Reklama

„Służba Bezpieczeństwa mnie nachodziła, dlatego chciałem wyjechać z Polski”

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

29 marca 2020, 11:36 • 23 min czytania 0 komentarzy

– Nie planowałem, że pozostanę w Austrii na stałe. Chciałem wyjechać tylko na jakiś czas. W Polsce strasznie mnie nachodziła Służba Bezpieczeństwa. Chcieli, żebym zapisał się do partii, tak jak kiedyś Tomaszewski. Gnoje nachodzili mnie i moją rodzinę. Nie wiem, może miałem na kogoś kapować? Utrudniali mi życie, choć trzymałem się przecież daleko od polityki. Nie miałem zamiaru się na nic zgadzać, nawet dla świętego spokoju – opowiada Adam Kensy, jeden z najwybitniejszych zawodników w historii Pogoni Szczecin.

„Służba Bezpieczeństwa mnie nachodziła, dlatego chciałem wyjechać z Polski”

Dlaczego zamieszkał w Austrii? Czy czuje się zawodnikiem niespełnionym? Jak potraktowali go doświadczeni piłkarze Pogoni, gdy zbyt często szukał na boisku indywidualnych rozwiązań? Z jakiego powodu odrzucił ofertę Górnika Zabrze na początku lat osiemdziesiątych? Dlaczego nigdy nie został trenerem „Portowców”, ani żadnego innego klubu z Ekstraklasy?

Zapraszamy.

***

Spotkał pan kiedyś na swojej drodze obrońcę, którego się pan obawiał?

Reklama

Kiedy miałem piłkę przy nodze, nie bałem się żadnego rywala. Przez lata przyzwyczaiłem się do tego, że jestem kryty na plastra i nieustannie mam obrońcę albo defensywnego pomocnika na plecach. Mówiło się wówczas w Polsce: „Pogoń gra, jeśli Kensy gra”. Przeciwnicy zawsze starali się w pierwszej kolejności wyłączyć mi możliwość rozgrywania piłki. Ale kiedy już dostałem futbolówkę do nogi, to o nic się nie martwiłem. Zawsze się dało coś z nią zrobić.

Na zdrowiu się to trochę nie odbiło?

Na pewno. Miesiąc temu wstawiono mi nowe kolano. Zwlekałem z przeprowadzeniem tej operacji tak długo, jak tylko się dało. To są właśnie skutki występów w polskiej lidze. Pamiętam podejście niektórych trenerów do kontuzji. „Poszły ci więzadła? A poczekaj, poczekaj. Na razie musisz grać, potem się wyleczysz do końca”. I w ten sposób te nasze kolana się niszczyły, a na starość płacimy cenę za nasze kariery. Trener kazał grać, to się wracało na boisko. Pomimo bólu. To była taka głupia ambicja, która nikomu nie wychodziła na dobre. Człowiek obolały słabo grał, więc cierpiał na tym zespół. Kibice się wściekali. Sam jako szkoleniowiec nigdy nie wymagałem od moich podopiecznych, żeby wychodzili na boisko z niewyleczonym urazem. To nie ma sensu.

Adam Kensy, Henryk Miłoszewicz, Zbigniew Boniek. Trzech wyróżniających się ofensywnych pomocników z rocznika 1956, którzy karierę rozkręcali w Bydgoszczy. Tylko jeden został gwiazdą europejskiego formatu. Dlaczego?

Kiedy nastąpiło nasze pierwsze zderzenie na bydgoskiej kadrze, to Heniu Miłoszewicz był u nas w okręgu najlepszy, bez dwóch zdań. Boniek wtedy jeszcze siedział na ławce. Jego talent eksplodował nieco później – miał prawie dziewiętnaście lat i nagle urósł o dziesięć czy piętnaście centymetrów. Dzięki temu w bardzo krótkim czasie nabrał strasznej dynamiki i dosłownie w ciągu trzech-czterech miesięcy przeskoczył nas o głowę swoimi możliwościami. Nie ma tu nawet co spekulować, dzięki swojej dynamice i przebojowości stał się najlepszym zawodnikiem z naszej trójki. Zresztą w Bydgoszczy talentów w tamtym czasie nie brakowało, choć rzeczywiście my trzej najmocniej się chyba wyróżnialiśmy ponad resztę.

