze.  Mój trener, Vujadin Boškov, przejął wtedy Real Madryt. Pewnie mógłbym pójść do Madrytu razem z nim, gdyby nie mój wiek – wspominał Antić. – David Pleat przyjechał do Saragossy na mój ostatni mecz ligowy przeciwko Rayo Vallecano. Później poszliśmy do restauracji. Powiedział mi: „Wiem, że jesteś człowiekiem, który żyje dla sportu i dla rodziny. To dla mnie bardzo ważne”. Mojego debiutu w barwach Luton nigdy nie zapomnę. To był mecz Pucharu Anglii. Pleat podszedł do mnie przed spotkaniem i powiedział: „Raddy, myśl o Wembley”. Byłem zdumiony. W grze o finał wciąż były wszystkie wielkie kluby. Nie potrafiłem wierzyć, że dojdziemy do finału. Potraktowałem to jako sztuczkę motywacyjną. Z czasem jednak zrozumiałem, że Pleat mówił poważnie. Anglicy tak patrzą na futbol. Zawsze marzą o Wembley. O zwycięstwie w Pucharze.

Transfer do Anglii otworzył również oczy Anticia na nowe rozwiązania taktyczne.

– W Hiszpanii grałem jako libero, ta pozycja w Anglii tak naprawdę nie istniała. Próbowałem namówić trenera, żeby zastosował to ustawienie w Luton. Mówiłem: „David, każdy tak gra. Nie pamiętasz Franza Beckenbauera?”. On odpowiadał tylko: „Może i każdy, ale tu jest Anglia. Musimy walczyć o dominację na całym boisku. Nie mogę mieć na murawie zawodnika, który jest odpowiedzialny tylko za defensywę. W ten sposób osłabiam atak”.

Radomir Antić w barwach Luton Town. (fot. Olympia)

Bogatszy o angielskie lekcje i doświadczenia, Antić powrócił do ojczyzny, gdzie zaliczył szkoleniowe przetarcie w roli asystenta pierwszego trenera Partizana Belgrad. Potem przyszedł czas na Hiszpanię. Najpierw Saragossa, a później skok na głęboką wodę.

Real Madryt.

Sam początek kadencji Serba na Bernabeu wypadł niemrawo. „Królewscy” najpierw zremisowali z Realem Oviedo, potem przegrali z Realem Burgos, a wreszcie oberwali 1:3 od Espanyolu Barcelona. Wydawało się wówczas, że Antić nie tylko kryzysu w zespole nie ugasił, ale podlał go benzyną. Jednak w kolejnym spotkaniu Los Blancos zauważalnie się przebudzili, rozbijając Valencię aż 4:0. Do końca rozgrywek podopieczni Radomira wygrali jeszcze siedem spotkań, po drodze notując jeden remis. W pokonanym polu Real pozostawił między innymi Athletic Bilbao, Atletico Madryt i FC Barcelonę. Inna sprawa, że „Klasyk” wypadł w ostatniej kolejce sezonu. Barca już od dawna była pewna mistrzostwa, a Real musiał pilnować miejsca w stawce przed nacierającą Osasuną.

To właśnie ekipa z Pampeluny była tym zespołem, który jako jedyny zdołał urwać „Królewskim” punkty podczas ich efektownego finiszu. Spotkanie zakończyło się remisem 3:3, a Real wydarł przeciwnikom z gardła punkt po bramce Fernando Hierro w 89 minucie gry. Hiszpan był jednym z tych zawodników, którzy najmocniej zyskali na współpracy z nowym trenerem – Antić dostrzegł w Hierro jego ofensywny potencjał i pozwolił swojemu podopiecznemu na rozwinięcie skrzydeł w ataku.

W efekcie Hierro stał się jednym z najbardziej bramkostrzelnych pomocników w La Lidze. – Trener dał mi swobodę. Stwierdził, że gra w środku obrony dla piłkarza z takimi możliwościami to wygodnictwo. Kazał mi brać odpowiedzialność za drużynę – opowiadał Hierro.

