Magiczna zupa Gmocha, zawał Baniaka w trakcie finału „Koła Fortuny”, Libańczyk z pistoletem w szatni, legendarna historia Gajtkowskiego w przedszkolu, swastyka na aucie Adiego Pintera. W rankingu nabarwniejszych postaci polskiej piłki w XXI wieku przechodzimy do naprawdę grubych ryb. I zapraszamy na kolejną podróż po kapitalnych anegdotach.
40. JACEK GMOCH
Jacek Gmoch, he, he, he, nigdy nie traci dobrego humoru. Na każde pytanie ma uniwersalną odpowiedź. Kadra Brzęczka? He, he, he. Forma Lewandowskiego? He, he, he. Stan polskiej piłki? He, he, he.
Najwybitniejszy trener spośród tych, którzy przemawiają z mazakiem w ręku. Jego szalony flamaster to odpowiedź na najbardziej ekspresyjne nurty sztuki nowoczesnej. Cóż to były za analizy, ile można było wyciągnąć z nich perełek. I ciach kreska, ciach kółeczko, i he, he, he, ciach strzałka, cofnij no tam panie tę akcję, he, he, he. Włączcie swoim młodym pociechom Painta, a i tak zapewne nie dadzą rady zrobić tak efektownym bohomazów, jakie Gmoch robił w telewizji. He, he, he.
Gmoch po zakończeniu kariery trenerskiej przypomina o sobie głównie podczas dużych imprez, gdy telewizje chętnie zapraszają go do studia. Budzi raczej ogólną sympatię widza, zwłaszcza w momentach, gdy np. potwierdza, że mimo wieku z jurnością wszystko w porządku.
Albo gdy mówi o en-bi-aj, en-bi,ej, ef-bi-ej, he, he, he.
Słuchając pana Jacka, można się dowiedzieć, że „drużyna musi mieć dobry spiryt”, „najlepsze uderzenie głową jest z dwóch nóg” albo zespół ma „bessę to znaczy hossę, to znaczy bessę”. I jeszcze, że he, he, he. Pan Jacek zawsze jest wesoły, zawsze się zaśmieje, problemów w życiu zdaje się nie mieć. I to bardzo fajna postawa życiowa, choć… ma ona swój niecodzienny urok. Ostatnie dni Kazimierza Górskiego. Pod szpitalem telewizje, przyjaciele się przewijają, także i Gmoch wychodzi ze szpitala.
– Panie Jacku, jak wygląda sytuacja? – pyta jeden z dziennikarzy.
– Bardzo dobrze. Napije się zupy i mu przejdzie!
Jego kariera trenerska potoczyła się w nieoczywisty sposób. Na mundialu rady nie dał, ale prowadził Panathinaikos, Olympiakos, zdobywał mistrzostwa Grecji, dochodził do półfinału Pucharu Mistrzów. W Grecji szanują go do tego stopnia, że powierzono mu Panathinaikos nawet w 2010 roku. Wprawdzie tylko na jeden mecz, ale jednak – Gmoch był wtedy od lat poza zawodem. Niewiele brakło, by poprowadził „Koniczynki” w… Lidze Mistrzów. I to przeciwko samej Barcelonie. Gmoch kontra Guardiola – to byłoby bezbłędne starcie tytanów.
Entuzjazmu nie podzielali chyba sami piłkarze. Perełką jest wywiad z Gilberto Silvą (Gmoch prowadził wtedy także m. in. Djibrila Cisse czy Luisa Garcię), który nie bardzo potrafił skojarzyć, o kim jest mowa.
– Jestem z Polski i chciałem zapytać o trenera, Jacka Gmocha.
– O kogo?
– Jacek Gmoch, ten trener, który prowadził was w jednym meczu z Iraklisem.
– Aaa…
W dawnych latach Gmoch wpadał na niekonwencjonalne rozwiązania. Przed mundialem w Argentynie „Szczęka” chciał dodać linii defensywnej odwagi, więc wysłał obrońców na… obóz. I to taki dosłowny – spali przez cztery dni pod namiotami na boisku w Rembertowie, Gmoch zorganizował im także udawany napad. W tych warunkach u obrońców miała obudzić się dusza lwa. Piłkarzom chyba niespecjalnie się to podobało, zwłaszcza, że reszta drużyny spała w wygodnym hotelu. – Panowie, kurwa, weźcie mnie stąd, ja chcę się wieczorem piwa napić – narzekał Jerzy Gorgoń.
Gmoch nie potrafił przegrywać i zawsze miał wielkie mniemanie o sobie. Nieprzypadkowo nadał swojej biografii tytuł „Najlepszy trener świata”. Pisze w niej choćby o biznesach, jakie miał robić z Rolling Stonesami, ale to dla niego tak nieistotna sprawa, że już nie pamięta, z którym konkretnie ze „Stonesów” spotkał się w Nowym Jorku („a bo ja pamiętam, jak ci krzykacze się nazywali?”). W innej historii opowiada o tym, jak pobił „Dzikiego”, członka mafii pruszkowskiej, gdy ten przymilał się do jego małżonki. Mafia szybko znalazła trenera, już nie w pojedynczej delegacji…
Gmoch jak nikt potrafi usprawiedliwić swoją porażkę. Uważa, że to on odpowiada za sukcesy w złotym okresie polskiej piłki, ale „jego dzieło zniszczyli ubecy”. O meczu z Argentyną na mundialu sądził, że był puszczony. Brazylijczyków posądzał o to, że wysmarowali sobie koszulki jakimiś „dopalaczami”, wąchali je podczas meczu i zapieprzali jak motorki. Piłkarze lubili żartować ze swojego trenera. Gdy Zbigniew Boniek rzucił temat „zakładamy się o to, kto zje ślimaka!”, wiedział, że pierwszy wyrwie się Gmoch. No i rzeczywiście – jadł aż miło, a drużyna leżała na podłodze. Żarty dotyczyły też rywalizacji Gmocha ze Strejlauem (obaj panowie się nie cierpią). Najpierw reprezentanci namawiali Strejlaua, by na wiszącym na ścianie plakacie podpisał się jak najwyżej. Gmoch za punkt honoru obierał sobie zawsze, by jego podpis był jeszcze wyżej. A że nie jest najroślejszym facetem, stawał na rzęsach, by nie złożyć autografu niżej, co splamiłoby jego honor.
Na koniec kolejny niekonwencjonalny pomysł, o którym w swojej książce pisał Grzegorz Lato. Zgrupowanie reprezentacji, atmosfera chyba napięta, olśniony Gmoch rzuca pomysł: – Panowie, pakujemy się w autobus i jedziemy wszyscy do burdelu na rozluźnienie!
Autobus faktycznie podstawiono, ale – jak opowiadają kadrowicze – nikt nie wsiadł do środka.