Jak to się właściwie stało, że pan – chłopak z Wielkopolski, grający w Bydgoszczy – jako nastolatek trafił akurat do Pogoni Szczecin i został legendą tego klubu?

Reklama

Pogoń zainteresowała się mną w 1975 roku, gdy zacząłem regularnie występować w juniorskiej reprezentacji Polski. A mnie się od razu bardzo spodobała perspektywa gry w Szczecinie. Sprawdzałem sobie czasami w gazecie frekwencję na stadionach pierwszoligowych klubów. Zauważyłem, że na Pogoń zawsze przychodziło mnóstwo kibiców, więc nie trzeba było mnie dwa razy namawiać do przeprowadzki. Transfer udało się szybko załatwić, nie było w sumie żadnych większych targów między klubami. Pogoń naprawdę bardzo mnie u siebie chciała, zapłacili ile trzeba. Mało tego – kiedy jechałem z Bydgoszczy do Szczecina, żeby się spotkać z działaczami nowego klubu, poznałem w autobusie… moją dzisiejszą małżonkę.

Miłość od pierwszego wejrzenia?

Tak. Ona akurat tym autobusem wracała z wakacji do domu, bo mieszkała w Szczecinie. Od razu się do niej dosiadłem. Zapytałem czy miejsce jest wolne, chociaż miałem do dyspozycji prawie wszystkie siedzenia w pustym autobusie! Poczęstowałem ją jabłkiem i tak się jakoś od słowa do słowa zapoznaliśmy, no i ta znajomość funkcjonuje szczęśliwie do dzisiaj. Więc można powiedzieć, że transfer do Pogoni od razu wyszedł mi na dobre. Również z prywatnego punktu widzenia, nie tylko piłkarskiego.

Urodził się pan w Białośliwiu nad Notecią. Już tam zaczął pan jakąś pierwszą, dziecięcą przygodę z futbolem?

W Białośliwiu było tak, że mieszkaliśmy kompletnie na wsi, gdzie stały trzy domy na krzyż, więc wielkich możliwości do uprawiania sportu na poważnie to tam nie było. Sytuacja jednak ułożyła się dla mnie dość szczęśliwie – nie miałem jeszcze dziesięciu lat, gdy w wiosce powstała drużyna trampkarzy. Klub nazywał się Stella Białośliwie. Grali w niej między innymi moi starsi bracia. Ja również się tam załapałem, choć byłem zdecydowanie młodszy od reszty zawodników. Rywalizowałem wtedy z czternasto- i piętnastolatkami.

Nie zgnietli pana?

Różnica w możliwościach fizycznych rzeczywiście była duża, wszyscy wokół byli ode mnie znacznie silniejsi. Ale dla mnie to był zaszczyt, że mogę wystąpić na jednym boisku ze starszymi kolegami. Jakoś sobie między nimi poradziłem.

Potem przeprowadziliśmy się z rodzicami do Nakła nad Notecią. Tam, w klubie Czarni Nakło, także powstała akurat drużyna trampkarzy, w której mogłem kontynuować treningi. Od razu zresztą zostałem jej kapitanem. Do dziś nie wiem, jak to się stało. Trener mnie wybrał. No i z czasem zacząłem zwracać na siebie uwagę ludzi z Bydgoszczy. Okręgowy Związek Piłki Nożnej wybrał mnie do swojej kadry. Zainteresowanie zrobiło się dość duże, zacząłem uchodzić za spory talent, więc bydgoskie kluby zaraz chciały mnie mieć u siebie. Budowlani Bydgoszcz nie potrafili się jakoś dogadać z Czarnymi, zdecydował się natomiast Zachem Bydgoszcz. Dzisiaj – Chemik. Widać było, że mnie tam mocno chcieli. Przyjechali do nas do domu, przyjechali do klubu. Dogadali się w ciągu paru chwil.

Zarobiłem wtedy moje pierwsze pieniądze w życiu, dokładnie: dwa tysiące złotych. Mniej więcej tyle samo zarabiał wówczas mój tata, który pracował jako ślusarz. Połowę wypłaty oddałem od razu ojcu, a resztę zaoszczędziłem. Przeprowadziłem się do Bydgoszczy, ulokowano mnie tam w internacie. Miałem się uczyć i grać w piłkę.