Przed startem sezonu 1991/92 do zespołu Los Blancos dołączył Robert Prosinečki, wówczas czołowy piłkarz Starego Kontynentu. Tym samym w Realu stworzyła się już naprawdę kapitalna paczka: Prosinečki, Hierro, Gheorghe Hagi, Manuel Sanchís, Emilio Butragueño, Ricardo Rocha, Míchel… Same sławy. Mało tego. Trener doskonale sobie poradził z dopasowaniem elementów tej układanki.

Po piętnastu ligowych kolejkach Real nie miał ani jednej porażki na koncie.

Na początku stycznia 1992 roku „Królewskich” doparła jednak wyraźna zadyszka. Zaczęło się bolesnej porażki 0:2 w derbach Madrytu. Dwa tygodnie później lepsza od stołecznej ekipy okazała się również Valencia. Nie miało to wielkiego wpływu na ligową tabelę – Real na każde potknięcie odpowiadał zaraz zwycięstwem w następnej serii gier i po dziewiętnastu kolejkach wciąż przewodził w ligowej tabeli, pozostając równolegle w grze o triumf w Pucharze UEFA. Jednak prezydent klubu, Ramón Mendoza, stracił cierpliwość i zdrowy rozsądek jednocześnie. Wywalił Anticia po zwycięstwie Realu 2:1 z Tenerife CF i dał Leo Beenhakkerowi okazję do powrotu na trenerską ławkę. Wątek Teneryfy warto zapamiętać, bo on jeszcze do tej historii rykoszetem powróci.

Dlaczego Mendoza postąpił tak, a nie inaczej? Trudno już dzisiaj zgadnąć. Prawdopodobnie od początku nie cenił warsztatu Serba i tylko czyhał na jego potknięcie. Proponował nawet Anticiowi posadę dyrektorską jeszcze przed startem sezonu 1991/92, ponieważ marzyło mu się ściągnięcie do Madrytu szkoleniowca o większym nazwisku, choćby Arrigo Sacchiego. Antić uważał jednak, że rzetelnie zapracował na to, by pozostać na stanowisku pierwszego trenera. Tego przecież nauczył się w Luton. Zawsze koncentrować się na sportowym wyzywaniu.

Marzył o swoim „Wembley”, jakim w tym przypadku było zdobycie mistrzostwa kraju i Pucharu UEFA z Realem. Nie chciał się dogadywać z Mendozą, nie chciał wygodnej posadki, przytulnego biura i zerowego wpływu na kształt drużyny.

Chciał poprowadzić zespół do sukcesów.

Tę teorię niejako potwierdza wywiad Jonathana Wilsona z innym trenerem, Francisco Maturaną. Kolumbijczyk na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych uchodził za jednego z najciekawszych szkoleniowców na świecie. – Kiedy drużyna Realu pod wodzą Alfredo Di Stéfano radziła sobie naprawdę kiepsko, spotkałem się z prezydentem klubu, panem Mendozą. Rozmawialiśmy o planach Realu na kolejny sezon i doszliśmy do porozumienia. Podpisaliśmy nawet kontrakt. Sęk w tym, że drużynę z rąk Di Stéfano przejął Radomir Antić i Real zaczął zupełnie nieoczekiwanie wygrywać mecz za meczem. Mendoza zaproponował mi wówczas, bym został managerem zespołu i zaczekał na swoją szansę, ale ja nic nie wiedziałem o tej roli. Chciałem być trenerem. Nie uśmiechało mi się, żeby siedzieć w Madrycie i czekać, aż Antić zacznie nagle przegrywać – opowiadał Maturana.

Na Mendozie te niecne kombinacje zemściły się w dwójnasób. Po pierwsze, Real przerżnął półfinał Pucharu UEFA i wypuścił z rąk mistrzowski tytuł w ostatniej kolejce, po zawstydzającej porażce z… Teneryfą! Po wtóre, wykopany z Estadio Santiago Bernabeu trener został niedługo potem z otwartymi ramionami przyjęty za miedzą, w czerwono-białej części Madrytu.