39. ANDRZEJ CZYŻNIEWSKI
Oj, żałujemy strasznie, że „Czyżyk” zmarł, zanim zdążył napisać książę. Uwierzcie, że historiami obdzieliłby nie jedną, a kilka kapitalnych lektur. Facet znał ten sport na wylot – najpierw był niezłym piłkarzem, później sędzią, trenerem bramkarzy, a wreszcie dyrektorem sportowym. I w każdym tym fachu osiągał sukcesy.
– To był po prostu dobry człowiek. Jak już skończyłem z piłką, to traktowałem go jak starszego brata. Zawsze doradził, często dzwonił wieczorami i gadaliśmy. Wiedza piłce? Niesamowita. Miał mega, naprawdę mega oko do piłkarzy – mówi Grzegorz Szamotulski. Z „Szamo” pracował we Wronkach, pierwszym trenerem był akurat Stefan Majewski, z którym obu było nie po drodze. Mieszkali w hotelu, jakieś zgrupowanie, „Czyżyk” wyszedł z pokoju i zadzwonił z komórki na telefon hotelowy Szamotulskiego. Całą rozmowę mógł podsłuchać Stefan Majewski, tak wtedy działały sieci telefoniczne. No i Czyżniewski przez ten telefon nawija, że Majewski taki, Majewski owaki. Kilkunastuminutowy roast umiejętności trenerskim Stefana. Wreszcie zawija się do pokoju i mija po drodze otwarte drzwi do lokum Majewskiego. Majewski czeka na wyjaśnienia, a „Czyżyk” mu na to: – Wszystko, co podsłuchałeś, to prawda i weź to do siebie.
To on stał w głównej mierze za sukcesami Lecha Poznań dekadę temu. Miał chrapkę na bycie trenerem Amiki, ale akurat Rutkowscy przenieśli biznes do Poznania, a że Czyżniewski dobrze z nimi żył, to został zatrudniony jako szef skautingu. I wyczarowywał perełki. Semir Stilić wynaleziony gdzieś na bośniackich pastwiskach. Henry Quinteros czy Hernan Rengifo przywiezieni zza oceanu. Ivan Djurdjević znaleziony w Portugalii. Ponadto strzały w dziesiątkę w Polsce – wielu pukało się w głowę, gdy Lech wolał zamiast Marcina Zająca przejąć wyróżniającego się w Płocku Sławomira Peszkę. Tak samo wcześniej do Amiki ściągnął Rafała Murawskiego, a później sklecił wokół niego środek pola w Poznaniu. Robert Lewandowski – no, to już nie musimy dodawać, że poznał się na jego talencie. Oddajmy głos samemu Czyżniewskiemu: – Lewandowskiego obserwowaliśmy już dwa lata temu. Osobiście oglądałem go w meczu przeciwko Ceramice Paradyż. Najlepiej w Zniczu grał wtedy Radosław Majewski, którego też chcieliśmy pozyskać. Ale tydzień po tym spotkaniu Groclin grał w Pucharze Polski przeciwko Zniczowi. No i niestety, od razu na miejscu wzięli chłopaka i podpisali z nim umowę, wiedząc, że i my jesteśmy nim zainteresowani. Chociaż może wyszło mu to na dobre – wtedy druga linia w Amice była bardzo silna i przy Murawskim, Bartczaku i Semirze mógłby za dużo się nie nagrać. A co do Lewandowskiego… Śledziliśmy każdy jego ruch. Chcieliśmy go nawet pozyskać dużo wcześniej, ale nie wyrażał na to zgody prezes Znicza. I wiedział co robi, bo wartość tego napastnika stale rosła. Aż doszło do tego, że zaczęło walczyć o tego chłopaka większość klubów.
Bez niego nie byłoby sukcesów Lecha w pucharach, bez niego nie byłoby też wielu ludzi, którzy dziś robią kariery w polskiej piłce. „Czyżyk” lubił dawać szansę – w Kolejorzu otworzył nabór na skautów, we Wronkach próbował wyprostować Grzegorza Króla, który zatracił się w hazardzie. Przez jakiś czas nawet z nim zamieszkał, byle „Królik” nie panoszył się po kasynach. Szamotulskiemu nakręcał makaron na uszy, by złożył aplikację na kurs trenerski i ten wreszcie został trenerem bramkarzy.
No i na koniec perełka z książki „Szamo”:
Na mecz zaprosiłem Andrzeja Czyżniewskiego, który chciał zaliczyć w Admirze staż trenerski. Przede wszystkim chciał się przyjrzeć zajęciom bramkarskim, które bardzo zachwalałem. W istocie, tam po raz pierwszy czułem, że się rozwijam (szkoda, że tak późno).
A teraz akcja.
Po meczu, wiadomo, trzeba się odstresować. Mnie dodatkowo urodziła się wtedy córka, Laura, więc tym bardziej była okazja do świętowania. Wsiadamy do mercedesa, za kółkiem Adam, po prawej jego kolega, „Pipa”, z tyłu ja i „Czyżyk”. Na stacji benzynowej – na której trzeba było zatankować nie tylko auto – „Ledziu” wdał się w sprzeczkę z jakimś ponurym gościem. Odjeżdżamy w kierunku Mödling, ale widzę, że nasz bulterier nerwowy, on się zawsze wtedy tak uroczo pocił na czole (z tego względu, mówiłem na niego „Janek”, od Janka Tomaszewskiego, też wiecznie spoconego).
Po pięciuset metrach mijamy właśnie faceta ze stacji, który spokojnym krokiem wraca do domu. Adam ciągle na niego wyklina pod nosem, cały się wewnątrz gotuje. I nagle – niestety – zaświtała mu w głowie myśl. – Chuj, zawracam! – wypalił, a następnie, jak powiedział, tak zrobił. Sęk w tym, że wjechaliśmy chwilę wcześniej na autostradę, więc jak zapewne wiecie, manewr zawracania nie był w tym miejscu najrozsądniejszy. Ale zawrócił i tak.
– Miałeś kiedyś czołówkę? – pyta i jedzie pod prąd. Ja w oczywisty sposób przerażony, Andrzej kurczowo trzyma fotel, „Pipie” oczy wychodzą z orbit. Pierwszy samochód z naprzeciwka odbił w prawo, drugi odbił w prawo. Żyjemy. – Hamuj!!! Trzeci… Trzeci nie odbił. Nagle huk i potem milisekunda głuchej ciszy, a następnie jęki. Otwieram oczy, przed nami płonie samochód, w który uderzyliśmy.
Andrzej leży między siedzeniami, jeszcze w tym momencie nie wiem, że złamał nogę, tak jak nie wiem, że „Pipa” ma złamany obojczyk, a ja sam rozwaloną głowę. W zasadzie bez szwanku wyszedł tylko Adam, może tylko nos pogruchotał, ale on nos łamał raz na miesiąc, to dla niego normalka, jak dla innych katar. – Wszyscy cali? – krzyknął Ledwoń. Rozejrzał się po samochodzie i uznał, że tak. – No to spierdalamy!