Zachem Bydgoszcz to był wtedy klub jakiego mniej więcej kalibru?

Trzecia liga, ale zespół funkcjonował dość profesjonalnie. Trenowaliśmy bardzo dużo, praktycznie codziennie. W dobrych warunkach. Ja zacząłem dodatkowo jeździć na różne zgrupowania – a to kadra okręgu, a to reprezentacja Polski juniorów. Stąd zainteresowanie ludzi z Pogoni Szczecin, która mnie z Zachemu wykupiła, gdy miałem osiemnaście lat.

Jeżeli jednak chodzi o futbol, to najwięcej się nauczyłem grając po prostu na podwórku. Codziennie się wtedy grało w piłkę. No, czasem pojawiał się tylko podstawowy problem – umawialiśmy się na mecz, na boisku pojawiały się dwie pełne drużyny, ale… nie było czym grać. Po prostu nikt nie miał piłki. Teraz jest odwrotnie – piłkę ma w domu każdy, ale ochoty do gry niektórym niestety brakuje. Są profesjonalne szkółki, selekcja talentów przebiega zupełnie inaczej niż dawniej. Kiedyś każdy młody piłkarz musiał się przebić sam. W klubach była hierarchia, którą należało uszanować. Uważam, że to były dobre, zdrowe zasady.

Na podwórku od zawsze się pan wyróżniał talentem?

Przyznam, że tak. Mój jedyny problem polegał na tym, że grałem z dorosłymi, więc byłem wśród nich najdrobniejszy. Z drugiej strony, dawało mi to później przewagę. Fizycznie byłem za słaby, więc musiałem kombinować. Techniką, zwrotnością i kiwką. Inaczej bym sobie po prostu nie dał rady z wyższymi i silniejszymi kolegami. Wydaje mi się, że to była dla mnie bardzo cenna lekcja, wykształciłem w sobie boiskowy spryt. Mogłem to wykorzystać podczas późniejszej kariery. Wiedziałem, jak uciec obrońcy, jak go zmylić. Podwórkowa gra była bardzo przydatna. Współczesnym zawodnikom czasem brakuje takiego doświadczenia.

Szkółki potrafią świetnie przygotować młodego piłkarza, ale w nich gra się jednak głównie z przeciwnikami ze swojej kategorii wiekowej i potem zderzenie z piłką seniorską bywa trudne. Nagle przed takim młodym zawodnikiem pojawiają się obrońcy o 20 kilogramów ciężsi od niego. I trzeba ich jakoś ominąć, nie ma rady. Ja się tego nauczyłem właśnie na podwórku.

Swoją pierwszą piłkę pan zatem pamięta?

Jak dziś. Dostałem ją w prezencie od dziadka, który wrócił z Czechosłowacji. Mieszkaliśmy jeszcze wtedy w Białośliwiu. Kiedy dostałem tę piłkę, to byłem szczęśliwy jak nie wiem co. Kopałem ją bez przerwy. W końcu trochę przesadziłem i wyleciała mi za płot, do ogrodu sąsiadów. Sąsiad wtedy podszedł i… przebił mi ją widłami. Nacieszyłem się zatem piłką całe półtora dnia. Kolejnej już rzecz jasna nie dostałem. Dlatego, zanim zacząłem treningi w trampkarzach, grałem głównie kamieniami. Albo czymkolwiek, co się nadawało do kopania. Takie miałem w sobie zamiłowanie do piłki. Nawet kiedy pilnowałem krów na wsi, to ustawiałem sobie na łące bramkę z kamieni i próbowałem grać. Od zawsze byłem zakochany w piłce nożnej.

Pierwszy piłkarski idol?

Może nie konkretny idol, ale kiedy byłem dzieckiem, to strasznie mocny był Górnik Zabrze. Bardzo im wtedy kibicowałem, zwłaszcza gdy występowali w europejskich pucharach. Oczywiście telewizji nie mieliśmy, więc mogłem słuchać tylko relacji radiowych, ale i tak emocje były wiele. Górnik to była taka moja ulubiona drużyna w tamtym czasie.

Rozumiem, że innej opcji niż kariera piłkarska pan w młodości nie rozważał?