***
Trener musi być przyjacielem, nauczycielem i policjantem.
Vujadin Boškov
***

– Myślę, że z Realu zostałem zwolniony z powodu zbyt dużej presji ciążącej na klubie – opowiadał po latach Antić w rozmowie z hiszpańskimi mediami. – Ponoć nie graliśmy ładnie. Ha! Radziliśmy sobie lepiej niż dobrze, ale Mendoza nie wytrzymał ciśnienia. Nie mam jednak do niego pretensji. Do siebie też nie, bo wykonałem w Realu solidną pracę. Kto jeszcze potrafił wydobyć tak wiele z Fernando Hierro? Zdobył 21 bramek w sezonie 1991/92, walczył o Trofeo Pichichi. Albo Butragueño, który odzyskał świeżość i bramkostrzelność. Pamiętam, jak do mnie podchodził i mówił: „Trenerze, proszę mi wyznaczyć więcej zadań na boisku. Mogę się cofać po piłkę, mogę zakładać pressing”. Moja odpowiedź była zawsze taka sama: „Emilio, ciebie chcę widzieć wyłącznie w polu karnym”.

Taktyczne posunięcia serbskiego trenera zawsze były głęboko przemyślane.

– Już podczas swojej piłkarskiej kariery zacząłem studiować. Pracę dyplomową napisałem na temat defensywnej i ofensywnej strategii przy stałych fragmentach gry. Potem przez wiele lat omawiano moje wnioski na uczelni – opowiadał Antić. – Trenowanie i studiowanie jednocześnie wymagało ode mnie wiele wysiłku, ale rozwinęło mnie to jako człowieka. Potem trafiłem pod skrzydła Vujadina Boškova, który wciąż udzielał mi cennych porad na temat edukacji. Doradził mi nawet, do której szkoły posłać dzieci. Kiedy on przemawiał, wszyscy słuchali. Nauczył mnie, że świetni zawodnicy nie zawsze tworzą świetny zespół. Najważniejsza jest atmosfera.

W 1995 roku, gdy Antić związał się kontraktem z Atletico Madryt, atmosfera w klubie z całą pewnością nie była najlepsza. Los Colchoneros przez całe lata szwendali się w okolicach tytułu mistrzowskiego, ale od 1977 roku ani razu nie udało im się zakończyć ligowych zmagań na pierwszej pozycji w tabeli. Sezony 1993/94 i 1994/95 przyniosły natomiast poważne załamanie formy.

Madrycka ekipa stoczyła się do środka tabeli, a nawet zaczęła być rozpatrywana w gronie kandydatów do spadku.

Historia się zatem powtórzyła. Serbski szkoleniowiec trafił do dużego klubu z mistrzowskimi ambicjami, ale w wyjątkowo niełatwym momencie. Sam miał za sobą dwa i pół sezonu porządnej pracy w Realu Oviedo, gdzie tylko potwierdził niebagatelne umiejętności. Latem 1995 roku był wręcz rozchwytywany. Jesús Gil, kontrowersyjny prezydent Atletico, musiał się solidnie sprężyć, by wyrwać Anticia ze szponów działaczy Valencii.

Tymczasem Antić naprawdę sporo ryzykował, decydując się na współpracę z Gilem. Ramóna Mendozę z Realu Madryt można uważać za kutego na cztery nogi spryciarza i specjalistę od zakulisowych gierek, ale sternik „Królewskich” to pikuś na tle prezydenta Atletico. Gilowi znacznie bliżej było bowiem do bezwzględnego gangstera niż do przebiegłego intryganta. Choć w swoim gabinecie ustawił ponoć portret Marlona Brando w roli Vito Corleone, to klubem zarządzał raczej w stylu Joe Pesciego, czyli Tommy’ego DeVito z „Chłopców z ferajny”.