I – no cóż – spierdoliliśmy. Nikt się nawet przez sekundę nie zastanawiał, tylko jak Adam rozkazał – w nogi. Wydostaliśmy się z samochodu, ten drugi ciągle w ogniu, a my – w las! Pierwszy biegnie Adam i popędza: – Szybko, szybko, zanim policja przyjedzie! Za nim ja i „Pipa”, a na końcu „Czyżyk”, na tym swoim złamanym kikucie. I krzyczy do mnie:
– „Szamo”, pierdolę te twoje staże! Pierdolę je! Rozumiesz? Mam złamaną nogę!
Pierdolę te staże, jutro wyjeżdżam!
– Zamknij się i biegnij!
– Pierdolę te staże! Pierdolę!
38. RYSZARD TARASIEWICZ
Za czasów piłkarskich – pierwsze kopyto polskiej ligi. Za czasów trenerskich – pierwsze płuco polskiej ligi. Jako zawodnik zasłynął niesamowitą bombą z rzutu wolnego. Uderzeniem z dystansu imponowałby nawet i dziś, przy dużo lepiej przygotowanych fizycznie piłkarzach. I to nie tak, że musiał mieć dobrą pozycję do uderzenia, a wtedy dopiero coś wcelował po narożniku. Oj nie. Bywało i tak, że trafił z 30, a nawet 40 metrów. Kiedyś w kadrze w starciu ze Szwedami wstrzelił piłkę do bramki razem z bramkarzem.
Ponoć grał tak dobrze, jak dobrze lubił się bawić. Niektórzy nazywali go „Maradoną Wschodu”, ale tych przydomków było sporo. Był w sławnej „grupie imprezowej” Śląska z drugiej połowy lat ’80 – Tarasiewicz, Pękała, Król i Marciniak, którzy mieli fantazję i zabawić się potrafili. Do legendy przeszła historia, jak jeszcze w czasach komuny jedną z imprez przenieśli do czołgu, który stał w centrum Wrocławia. Wbili się tam po kryjomu i walili wódkę.
Już jako zawodnik lubił sobie pogadać z sędziami. Choć „pogadać” w jego kontekście jest złym określeniem, bo w pogadance chodzi o dialog. A dyskusje „Tarasia” z arbitrami często przemieniały się w monolog, a czasami wręcz roast. Wylatywał z boiska jako zawodnik, a później jako trener. Choć w ostatnich latach nieco się uspokoił, to i tak z ławki wylatywał. Ot, chociażby mecz Zawiszy z Wisłą, sędzia Borski nie uznał gościom bramki, Tarasiewicz szalał przy linii i ostatecznie został wyproszony z ławki. Po meczu „Taraś” mówił: – Niech pan Borski trochę więcej swój tyłeczek ruszy i trochę więcej biega, to będzie inaczej.
Gdy pewnego razu w I lidze grając w Poznaniu na Warcie rzucił z ławki wiązanką, to został naprostowany przez starszego kibica, który był rozczarowany wulgarnym językiem trenera. – Paaaanie Taraaasieeewicz – powiedział z wyraźną dezaprobatą. A „Taraś” tylko się odwrócił, gestem ręki przeprosił i schował się do budki trenerskiej.
Jeszcze nie tak dawno potrafił przymknąć oko na alkohol w szatni. – Piwko, dwa, może więcej walnąć możecie, ale kurwa nie róbcie trzody, nie jeździć mi autami po pijaku – mówił w jednym zespole. Choć sam miał jedno zgrupowanie, na którym pozwolił piłkarzom na „odrobinę” luzu. Zimowy obóz, zespół zameldował się w hotelu, ale trener nie wydzielił planu na zgrupowanie. Rada drużyny poszła do pokoju trenera, a tam siwo od dymu. – Panowie, jutro zaczniemy – wychrypiał szkoleniowiec. No to zespół poszedł spać. Rano ta sama sytuacja. – Panowie, dzisiaj SPA – znów zakomunikował trener odpalając kolejnego papierosa. Za dużo za tym obozie drużyna się nie natrenowała.
Sam przyznaje, że fajki to jego ukochany nałóg. – Przykro mi to mówić. Wiem, że to nie jest dobre. Ale, cholera, jak ja lubię palić – mówił. Bywało, że w przerwie do szatni najpierw wchodził asystent, który robił za niego część odprawy, a dopiero po kilku minutach wpadał „Taraś”. Najpierw musiał bowiem zakopcić. Po meczach też regularnie kurzył – zszedł do budynku klubowe, znalazł sobie miejsce przy oknie, wyciągał fajkę i zapalniczkę, by chwilę ochłonąć i dopiero wchodził do szatni.
37. ANDRZEJ GRAJEWSKI
O Widzewie jego czasów mówiono „nikt ci tyle nie da, ile Grajewski z Pawelcem obiecają”. „Grajek” miał nietypowy sposób rozliczania się z piłkarzami – pensja na poziomie trzech tysięcy, reszta do ręki, zwykle według widzimisię właściciela klubu. Co jakiś czas Grajewski przyjeżdżał do Łodzi z Niemiec (na co dzień mieszkał w Hanowerze) z walizką pełną pieniędzy, a pod jego gabinetem ustawiała się kolejka. – Ty masz tyle, tobie tyle wystarczy, a ty, durniu, przyjdź później – rozdzielał właściciel, a piłkarze skręcali się z żenady.
Dzięki temu w drużynie nie dochodziło do żadnych protestów – jeśli zawodnicy stawialiby opór, „Grajek” siedziałby w Niemczech i nie zwoził do Łodzi kolejnych walizek. Bezbłędną anegdotę o tamtym Widzewie opowiedział Franciszek Smuda na otwarciu stadionu. Najważniejsi ludzie w klubie przyglądają się, jak firma budowlana stawia wysoki płot. Zapierdzielają równo. Andrzej Wojciechowski, ówczesny prezes, mówi: – Patrzcie, jak oni zapierdalają. A nie wiedzą, że robią to za darmo!
Grajewski był zawodowym żołnierzem, wyjechał na zachód w latach 70., pracował jako rzeźnik, sprzedawca kwiatów i kiełbasek z grilla, a później handlarz aut czy przedstawiciel firmy Müller Milch. Dorobił się sporej forsy, zwykle można było go zobaczyć w Porsche albo Ferrari. O Widzewie mówi, że stracił w nim fortunę i gdyby wiedział, że tak będzie, drugi raz by w niego nie wszedł.
To Grajewskiemu możemy zawdzięczać odkrycie dla świata Franciszka Smudy. Jeden z dziennikarzy zapytał go kiedyś, skąd wytrzasnął „Franza”. – No jak to skąd? Ze wsi! – odpowiedział bez ogródek. Ze wsi, a tak konkretniej z pracy fizycznej, bo największą zaletą Smudy było to, że jest tani. Sam Grajewski chwali się: – Najlepszy transfer? Smuda, bo za czapkę gruszek!