Wierzyłem w siebie. Liczyłem od początku, że w futbolu zajdę dosyć daleko. Utwierdzały mnie w tym przekonaniu kolejne powołania do młodzieżowych reprezentacji. Choć na nauce też mi zależało. Kiedy w Pogoni pracował trener Edmund Zientara, to wolno nam jeszcze było studiować. Później się to niestety zmieniło. Kolejni trenerzy postawili sprawę jasno: albo gramy w piłkę, albo się uczymy. No i trzeba było wybrać, więc moja edukacja się przedwcześnie skończyła. Jak się trenuje po dwa razy dziennie, to generalnie nie jest łatwo studiować. A jeśli do tego dochodzi odgórny zakaz ze strony klubu, to studiowanie staje się niemożliwe. Całe szczęście, że zrobiłem chociaż maturę.

Jak został pan przyjęty przez szatnię Pogoni Szczecin? Jako nastolatek trafił pan do zupełnie nowego środowiska.

W piłce nożnej wszystko jest bardzo proste. Doświadczeni zawodnicy patrzyli w pierwszej kolejności na to, czy umiesz w ogóle grać w piłkę. Jak widzieli, że coś potrafisz i możesz pomóc zespołowi, to sami również stawali się pomocni. Jeśli nie – rzeczywiście, potrafili zgnoić. Ja grać umiałem, więc zawsze mogłem liczyć na wsparcie starszych kolegów, właściwie od początku przygody z Pogonią.

Fali nie było?

Ja jej nie odczułem, choć oczywiście działało tak zwane wkupne. Naprzeciwko dawnego kina Koloseum znajdował się taki lokal, gdzie nowy zawodnik musiał kilka kolejek starszym kolegom postawić. Ale i tak byłem traktowany ulgowo, właśnie przez wzgląd na dobrą grę. Nie wszyscy mieli jednak tyle szczęścia. Nigdy nie zapomnę chłopaka, który musiał starszyźnie donosić węgiel do sauny. No i zanosi im ten węgiel, a oni mówią: „Co ty, takie duże bryły? To muszą być małe kawałki!”. No więc on przed szatnią rozłupywał ten węgiel na małe kawałeczki, co oczywiście nie miało żadnego sensu. Starsi wcisnęli mu kit dla żartu. Miałem szczęście, że mnie takie przykre sytuacje ominęły i szybko wskoczyłem do pierwszego składu Pogoni.

Pamiętam taką sytuację, jak graliśmy na Śląsku Wrocław. Słabo mi szło. W przerwie meczu trener Bogusław Hajdas mówi: „Adam, będziesz zmieniony”. A wtedy starsi zawodnicy wstawili się za mną, żeby tej zmiany nie robić. Hajdas się wściekł i wyszedł z szatni.

I co, zszedł pan?

Koledzy widząc, że Hajdas trzaska drzwiami i wychodzi, powiedzieli mi: „Słuchaj, skoro trener tak chce, to się rozbieraj. To jego głos się liczy, a nie nasz”. Więc się rozebrałem. Za chwilę Hajdas znowu wpada do szatni i mówi: „Ubieraj się. Nie schodzisz”. Pamiętam jak dziś, że odrobiliśmy wtedy straty i zremisowaliśmy 2:2. A mnie było bardzo miło, bo poczułem zaufanie kolegów, którzy na każdym treningu uczyli mnie po prostu gry w piłkę. To byli naprawdę świetni zawodnicy – Kasztelan, Mańko, Wolski. Wszyscy mi podpowiadali, przy nich rozwijałem się jako piłkarz. Potem ja sam przejąłem tę rolę wobec młodych graczy.

Po wejściu do pierwszej ligi strasznie często się kiwałem. Co wyglądało fajnie, lecz traciłem na to dużo siły. I czasami działałem na szkodę, a nie na korzyść zespołu. Koledzy mi to pięknie udowodnili. Graliśmy sparingowy mecz, kiedy na boisku stało się coś dziwnego. Moi partnerzy z drugiej linii zaczęli krzyczeć: „Adam! Adam!” i podawać mi każdą piłkę, po czym… przestawali grać. Podawali mi i stali w miejscu, prowokując mnie do straty. Po meczu jeden z kolegów podszedł i mówi: „Teraz widzisz, na czym polega gra zespołowa? Będziesz dalej grał sam, czy wolisz jednak grać z nami?”. Wyleczyli mnie z ciągłego szukania dryblingu. Nauczka na całe życie.