Kontynuując przestępczą metaforę: Gil jako prezydent Atleti najpierw strzelał, a dopiero potem zadawał pytania. Zapewnił sobie niemalże dyktatorską władzę w klubie. Głównie dlatego, że z nieznanym wcześniej w Atletico rozmachem poruszał się na rynku transferowym. Pierwsze zwycięstwo w wyborach na prezydenta Los Colchoneros zapewnił sobie zresztą poprzez ściągnięcie do Madrytu niezwykle wówczas popularnego Paulo Futre. I to tuż po tym, jak portugalski wirtuoz zdobył Puchar Europy w barwach FC Porto. Szalone posunięcia na rynku niosły jednak za sobą określone konsekwencje. Gil uważał, że skoro funduje swoim trenerom kosztownych zawodników, to ma też prawo do ostatniego słowa, gdy przychodzi do ustalania składu na następny mecz.

Ja płacę rachunki. I z tego względu trener musi zgadzać się z moimi pomysłami na drużynę – stwierdził kiedyś Hiszpan.

Jesus Gil w swoim programie telewizyjnym „Las noches de tal y tal”.

– Mam nadzieję, że dobrze liczę, ale przez dwa lata miałem dwunastu trenerów w Atletico – opowiadał z kolei TUTAJ Roman Kosecki, który w madryckim klubie spędził właśnie te dwa mniej udane sezony. – Podczas tego pewnie najsłynniejszego meczu z moim udziałem [Atletico Madryt 4:3 FC Barcelona w sezonie 1993/94] pracował Ramón Heredia, były piłkarz w Atletico. Prowadził nas przez tydzień: z Albacete, później właśnie z Barceloną. Powiedział mi: „Kosa, grasz u mnie”, bo u poprzednika, Pereiry różnie to wyglądało, także przez to, że nie byłem na inauguracyjnym meczu z Logroñés. Z Albacete wystąpiłem, 2:2, zanotowałem dwie asysty, zagraliśmy z Barceloną i po tym meczu Gil podziękował Heredii, wziął następnego trenera. On był pracownikiem klubu w jakimś innym dziale i trenerem został tylko na chwilę. Jesus Gil miał swoje przemyślenia… Co do Logroñés – Atletico wygrało ten mecz 1:0, jednak ja byłem na zgrupowaniu reprezentacji, bodaj przed meczem z Anglią. Pamiętam, że Gil dzwonił do Andrzeja Strejlaua z propozycją, że zostanie trenerem Atletico, jeśli mnie puści. Strejlau odmówił, kadra była najważniejsza, więc z Logroñés nie zagrałem. I następny mecz, gdy wróciłem, spędziłem na ławeczce, musiałem swoje odcierpieć.

– Gil umiał powiedzieć, że jego koń jest więcej wart niż jego drużyna. Każdy z piłkarzy otrzymywał różne laurki. Ja mu powiedziałem, że jeśli ten koń jest taki dobry, to ja mu dam koszulkę i niech gra za mnie w ataku. Zostałem wezwany za to do niego do pokoju i mieliśmy ciekawą rozmowę – dodał Kosecki.

Antić miał oczywiście prawo sądzić, że Gil potraktuje go lepiej niż różnych mniej renomowanych trenerów. Że okaże mu respekt, skoro tak bardzo o niego zabiegał. Jednak taki tok myślenia świadczyłby o wielkiej naiwności trenera. Prawda jest taka, że Antić nie znał dnia ani godziny. W Atletico jeden gorszy mecz mógł oznaczać wylot z posady i to na zbity pysk. Szkoleniowiec podjął się pracy w totalnym chaosie. W klubie, który pod wieloma względami przypominał kiepski kabaret, czy nawet zwyczajny cyrk.