Smuda do dziś nie nauczył się mówić po polsku, ale w tamtych czasach – tuż po powrocie z Zachodu – podobno nie dało się go zrozumieć. Wszelkie anegdoty z językowymi lapsusami to już klasyki. Grajewski wpadł na znakomity pomysł, jak może dogadać się ze swoim szkoleniowcem. – Franiu, weź ty spróbuj powiedzieć to po niemiecku, może cię wreszcie zrozumiem – rzucił pewnego razu. No i odetchnął z ulgą, bo Smuda po niemiecku radził sobie o niebo lepiej. To zresztą Grajewski ochrzcił go „Franzem”.
„Grajek” miał w sobie duszę niespełnionego trenera. Potrafił przebrać się razem z drużyną i wejść do gierki, a przy tym ułożyć plan treningowy po swojemu. No i rzecz jasna ustalić skład. Motywatorem chyba nie był zbyt dobrym. Słynny mecz z Eintrachtem Frankfurt, 0:6 do przerwy. Drużyna w rozsypce, Grajewski motywuje: – Panowie, to tylko sześć bramek, jeszcze nic straconego!
Po meczu (0:9) rzucił tylko pieniądze mówiąc: – Kupcie sobie piwo, co wam zostało.
Znacznie „lepszym” motywatorem był z kolei jego wspólnik, Ismat Koussan, który do Polski przyleciał z Libanu. Opowiada na Onecie Marek Koniarek: – Raz, jak przegrywaliśmy ze Stomilem Olsztyn, do szatni przyszedł wściekły współwłaściciel klubu, Ismat Koussan. Zaczął wymachiwać pistoletem i krzyczał łamaną polszczyzną: „ja kurwa wystrzelać was wszystkich!”.
Z czym jeszcze kojarzy nam się Grajewski? Z absurdalną aferą koszulkową, do której doszło w 1993 roku. Mecz Polska – Anglia, drużyna Strejlaua. Mecz zagrożony, bo… reprezentacja nie ma w czym wystąpić. Sytuację uratował dopiero Grajewski, który na szybko skołował z Niemiec koszulki HSV. W nocy przed meczem naszywano na herb hamburskiego klubu orzełki, a drużyna była o krok od zbojkotowania spotkania. Wiele to mówi o czasach, w których była nie tylko polska piłka, ale i cały kraj.
Zresztą, na sprowadzane przez „Grajka” koszulki narzekano także w Widzewie. Mirosław Myśliński wspominał: – Andrzej Grajewski przed meczem przywiózł nam takie okropne stroje. Koszulki były rozciągnięte, zwisające rękawy. Koniarkowi dosięgały prawie do kolan! Jak w ogóle można było w czymś takim grać?
36.MARIUSZ PIEKARSKI
Król życia. Gdybyśmy mieli opisać go za pomocą jednej sceny z polskiego filmu, wybralibyśmy tę z kultowego „Sztosa”.
„Ja nie kolekcjonuję pieniędzy, ja żyję. Zarabiam dużo i wydaję dużo”. Idealnie pasuje do „Mario Piekario”, zwłaszcza do tego z młodych lat, słynącego z uroczej rozrzutności. Przehulał wszystkie pieniądze z kariery piłkarskiej, dobił dna, a potem spektakularnie się odkuł. Zero na koncie, Piekarski ma do wyboru: kupić pasztet czy kartę SIM. Kupuje kartę SIM, odświeża kontakty w Brazylii, ściąga do Polski Rogera i Edsona. Z niewiarygodną wręcz łatwością zalicza strzał w dychę i jego karta nagle się odwraca. Tak Piekarski stał się jednym z najprężniej działających polskich menedżerów.
Mało kogo pieniądze tak się nie trzymały jak „Mario”, jednocześnie paradoksalnie mało kto ma taką łatwość zdobywania ich. Jedna z anegdot podawana w dawnych czasach Weszło. Jeden z nas czeka na spotkanie z „Piekarzem” w restauracji, ten chwilę się spóźnia. Wpada zdyszany, rzuca: – Kurwa, ile trzeba się po tym mieście nabiegać, żeby zarobić 50 tysięcy euro!
Nawet podrzędnego kopacza potrafi wysłać do dobrej ligi, a nawet jeśli nie – przynajmniej ustawia go finansowo. Sam mówi, że dla niego najważniejsze jest, by jego piłkarz po karierze miał odłożone kilkadziesiąt milionów. Reszta to bzdury. Od czasów słusznie minionego ustroju prawdopodobnie nikt nie miał takich kontaktów w Rosji. To Piekarski namówił Czerczesowa na Legię, a gdy prowadzone w Warszawie rozmowy pomiędzy trenerem a klubem utknęły w martwym punkcie, musiał przyjechać i zaradzić. No i zaradził – Czerczesow dał się jednak przekonać.
Zaczynał od przemytu wraz z Markiem Citko – obwiązywali się paczkami fajek, chowali fanty po skrytkach w pociągu i jeździli na wschód i zachód. Anegdoty z dawnych czasów o podejściu „Piekarza” do pieniędzy to hity. Kilka perełek z książki „Szamo”:
– Czy to prawda, że miałeś lokaja?
– Tak, we Francji. Ale to był chłopak z Białegostoku. Był mi winny trochę kasy, to odpracował.
– Czy to prawda, że miałeś ponad trzydzieści samochodów?
– Prawda. Na samochodach najwięcej traciłem. Kupowałem, a po sześciu miesiącach sprzedawałem za siedemdziesiąt procent wartości.
– Czy to prawda, że grając w Legii, na zakupy jeździłeś do Berlina?
– Prawda. Wolałem tam wydać dwadzieścia czy trzydzieści tysięcy na ciuchy raz na jakiś czas, niż w Polsce szwendać się dzień w dzień po sklepach.
– Czy to prawda, że jak nie chciało ci się chodzić na solarium, to kupiłeś sobie własne i wstawiłeś do domu?
– Prawda. Po co miałem się kłaść po jakiejś starej babie?
Żeby to naprawdę zrozumieć, trzeba go znać, widzieć tę roześmianą mordę, te oczka wesolutkie. Bo on nie szpanuje, tylko… żyje. On się cieszy, bawi, jest wiecznie zadowolony i widzi wszystko w różowych kolorach. To figlarz, dla którego każdy dzień jest przygodą.
(…)
Młody Mariusz przyjeżdża na zgrupowanie kadry. Na stoliku w kawiarni kładzie przed sobą telefon komórkowy. Wtedy na takie cacko mogli pozwolić sobie tylko najzamożniejsi.
– „Mario”, co oznacza to czerwone migające światełko?
– Że telefon w Polsce nie działa.
– To po co go nosisz?
– Bo tylko ja wiem, że nie działa.
(…)
Typowy dialog…
– Miałem w życiu ponad trzydzieści samochodów. Jak grałem w Bastii, to trzy równocześnie.