A swój debiut na pierwszoligowym poziomie pan pamięta?

Zagraliśmy z Legią Warszawa, ale szczegółów nie jestem w stanie sobie przypomnieć. Z prostej przyczyny – jak człowiek wyszedł na boisko, to koncentracja na piłce stawała się tak duża, że praktycznie niczego z tego spotkania nie zapamiętałem. Tremę miałem olbrzymią. Dla takiego młodego chłopaka jak ja to normalne. Tłum kibiców na stadionie. Nikt mi nie powie, że da się przez coś takiego przejść bez tremy. Dopiero gdy piłka znalazła się w grze, zdenerwowanie ustąpiło pełnej koncentracji.

Mocno pan zwracał uwagę na ten aspekt atmosfery na stadionie?

Tak, głośny doping zawsze mi imponował. Dlatego nigdy nie chciałem występować w klubie, gdzie na stadion nie przychodzą tłumnie kibole. Chodziło o to, żeby mieć dla kogo grać. Czerpałem z tego dużo radości.

Z Pogoni jednak na chwilę pan odszedł. Z czego wynikał dwuletni etap w Zawiszy Bydgoszcz?

Trzeba zacząć od tego, że zimą 1979 roku do Pogoni przyszedł nowy trener, Konstanty Pawlikaniec. Doktor. Jego ambicją było zrewolucjonizowanie futbolu, chciał po prostu wymyślić piłkę na nowo. No i kompletnie nas zajechał. Na pierwszym spotkaniu z drużyną powiedział: „Ja was tak wytrenuję, że będziecie mogli codziennie grać mecze ligowe”. I mówił poważnie, taką miał filozofię. Efekt był taki, że nie byliśmy w stanie grać w piłkę. Zagonił nas do tego stopnia, że przewracaliśmy się o własne nogi. Byliśmy po prostu zmęczeni. Dopiero pod koniec sezonu złapaliśmy świeżość, ale już było za późno na uratowanie klubu. Pogoń spadła z ligi. Niektóre z naszych występów były wręcz komiczne, nie dało się tego oglądać.

Pamiętam, że zimą pojechaliśmy z Leszkiem Wolskim na reprezentację olimpijską. Gdy wróciliśmy ze zgrupowania, w klubie rządził już Pawlikaniec. Dotarły do nas pogłoski: „Tutaj będzie teraz zupełnie inna drużyna. Nie wiadomo, czy będziecie mieli miejsce w składzie, bo mamy zamiar grać bardzo agresywny futbol, a wy o piłkę raczej nie walczycie”.

Nie pasował pan do koncepcji?

Przyjrzałem się tym treningom i rzeczywiście – chłopcy walczyli o każdą piłkę, ja byłem piłkarzem bardziej technicznym. Sęk w tym, że to wszystko odbywało się na lodzie. Potem przyszła wiosna, zaczęła się gra na normalnej murawie. Trzeba było trochę tę piłkę poszanować, utrzymać się przy niej. A tego Pogoń już zrobić nie umiała. Cały ten eksperyment zakończył się więc dla zespołu tragicznie, a ja miałem trochę tego wszystkiego dość. Wtedy zgłosił się po mnie Zawisza Bydgoszcz, który akurat minął się ze spadającą Pogonią, bo awansował do pierwszej ligi. Ja nie miałem jeszcze uregulowanej służby wojskowej, więc zdecydowałem się przejść do Zawiszy i to załatwić. Pogoń mocno mi leżała na sercu, ale w klubie atmosfera zrobiła się tak fatalna, że nie mogłem tego dłużej wytrzymać.

Trener Pawlikaniec to jedyny szkoleniowiec, z którym miał pan pod górkę?

Tu nawet nie chodzi o to, że ja miałem z kimś pod górkę. Osobistego konfliktu między nami nie było. On po prostu miał błędne spojrzenie na futbol, nie rozumiał piłki. A jeżeli chodzi o innych trenerów… Właściwie na żadnego nie mogę narzekać. Najlepiej miałem chyba u Eugeniusza Ksola i Leszka Jezierskiego. U nich filozofia była bardzo prosta: „Nie wiecie, co zrobić z piłką? Podajcie do Adama, on coś wymyśli”. Mnie to bardzo odpowiadało, bo lubiłem rolę lidera w drugiej linii. Choć starałem się jednakowo szanować wszystkich trenerów, bo w gruncie rzeczy każdy chciał dla zespołu dobrze.