Serb chciał zacząć pracę w Atletico od znaczącej ofensywy transferowej. Najpierw namówił prezydenta do ściągnięcia Wiktora Onopki – znakomitego rosyjskiego obrońcy. Onopko był chętny do zmiany barw klubowych, ale jednocześnie o jego podpis starał się także Real Oviedo. Ostatecznie doszło do konfliktu na linii Real – Atletico, sprawa trafiła przed komisję FIFA. Międzynarodowa federacja przyznała rację działaczom z Oviedo i Onopko finalnie nie przeprowadził się z Asturii do Madrytu. Kibice Realu, którzy wcześniej uwielbiali Radomira, mocno się na niego pogniewali za całą tę akcję. – Jestem obecnie szkoleniowcem Atletico. Moim prawem jest rekomendowanie zawodników szefostwu klubu – usprawiedliwiał się Serb. – Sumienie mam czyste.

Antić nie zdołał też namówić na transfer Fernando Morientesa. Nastoletni napastnik w sezonie 1994/95 z dobrej strony pokazał się w barwach Albacete i wydawało się oczywiste, że powinien poszukać poważniejszych wyzwań. El Moro wybrał jednak Saragossę, nie Madryt.

Paru zawodników Serb jednakowoż zatrudnić zdołał. Do Atletico przenieśli się José Francisco Molina, Ljubosław Penew, Fernando Correa, Santi, Roberto Fresnedoso i Leonardo Biagini. Piłkarze może nie wybitni, ale na pewno klasowi. Antić ściągnął też do La Ligi swojego rodaka, wspomnianego już Milinko Panticia. Ten ostatni transfer nie rozbudził akurat wyobraźni kibiców – Pantić wcześniej grał tylko w lidze greckiej, trafił do Los Colchoneros za niewielkie pieniądze. Znacznie więcej obiecywano sobie choćby po wspomnianym Penewie. No i oczekiwano, że Antić wyciśnie maksa z tych zawodników, których już w klubie zastał, żeby wymienić choćby takich graczy jak Diego Simeone, Kiko, Delfí Geli, José Luis Caminero czy Juan Vizcaíno.

Cóż – wycisnął.

Pierwsza część sezonu do złudzenia przypominała Real Madryt i 1991 rok. Los Colchoneros pod wodzą Anticia wygrywali mecz za meczem i goryczy porażki zasmakowali dopiero w listopadzie, gdy w derbowej konfrontacji lepsi okazali się właśnie „Królewscy”. Gil wykazał się jednak zdrowym rozsądkiem i pozwolił szkoleniowcowi spokojnie pracować. A ten odwdzięczył się dubletem. Diego Simeone – tak jak wcześniej Hierro – zagrał pod wodzą Radomira absolutną życiówkę, jeżeli chodzi o wyczyny w polu karnym przeciwnika, zdobywając aż dwanaście bramek w samej tylko hiszpańskiej ekstraklasie. Penew wspaniale odżył po kontuzji, Molina wywalczył Trofeo Zamora za najniższą średnią traconych goli na mecz, zaś Pantić stał się ikoną klubu dzięki bramce w finale Pucharu Króla.

Na drużynę z Madrytu patrzyło się naprawdę z dużą przyjemnością, pomimo jej defensywnego usposobienia i skłonności do ostrej gry. Kadrowo nie mogła się ona równać z Barcą czy Realem. Ci pierwsi mieli w swoim składzie takich piłkarzy jak Figo, Hagi, Prosinečki, Bakero, Popescu czy Guardiola. U tych drugich grali Laudrup, Redondo, Zamorano, Hierro i Raúl. Wielkie sławy. Ten ostatni trafił zresztą do Realu po tym, jak Gil w ramach oszczędności rozwiązał struktury młodzieżowe Atletico i rozpędził większość wychowanków na cztery wiatry.

Tak czy owak, Antić w całym tym chaosie skonstruował sprawnie działający zespół.