– Jakie?
– Bmw, porsche i peugeota 406.
– To tym peugeotem w ogóle jeździłeś?
– Tak, zwoziłem nim śmieci, bo mieszkałem na wzniesieniu, a kontener postawili dużo niżej.
(…)
Jako piłkarz Zagłębia Lubin jeździł polonezem kupionym od klubu na raty. Już wtedy chodziła mu po głowie myśl, że zrobił dobre wrażenie w meczu młodzieżówki w Brazylii, gdzie wpadł w oko potężnemu menedżerowi, i że w związku z tym lada chwila dostanie ofertę z Ameryki Południowej (i tak się w istocie stało). „Miedziowi” pojechali na mecz sparingowy do któregoś z wielkopolskich miasteczek. Stało tam porsche, jak się okazało, należące do Zbigniewa Drzymały.
– W ciągu kilku miesięcy będę takim jeździł – oznajmił z pewną siebie miną Piekarski.
– Mariusz, ty może najpierw tego poloneza spłać, co? – zakpił kolega.
– Poloneza? Phi! Poloneza to ja ci mogę dać, tylko mnie podrzuć na lotnisko, jak już dostanę ofertę.
I rzeczywiście: ofertę dostał, kolega na lotnisko podrzucił, a poloneza dostał w prezencie.
Niepordabialny!
Ożenił się z miss Brazylii i wicemiss obu Ameryk. W wieku 28 lat był już po dwóch ślubach i dwóch rozwodach. Jeden z nich kosztował go pół miliona dolarów. W Bastii z kolei odpuścił 1,5 miliona kontraktu, wolał wrócić do Legii grać za „grosze” (w odniesieniu do tamtej umowy) i wysłuchiwać o sobie, że źle się prowadzi. „Piekarz” lubił rozrywkowy tryb życia. Gdy dostał telefon z informacją, że Bastia chce go wykupić, zaśmiał się tylko: – Ale się wpierdolili.
Na koniec jeszcze jedna anegdota, tym razem ze „Stanu Futbolu”:
Jest jedyną mi znaną osobą, którą w środowisku niemal wszyscy lubią. Dusza towarzystwa, żartowniś, błyskotliwy anegdociarz, całkowicie niepodrabialny w szpanerstwie, z którym naprawdę mu do twarzy. U niego blichtr nie odrzuca, stanowi element image’u. Pieniądze zawsze zarabia jakby przy okazji, lekką ręką z nich rezygnuje, kupuje drogie prezenty. Mawiają, że jak Piekarski robi interesy, to zarabiają wszyscy wokół. Kiedyś siedzieliśmy w restauracji w centrum Warszawy i jedliśmy steki. Trochę kręcił nosem, że zatrudnił asystenta – do jakichś przyziemnych zajęć jak odbieranie faksu, wysyłanie e-maili, generalnie praca biurowa.
– Ale co, źle pracuje? – pytam.
– Nie, dobrze!
– To w czym rzecz?
– Wpisałem w umowę premię – procent od moich zysków. No i w tym miesiącu zarobił 38 tysięcy złotych! Przesada, nie?
Cały Piekarski, który kieruje się w życiu zasadą „daj zarobić wszystkim wokół, to i oni dadzą zarobić tobie”.
35. JAKUB MERESIŃSKI
Wspaniała postać. Gdyby nie istniała naprawdę, my nie dalibyśmy rady jej wymyślić (a wiecie, że wyobraźnię mamy bujną). Ładna marynareczka, ładna opalenizna, ładna furka (zarzuty o lewy leasing…), ładna też kartoteka. „Mereś” to przekrętas pierwszej wody, tak bezczelny, tak zuchwały, tak dziecięco naiwny…
My do tej pory nie wierzymy.
Ech, od czego by tu zacząć. Meresiński słusznie uznał, że człowiek bez wyższych studiów to w dzisiejszym biznesie trochę siara, więc podrobił świadectwo maturalne. Potem poszedł krok dalej – stał się literatem, pod jego nazwiskiem wyszła książka. Tytuł – „Wrogie przejęcie” (o zgrozo).
W internecie znajdujemy fragment, którym promowane jest to epokowe dzieło: Demokracja i kapitalizm mają to do siebie, że potrafią ukryć złodziejstwo pod wieloma różnymi nazwami. Jedni nazywają je przejęciem, dla innych jest to transfer dużej ilości kapitału bez wiedzy organów państwowych. Złodziejstwo zawsze jest jednak złodziejstwem, jedynie bardziej lub mniej wyrafinowanym. Łatwiej zawsze coś komuś zabrać niż postarać się o to samemu i bez znaczenia pozostaje, czy zabierają barbarzyńcy, czy ludzie ubrani w luksusowe garnitury.
Życiowe, widać, że autor wie, o czym mówi.
Wisłę nabył przy pomocy lewych gwarancji bankowych, a później wyprowadził z niej pieniądze. Wcześniej był podejrzany o wyłudzenie podatku VAT w kwocie 10 milionów, udział w zorganizowanej grupie przestępczej i pranie brudnych pieniędzy. Tłumaczył się, że ludzie są zawistni, składają donosy, a zorganizowaną grupą przestępczą mogą być trzy osoby, które ukradły gumę ze sklepu (!!!).
„Mereś” wierzy w to, że ludzie są naiwni. Kilkanaście miesięcy przed próbą wrogiego przejęcia próbował wyłudzić kredyt na 500 tys. złotych podrabiając… dowód żony Macieja Żurawskiego. Legendy Wisły. A potem chciał wejść do tejże Wisły. I liczył na to, że się nie wyda. Tłumaczył się w „Super Expressie” w swoim stylu: – Nie wziąłbym tych pieniędzy. To miał być prztyczek w nos, bo zerwała ze mną biznes.
Cudowne! Dla „Meresia” oszustwa to styl życia. Pamiętamy, jak w momencie, gdy był „na topie”, jeden z naszych kumpli pracujący kiedyś w sklepie rowerowym po ujrzeniu jego zdjęcia wypalił: – Ty, kojarzę go! Wziął u nas sprzęt na fakturę, a potem nie potrafił zapłacić.
W końcu życie jest jak rower – nie kręcisz, nie jedziesz
34. ADI PINTER
Pewnie wielu z was zapyta „eeee, kto?!”. Cóż, o Adim Pinterze wiele osób zdążyło zapomnieć. A to postać, z którą wiążą się tak kapitalne historie, że przymykamy oko nawet na to, że pracował w Polsce już pod sam koniec XX wieku i wrzucamy go do naszego rankingu.