– Serb preferował klasyczne ustawienie 4-4-2 z bardzo wąsko ustawioną linią pomocy. Miało to na celu powstrzymywanie ewentualnych ataków środkiem pola ze strony drużyny przeciwnej – zauważył Blair Newman z brytyjskiego Guardiana. – Atletico zakładało bardzo inteligentny i dobrze zorganizowany pressing, zaraz po odzyskaniu piłki szukając możliwości do podkręcenia tempa serią szybkich podań. Najlepiej obrazuje to drugi gol Los Colchoneros w zwycięskim meczu z Barceloną. Ta bramka dowodzi też, jak ważną rolę w układance trenera pełnił Diego Simeone, który po krótkiej sekwencji wertykalnych podań znalazł miejsce do posłania futbolówki głęboko na prawe skrzydło, do José Luisa Caminero. Podopieczni Johana Cruyffa założyli nieudaną pułapkę ofsajdową, Caminero z pierwszej piłki zagrał piłkę w szesnastkę, a Penew wbił ją prosto do siatki – przeanalizował Newman.

Atletico Madryt 3:1 FC Barcelona (La Liga 1995/96). W rewanżu Atleti pokonało Barcę na Camp Nou takim samym stosunkiem bramek.

Podczas mistrzowskiej fety Gil – a przynajmniej tak głosi miejska legenda – jeździł konno pośród uliczek Madrytu, triumfalnie pokrzykując i płacząc ze wzruszenia. Krewki prezydent do tego stopnia docenił spektakularne wyczyny Anticia, że dał mu popracować jeszcze przez dwa pełne sezony, choć nie były one nawet w połowie tak udane jak rozgrywki 1995/96 pomimo wielu głośnych transferów.

W sumie trzy sezony z rzędu u Gila… To brzmi jak przetrwanie trzech lat w jednej klatce z wygłodniałym tygrysem. Potem Serb wracał zresztą do ekipy Los Colchoneros jeszcze dwukrotnie, ale koniec końców nie uchroniło to klubu przed spadkiem z hiszpańskiej ekstraklasy w 2000 roku. – Nie chciałbym o tym sezonie mówić przez szacunek, jaki mam dla Atletico. To był dziwny i straszny czas dla klubu, w którym wszystko się popsuło na bardzo wielu płaszczyznach – przyznał Antić. – Jesus Gil miał naprawdę wszystko, by zbudować sobie raj na Ziemi. Tymczasem opuścił ten świat nieszczęśliwy i skłócony z prawem. 

Do dziś dublet z sezonu 1995/96 pozostaje jedynym w dziejach Atletico.

***

Łatka trenera-strażaka nie odkleiła się od Anticia nawet po spadku Los Colchoneros z hiszpańskiej ekstraklasy. W połowie sezonu 2002/03 Serb ruszył na ratunek trzeciemu z wielkich klubów La Ligi – Barcelonie. Przejął „Dumę Katalonii”, gdy ta była pogrążona w totalnej rozsypce i znajdowała się głęboko w dolnej połówce tabeli. Wiele wskazywało wówczas na to, że Barca może zakończyć ligowe zmagania poza TOP10 po raz pierwszy od 1942 roku. Przed nowym trenerem, jakkolwiek by to nie zabrzmiało, postawiono jedną, podstawową misję – nie dopuścić do spadku z ligi. – Nie martwię się degradacją – zapewniał Antić.

Jednak nie wszyscy dawali wiarę jego zapewnieniom.

Sid Lowe z Guardiana otwarcie kpił z tych deklaracji, przypominając, że Serb najpierw nie zapobiegł spadkowi Atletico w 2000, a następnie Realu Oviedo w 2001 roku. – Wydaje się, że Antić ma zamiar ustrzelić wyjątkowego hat-tricka – pisał Lowe.