Adolf, bo tak naprawdę miał na imię, znalazł się w Polsce trochę przez przypadek. Pracował jako przedstawiciel jednej z firm odzieżowych, załatwiał w I lidze interesy. Ale miał też licencję trenerską, w przeszłości pracował m.in. w Olympique Marsylia. Na treningach w Lechu Poznań opowiadał o tym, jak wrzucał do Jean-Pierre’a Papina, a ten – bach! – kończył wszystko z woleja. Zawodnikom to imponowało. Ale tylko przez kilka dni, bo okazało się, że Pinter to dyletant.
– Kręcił się przy klubie, był reprezentantem firmy Jako, nam się wtedy kończyła umowa z Adidasem. Jakoś utrzymaliśmy kontakt, później na ostatnie kolejki przed spadkiem był członkiem sztabu drużyny, bo przedstawiał się jako specjalista od psychologii sportowej. Jak tak dzisiaj myślę, to on sam takiego specjalisty potrzebował. Uwiarygadniali go też inni ludzie, bo pamiętam, że w szkole trenerów spotkałem bodaj Uliego Hoennesa i Franza Beckenbauera. Wyściskali się z nim, pytali co tam u niego, chwalili, że to fachowiec. Może kiedyś miał zadatki na trenera, ale później rzuciło mu się coś na głowę. Stracił w Marsylii wszystkie pieniądze. Co myśmy mieli z nim za przeboje… – opowiada Radosław Majchrzak, wówczas prezes Lecha. Kolejorz był w fatalnej sytuacji – właśnie leciał z I ligi, był w poważnych tarapatach finansowych, musiał wręcz organizować casting na piłkarzy.
Oj, na castingu Pinter mógł przebierać w zawodnikach. Na testach zjawił się m.in. Dominik Bednarczyk, do tej pory grający jako stoper. A że był wysoki, kawał chłopa, to Pinter od razu zarządził – panowie, to będzie mój snajper!
Metody szkoleniowe Austriaka były dość oryginalne. Na obozie postanowił, że piłkarze muszą się przyzwyczaić do fizycznej i twardej walki w II lidze. Organizował zatem gierki dwóch na dwóch – ale bez jakiegoś poważnego dryblowania. W tych gierkach chodziło o rąbanie się po kościach. – Wślizgi mają być, tnijcie się po nogach! Im więcej kopów w piszczele, tym lepiej. Musicie się do tego przyzwyczaić – ordynował. Na test wpadł zawodnik z Chorwacji, ale jak zobaczył te treningi, to spakował się i pojechał do domu. Podobnie zrobił Marcin Rosłoń, dziś komentator Canal+.
Na wstępie Pinter zażyczył sobie też kilkadziesiąt łóżek polowych. W klubie się dziwili – na cholerę to? A Pinter chciał, żeby zawodnicy w klubie mieli leżakowanie. Później te łóżka jeździły też na wyjazdy – podczas jednej z delegacji trener kazał zatrzymać autobus, wystawił wszystkie leżaki do lasu i kazał czerpać piłkarzom energię z przyrody. Coś czujemy, że dogadałby się z Liborem Palą.
Pinter jeździł oldschoolowym Volvo combi, takim samym, jak bohaterowie „Gangu Olsena”. Nic dziwnego, że jego auto dorobiło się ksywy właśnie po tytule duńskiej komedii. Pewnego razu trener przywiózł do Poznania sprzęt. Jego volvo było wypakowane po brzegi kartonami z piłkami, tyczkami, palikami. Nawet na dachu stała sterta kartonów, które były przywiązane do karoserii prowizorycznym sznurkiem. W klubie nie wiedzieli, czy pod stadion przyjechał Adolf Pinter, czy rodzina cyganów.
Zresztą z tym autem też jest dobra historia. Wyprzedźmy fakty – Lech ostatecznie zauważył, że ma do czynienia z kompletnym wariatem i go zwolnił. Pinter nie mógł pozostawić tego bez afery. Kupił kilka tubek pasty do zębów i na masce Volvo namalował swastykę, a zdjęcia wysłał do „Sportu”. Gazeta opublikowała fotografie, a sam trener narzekał, że w Lechu wyzywali go od nazisty.
Ale skoro Pinter był specjalistą od psychologii sportu, to nie można też pominąć historii o tym, jak wspaniale motywował piłkarzy. Pewnego razu przechadzał się po szatni z książką w ręce. Wreszcie któryś z piłkarzy zapytał o to, co tam trener czyta. A on na to – słuchaj, to jest książka o najlepszych piłkarzu na świecie. I wręczył pytającemu lekturę do ręki. Zawodnik ją otworzył, a w środku były wycięte kartki i w puste miejsce było wciśnięte lusterko. Książka o najlepszych piłkarzu świata była zatem o tym, kto ją aktualnie „czytał”.
Pinter to też mistrz motywacji. Początek sezonu w II lidze, Lech dostał manto w Kietrzu. Dla spadającej z ligi potęgi to był potężny policzek. Piłkarze wrócili w wyjazdu do Włókniarza w środku nocy, rano miała odbyć się odprawa. Pinter przemawiał, a tłumaczył wszystko Tomasz Rybarczyk, masażysta. Pinter mówi „panowie, ja tu widzę rodzący się zespół, za rok będziemy już w I lidze!”. Zespół zdezorientowany, każdy gapi się w posadzkę, potężny dół. Na słowa Pintera wstaje Sławomir Twardygrosz i mówi „kurwa, co on pierdoli, my się zaraz z tej ligi spierdolimy”.
Inny wyjazd Lecha. Zespół zatrzymuje się w hotelu, rano wstaje i oznajmia prezesowi śpiącemu z nim w pokoju, że idzie biegać. 20 lat temu jogging nie był tak popularny, ale Pinter chciał przykozaczyć. Opowiadał o tym, jak co ranek robi te dziesięć czy piętnaście kilometrów. Trener wyszedł, trener wrócił – cały umorusany w błocie, no bo przecież biegał po lesie. Szkoda tylko, że jeden z zawodników zobaczył, jak Pinter tapla się w błocie tuż przed hotelem.
– Wracaliśmy też raz z jakiegoś wyjazdu. Wchodzimy do knajpy, Pinter się rozejrzał i mówi, że on tu nie je. Pytam go o co chodzi, a on, że tu jest grill węglowy, a on jada tylko z drewnianych. To był taki moment, gdy utwierdziłem się w przekonaniu, że trzeba się z nim rozstać – wspomina Majchrzak.
Nie jesteśmy zdziwieni, że w żadnym polskim klubie już później nie pracował.
33. KRZYSZTOF GAJTKOWSKI
Nigdy nie był wielkim snajperem, miewał swoje okresy świetności (ot, chociażby pięć goli w jednym meczu w barwach Lecha Poznań), ale na ogół był po prostu solidnym ligowcem. Dlaczego znalazł się zatem w tym zestawieniu? I to wyprzedzając chociażby barwnego i inteligentnego Wojciecha Szczęsnego, który CV „Gajtka” nakrywa pomponem od czapki?
Ano dlatego, że jeśli mówimy o postaciach barwnych, to „Kusza” zapisał się w kanonach polskiej piłki swoją prostotą. Bo to nie był skomplikowany facet – raczej nie z tych, którzy mają swoje stałe miejsce w filharmonii, którzy do spania czytają rozprawki Baumana. To raczej gość, który miał olbrzymie problemy, by uzupełnić papiery przy zapisywaniu dziecka do przedszkola.
A było tak – „Gajtek” pojechał wypełnić kwity wraz z dwójką ludzi z klubu. Do ręki dostał formularze i długopis. No i się zaczęło. Na komunikat „tu proszę wpisać imię i nazwisko” Krzysiek wpisał… imię i nazwisko. Nie „Krzysztof Gajtkowski”, tylko dosłownie „imię i nazwisko”. Potrzeba nowego formularza, dane osobowe wypełniającego mamy za sobą, Gajtkowski dochodzi do danych dziecka. Wiek syna? „Kusza” drapie się po brodzie, wyjmuje telefon, dzwoni do swojej partnerki po konsultacje.
No i hicior. Doszło bowiem do tego, że Krzysztof musiał też wpisać dane matki dziecka. Brzmi niepozornie, prawda? No, nie do końca. „Gajtek” wyciągnął telefon po raz i zapytał: – Sonia, ty masz naprawdę Sonia na imię, czy tylko tak na ciebie godoją?
Ostatecznie dziecko do przedszkola udało się zapisać, ale towarzyszący mu ludzie z klubu byli zapłakani ze śmiechu. Przypuszczamy, że podobną reakcje nasz bohater musiał wzbudzić podczas jednych z negocjacji kontraktowych. Było tak – rozmowy trwały, udało się wypracować konsensus co do zarobków piłkarza, ale prezes klubu pyta: – Krzysiek, ale ty chcesz to w brutto czy w netto?
A „Gajtek” na to: – Obojętnie!
Nie dziwi nas zatem historia o tym, że gdy raz do hotelu, w którym spał, przyjechali przedstawiciele klubu, który chciał go kupić, był tak przerażony, że… czmychnął przez okno.
32. SYLWESTER CACEK
Nic nie opisuje Sylwestra Cacka lepiej niż historia jego relacji z Dudu Paraibą, któremu – jak wszystkim zresztą – nie płacił. Były właściciel Widzewa pieniędzmi nie dysponował, więc wymyślił sobie, że w ramach rozliczenia zaproponuje piłkarzom ziemię. Tak, ziemię. Nie, nie taką do kwiatków, ale to w sumie do Cacka by pasowało. Zachwalał, że to genialna lokalizacja, perełka, pewniaczek jak kurs 1,02 u buka, a w rzeczywistości nie mógł sprzedać jej od dłuższego czasu. Zdezorientowany Dudu nie wiedział, o co w propozycji Cacka chodzi.
– Ja jestem z Brazylii. Ja chcę wracać do Brazylii – mówił łamanym polskim.
Koledzy na to: – Spokojnie, weźmiesz w doniczkę.
Ale Dudu łeb na karku miał i na żadną ziemię kosztem kontraktu godzić się nie chciał. A więc z Cackiem walczył sądowo, a że sprawę wygrał, to do multimilionera, przed laty stałego bywalca setki „Forbesa”, zapukał komornik. I zajął… Zegarek.
Zegarek.
Multimilionerowi.
Którego nie stać było na zapłacenie piłkarzowi.
Ta anegdota mówi bardzo dużo o Sylwestrze Cacku, który wymarzył sobie, że odbuduje potęgę Widzewa, ale na marzeniach – no i jeszcze wielu pustych deklaracjach – się skończyło. Tak jak wielu właścicieli potrafiło niszczyć swoje kluby w sposób uroczy, zabawny, wspominany z nutką uśmiechu, tak Cacek budził wyłącznie odrazę. Zniechęcił do siebie wszystkich wokół, jedyną reakcją, jaką wywoływał, było „idź już sobie”.
Samego siebie uważał za zbawiciela Widzewa, a doprowadził do tego, że łódzki klub grał swoje mecze w Byczynie (!!!) i na jakiś czas stracił prawa do swojego herbu (!!!), który wszedł w skład masy upadłościowej (Cacek chciał go wcześniej rozpaczliwie sprzedać, cena wywoławcza: 2 500 000 zł netto). Gdy klub stał nad przepaścią, beztrosko wypowiadał się w mediach: – Upadłość? Będzie to będzie.
Doprowadził do sytuacji, w której sponsorzy Widzewa woleli łożyć pieniądze na klub anonimowo. Płacili, ale nie chcieli, by ich logo było widoczne przy cackowym projekcie „wielkiego” Widzewa, taka to była siara. Sponsorowanie tamtej drużyny nie zawsze było zresztą przyjemnością. Gdy Grzegorz Waranecki z dobrej woli wziął na siebie pensję Eduardsa Visnakovsa, Cacek żartował sobie z niego, że to nie ta liga finansowa, że nie jest nawet w setce ludzi łódzkiego biznesu i „jak znowu zrobi taki numer, to znowu dostanie w łeb” (chodziło o jakąś wypowiedź w mediach).
O, albo historia z Mateuszem Broziem, któremu zewnętrzny sponsor chciał opłacać kontrakt.
– To chyba całość dogadana? – upewniał się Widzew.
– Tak. Tylko, że pieniądze będą przelewane bezpośrednio na konto piłkarza, a nie do kasy klubu – podkreślał sponsor, chcąc mieć pewność, gdzie trafi kasa.
– Nie, nie. Tak to nie będzie, tak to my dziękujemy…
Groził, że przeniesie klub do Olsztyna. Odwróciło się od niego większość zasłużonych postaci, na przykład Józef Młynarczyk twierdził publicznie, że nie zamierza dalej chodzić na Widzew rządzony przez Cacka. Trenerami niedoszły zbawca Łodzi pomiatał. Probierz? Dla Cacka to mitoman i nigdy więcej go nie zatrudni. Michniewicz? Gdy nie chciał podpisać nowego kontraktu (na nieatrakcyjnych warunkach), Cacek grzmiał o jego brakach i sugerował układy (chwilę wcześniej proponując mu kontrakt!).
Na stanowisku prezesa posadził swojego syna (co ciekawe – później ten syn „oddał się do dyspozycji akcjonariusza”, śmiech na sali). Młody Cacek – jak na prezesa-nieogara przystało – uwielbiał mieszać się w skład. Pewnego razu apelował do swojego trenera, by nie stawiać na Wojciecha Szymanka, bo – uwaga, uwaga – zna się z Piotrem Stokowcem, a więc z pewnością odpuści mecz. Szymanek oczywiście wystąpił i zagrał dobre zawody. O, albo idiotyczna zasada, którą wprowadził – piłkarze nie mogli ubierać się w ciuchy Adidasa.
– A w butach Nike mogę? – zapytał Rafał Grzelak.
– Nie.
– Pumy?