Także i tym razem Antić zdołał jednak uciszyć złośliwców i w błyskawicznym tempie opanować tragiczną sytuację. Jego podopieczni wzięli się w garść i wiosną zanotowali jedynie trzy ligowe porażki, ostatecznie finiszując na szóstym miejscu w tabeli. Za kadencji nowego szkoleniowca zauważalnie rozkręcił się przede wszystkim Javier Saviola. Również Gazika Mendieta i Juan Roman Riquelme, którzy wcześniej wyglądali na stuprocentowe niewypały transferowe, przypomnieli sobie, że jednak potrafią grać w piłkę. Do bramki Antić wstawił młodziutkiego Victora Valdesa, dużą więcej swobody na boisku zaoferował Xaviemu. Krótko mówiąc – wykonał kilka naprawdę przytomnych ruchów, które zaprocentowały nie tylko wiosną 2003 roku, ale i w kolejnych latach.

Wszystkiego poprawić naturalnie nie zdołał, ale też trudno było oczekiwać cudów. Z Barcy zrobiła się w tamtym czasie trochę Stajnia Augiasza, która wymagała naprawdę gruntownego oczyszczenia. Obiecująco wyglądał również występ Barcelony w Lidze Mistrzów. Katalończycy naprawdę minimalnie ulegli w dwumeczu bardzo mocnemu Juventusowi.

– „Stara Dama” złamała Barcelonie serce – pompatycznie relacjonował rewanżowe spotkanie reporter BBC.

FC Barcelona 1:2 Juventus FC (Liga Mistrzów 2002/03).

Serbski szkoleniowiec – pomimo niewątpliwych sukcesów – nie otrzymał jednak szansy, by w kolejnym sezonie kontynuować swój kataloński projekt. W Barcelonie doszło bowiem do zmiany na stanowisku prezydenta. Joan Gaspart musiał wreszcie ustąpić ze stanowiska, jego miejsce zajął natomiast Joan Laporta. Nowy prezydent przejął władzę nad „Dumą Katalonii” z całkiem nową koncepcją rozwoju klubu, w której brakowało miejsca dla Anticia. Serb został jednak pożegnany w całkiem miłej atmosferze, a jego krótka kadencja do dzisiaj wspominana jest na Camp Nou bardzo pozytywnie. Frank Rijkaard, następca Anticia, dzięki dobrej robocie wykonanej przez poprzednika przejął już zespół częściowo poukładany, a nie znajdujący się w totalnej rozsypce.

Potem Antić próbował jeszcze bezskutecznie uratować przed degradacją Celtę Vigo i tym niezbyt efektownym akcentem właściwie zakończył się piękny, hiszpański etap jego szkoleniowo-strażackiej kariery. Następnie Serb objął reprezentację narodową, z którą awansował na mundial w 2010 roku. Podziałał też przez jakiś czas w Chinach.

Zmarł wczoraj, w wieku 71 lat, z powodu zapalenia trzustki.

Żegnany jest ciepło przez wszystkie kluby, w których pracował. I naprawdę trudno się temu dziwić. Nie wszystko mu się rzecz jasna w karierze udało, zaliczył kilka potknięć, ale zazwyczaj pozostawiał po sobie w klubach naprawdę dobre wspomnienia.

Poza aspektami czysto sportowymi, Antić był typem futbolowego dżentelmena. Nie przez przypadek jego podopieczni zwracali się do niego zwykle z szacunkiem: „Mister”. Roztaczał wokół siebie taką aurę, że trudno byłoby odzywać się do niego w jakimś bardziej familiarnym tonie, nie mówiąc już o waleniu po prostu na „ty”. Podopieczni go uwielbiali, ale zachowywali dystans.

– Szczycę się tym, że wielu zawodników pod moją opieką przeżyło swoje najlepsze momenty – mówić Antić dla portalu Mondo. – Christian Vieri strzelił 24 bramki w jednym sezonie. Butragueño został królem strzelców. Kiko, Simeone i Pantić rozwinęli skrzydła w moim Atletico. Starałem się do każdego piłkarza mieć indywidualne podejście. Tak było z Xavim, u którego dostrzegłem doskonały przegląd pola. Przesunąłem go o trzydzieści metrów do przodu. Miałem też pomysł na Saviolę. Zawsze podporządkowywałem taktykę pod możliwości moich zawodników. Starałem się ich dobrze poznać. Jestem jednym z niewielu trenerów, który starał się dostrzegać przede wszystkim dobre strony danego piłkarza, ukrywając jego wady poprzez odpowiedni dobór systemu gry.