– Też nie.
– To w czym mogę?!
– Ja tu sobie nie życzę żadnych much w nosie!
Hitowe były też transfery Widzewa, który podziękował np. za Denissa Rakelsa, którego negatywnie oceniła pani pani psycholog (tatuaże miały świadczyć o jego wewnętrznym zagubieniu). Bo każdy z nowych zawodników musiał najpierw przejść testy psychologiczne. Europejskie standardy, mądre prześwietlanie zawodnika? Może i na pozór, bo gdy zajrzymy w raporty, jakie wystawiała pani psycholog, okaże się, że… dwóch zawodników otrzymało dokładnie taką samą opinię. Psychologia kontrolowana – Crtl+C, Ctrl+V. Żeby było śmieszniej, klub najpierw opłacał zawodnikom kosztowne badania medyczne, a później transfer upadał przez psychologa (nie można było zamienić kolejności?).
Jednocześnie ten sam klub potrafił zatrudnić Bogdana Stratona – symbol beznadziejnego transferu – mimo ostrzeżeń trenera, który go nie chciał (słusznie uważając go za szrot) i płacić mu prawie 30 tysięcy złotych miesięcznie. Mimo że przychodząc siedział na ławie w drugiej lidze rumuńskiej, po Ekstraklasie niczego nie osiągnął, a w Widzewie rzadko łapał się nawet na ławce.
Nie, koniec tego, bo to wszystko trochę jak w tym filmie – nic śmiesznego.
31. BOGUSŁAW BANIAK
Kolorowy ptak i mistrz opowieści. Piłkarze, którzy z nim pracowali, opowiadają jeszcze, że był też mistrzem suszarek. W niejednej szatni roztrzaskał komplet krzeseł, a w paru ścianach zostawił wgłębienia po ciśniętych butelkach. Piłkarzy czasami wręcz musztrował. A przynajmniej tak twierdził sam, bo o jednym zespole mówił, że tak sobie wychował piłkarzy, że jak prosił przy linii o coś do picia, to dwóch piłkarzy tak się rzuciło, że prawie uderzyli się nawzajem głowami.
Piotr Kieruzel: – Pół roku w Warcie Poznań u Bogusława Baniaka było jedną wielką burą. Codziennie za wszystko i o wszystko.
Szybko zyskiwał sympatię dziennikarzy, bo na konferencjach potrafił dać show, a i przy tym miał lekkość w nawiązywaniu kontaktów. Na jednej z pierwszych konferencji w Warcie, gdy małżeństwo Pyżalskich ogłosiło „Zieloną Rewolucję”, Baniak miał dać przemowę. No i dał. Opowiadał o tym, jak pieniądze Pyżalskich pozwolą klubowi na skok jakościowy, zachwycał się jakością nowych piłkarzy. – Pani Prezes zbudowała nam pięknego Titanica i my teraz musimy nim dopłynąć do celu – spuentował. Sam się zreflektował nad tym, jaką głupotę palnął. Po konferencji podszedł do dziennikarzy na catering i powiedział: – Ale z tym Titaniciem to dopierdoliłem…
Choć jeśli chodzi o konferencje prasowe, to klasykiem pozostanie ta po meczu Floty z Miedzią. Baniakowa Flota wygrała w Legnicy, a już wcześniej przebąkiwano, że grunt pod nogami trenera Ulatowskiego nie jest zbyt stabilny. No i na to wjechał Baniak. Nie wiemy, co lepsze – tekst „Bebeto” czy mina Ulatowskiego:
Wesoło było z nim w Pogoni Szczecin. Rodzina Ptaków akurat robiła w Szczecinie brazylianę. „Dżentelmeni ze Rzgowa”, jak nazywał Baniak Brazylijczyków ściągniętych do klubu, dawali się we znaki. Baniak oburzał się, że władze klubu chcą ustalać mu skład („dostałem telefon z góry, że na Legii nie ma bronić Majdan tylko człowiek, który trzy miesiące wcześniej sprzedawał w Brazylii garnitury”), ale i nie mógł uwierzyć, że niektórzy ze ściągniętych piłkarzy tak bardzo nie ogarniają futbolu. – Pamiętam taką sytuację. Mamy rożny, a jeden z nich przyszedł do ławki i pił wodę zamiast wracać pod swoją bramkę, bo szła kontra.
Nie ma co się dziwić, że wkrótce z Pogoni wyleciał. Ale jak już wylatywać, to z przytupem. Na rozmowę o przyszłości przyszedł do Antoniego i Edwarda Ptaków. Jeśli ktoś nie wie, jak obaj panowie wyglądali, to niech wygoogluje. Obaj mieli problemy ze wzrokiem – u jednego oczy uciekały na zewnątrz, a drugiemu do środka. Ptakowie powiedzieli, że z jednej strony jest krytyka kibiców, ale z drugiej cały czas się wahają nad zostawieniem „Bidona” w zespole. Na to Baniak: – Panowie, ja wyjdę na moment, a wy sobie to przedyskutujcie, spójrzcie prosto w oczy… – powiedział. Nie zdążył wyjść z pokoju i już wyleciał.
Zimowy sparing Warty Poznań, zimno jak cholera. Na tyle zimno, że jeden z zawodników „Zielonych” przywdział na głowę czapkę. A że innej nie miał, to założył klubową, zimową czapkę z pomponem. Baniak nie mógł wytrzymać tego widoku i drze się z ławki: – Ściągaj tę czapkę! Kurwa, ściągnij czapkę! – ale piłkarz nie reaguje. Wreszcie „Bidon” ryknął: – ŚCIĄGAJ, KURWA, TĘ CZAPKĘ, BO WYGLĄDASZ JAK JAKIŚ CZOP!!! – i podziałało.
No i na koniec perełka, choć temat do żartów średni, bo chodzi o zdrowie. Baniak jeszcze za czasów pracy w Polsce przeszedł dwa zawały. Ten drugi w Warcie, został właściwie wyciągnięty z autobusu ruszającego na jeden z wyjazdów. Kierownikowi „Zielonych” coś w zachowaniu Baniaka nie pasowało, był jakiś nieswój. Zadzwonił po karetkę i faktycznie – serducho trenera świrowało. Natomiast historia pierwszego zawału trenera Baniaka jest przekomiczna.
Baniak był akurat trenerem Odry Opole i w domowym zaciszu oglądał „Koło Fortuny”. Finał, a zatem hasło do odgadnięcia. Literki się pokazały, pozostało tylko kilka luk, kategoria „sport”. No i widać jak byk – hasło to Odra Opole. Baniak wstał i krzyczy: – Odra Opole, no Odra Opole! – emocjonuje się: – Powiedz to wreszcie, kurwa, ODRA OPOLE! – drze się już na stojąco. Brak wiedzy uczestnika tak go rozemocjonował, że trafił do szpitala z zawałem.
JAKUB BIAŁEK I DAMIAN SMYK
***