Pod wieloma względami do Anticia upodobnił się jego dawny podopieczny, czyli rzecz jasna Diego Simeone.

Oczywiście można gołym okiem wskazać pewne zasadnicze różnice między Serbem a Cholo. Żeby daleko nie szukać – ten drugi zwykł raczej dostosowywać zawodników do swojego ulubionego stylu, nigdy odwrotnie. Jednak cech wspólnych także jest całe mnóstwo.

Mistrzowskie drużyny Anticia (1996) i Simeone (2014) opierały się na bardzo wąskiej grupie zawodników, eksploatowanych do granic możliwości. Charakteryzowała je fizyczna twardość oraz doskonała organizacja gry w defensywie, no i bardzo dynamiczne przejście z fazy bronienia do fazy atakowania. Plus częste wykorzystanie formacji 4-4-2. Do tego doliczyć trzeba zamiłowanie obu mistrzowskich generacji Atletico do ostrej, niekiedy nawet brutalnej gry. Poza tym, Simeone, podobnie jak kiedyś Antić, na wiodące postaci ligi hiszpańskiej wypromował zawodników, których wcześniej postrzegano albo jako zupełnych średniaków, albo jako dawno wypalonych gwiazdorów.

Być może nie byłoby zatem aż tak wielkich sukcesów Los Colchoneros w ostatnich latach, gdyby nie sensacyjny wystrzał w sezonie 1995/96?

Antić i dwa bezcenne trofea. (fot. MARCA)

– Jestem dumny, że nasz sukces przez tak wiele lat mógł uchodzić za największy w najnowszej historii klubu – powiedział serbski trener. – Na szczęście Atletico powróciło na szczyt dzięki Diego. To urodzony zwycięstwa. Jest wielkim wojownikiem, który nie znosi przegrywać nawet na treningu. Zupełnie mnie nie zaskoczyło, że został znakomitym szkoleniowcem. Jego charakter jest wyjątkowy i stanowi inspirację dla zespołu. Stworzył drużynę w oparciu o filozofię, którą wyznają również nasi kibice.

– Czuję się częścią Atletico. To dla mnie zaszczyt, że jestem częścią historii tak wielkiego klubu – dodał Antić. – Kiedy przybyłem na Estadio Vicente Calderón, zastałem ruinę, którą w ciągu kilku miesięcy udało się nam zmienić w pięciogwiazdkowy hotel.

MICHAŁ KOŁKOWSKI


***
INNE WSPOMINKOWE TEKSTY AUTORA

fot. NewsPix.pl

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

1 liga

Comeback Wisły Kraków! Z 0:2 na 3:2 ze Zniczem Pruszków

Bartosz Lodko
2
Comeback Wisły Kraków! Z 0:2 na 3:2 ze Zniczem Pruszków
Anglia

Kluby z niższych lig sprzeciwiają się zmianom w FA Cup

Bartosz Lodko
4
Kluby z niższych lig sprzeciwiają się zmianom w FA Cup

Hiszpania

Polecane

Aleksander Śliwka: Po igrzyskach czułem się, jakbym był chory. Nie mogłem funkcjonować [WYWIAD]

Jakub Radomski
4
Aleksander Śliwka: Po igrzyskach czułem się, jakbym był chory. Nie mogłem funkcjonować [WYWIAD]
Ekstraklasa

Droga Kapralika wiedzie przez Górnika. „Może być wart więcej niż 10 milionów euro”

Jakub Radomski
10
Droga Kapralika wiedzie przez Górnika. „Może być wart więcej niż 10 milionów euro”

Komentarze

0 komentarzy

Loading...