Skoro tak się pan wyróżniał technicznie na tle kolegów, to czy nie pojawiły się lepsze sportowo oferty niż Zawisza?

Zawisza był po to, żeby uregulować wojsko. Potem rzeczywiście miałem kilka ciekawych opcji. Można się było zahaczyć o Legię Warszawa, ale najkorzystniejszą ofertę dostałem od Górnika Zabrze. Mojego ulubionego klubu. Jako junior poszedłbym do Zabrza na kolanach.

Co stanęło na przeszkodzie?

Tyle lat człowiek jeździł na ten Śląsk… Widział, jak tam brudno, ile sadzy. Mieliśmy dwójkę małych dzieci. Zdecydowaliśmy z małżonką, że przeprowadzka do Zabrza to nie jest najlepszy pomysł. Dlatego w 1981 roku z Zawiszy wróciłem do Pogoni Szczecin. Być może to był mój jedyny duży błąd, jeżeli chodzi o rozwój kariery. Gdybym wtedy przeniósł się do Górnika, na pewno zupełnie inaczej potoczyłyby się moje losy w reprezentacji Polski, bo wtedy z Zabrza właściwie każdy wyróżniający się zawodnik mógł liczyć na powołanie do kadry. Grając w Zawiszy Bydgoszcz czy Pogoni Szczecin dużo trudniej było zwrócić na siebie uwagę selekcjonera.

Zastanawia się pan jeszcze czasem nad tym, roztrząsa?

Czasem tak. Na pewno w Górniku zrobiłbym większą karierę. Ale nie żałuję, ze swoich dokonań i tak mogę być zadowolony.

A bydgoski Zawisza nie chciał pana zatrzymać u siebie?

Chciał, działacze dawali mi tam nawet auto i mieszkanie. Tylko w Zawiszy nie dało się realizować żadnych sportowych ambicji. Klub ciągle brał zawodników do wojska, piłkarze przychodzili o odchodzili. Nie można w takich warunkach zbudować zespołu, który walczy o najwyższe cele w lidze. Jak tylko zaczęliśmy grać trochę lepiej, to następowało jakieś przetasowanie kadrowe. Nie było jakiejś stabilnej struktury. W Pogoni mimo wszystko istniała jakaś ciągłość, niektórzy piłkarze spędzili w klubie wiele lat.

Mówiło się, że powody pana odejścia były inne. Miał się pan dogadać z Andrzejem Gręboszem z Widzewa i odpuścić mecz rywalom walczącym o mistrzostwo kraju.

Tak, wojsko mnie wpieprzyło w tę aferę, bo nie chciałem zostać w Zawiszy. Wojsko wtedy miało naprawdę dużą siłę, tak to za komuny wyglądało. Formalnie byłem żołnierzem, więc wysłali mnie do jednostki wojskowej. Nowe doświadczenie. Ale muszę powiedzieć, że źle tam nie miałem. Ostatecznie wszystko rozeszło się po kościach. Zawisza odpuścił, a ja wróciłem do Szczecina.

Pogoń prawie od początku lat osiemdziesiątych całkiem nieźle sobie w lidze radziła. Szóste, czwarte, trzecie miejsce w lidze. Potem również wicemistrzostwo kraju. Brakowało jedynie kropki nad i.

Pięknie się rozwinęła sytuacja. Do zespołu trafiło wielu bardzo utalentowanych zawodników, przede wszystkim Marek Leśniak i Kazimierz Sokołowski. Ale paru piłkarzy z poprzedniego pokolenia też jeszcze grało w klubie. Powstał z tej mieszanki naprawdę fajny zespół. Myślę, że do większych sukcesów zabrakło jednego, może dwóch zawodników. Pogoń stawiała przede wszystkim na młodzież, nie kupowała doświadczonych piłkarzy. Gdyby nieco tę zasadę nagięto i kogoś do zespołu dokupiono, jestem przekonany, że zdobylibyśmy chociaż jedno mistrzostwo Polski. Ale taka była filozofia klubu – inwestować w młodzież, stawiać na wychowanków. Uważam, że i tak daleko zaszliśmy.

W 1984 roku zagraliście dwumecz w Pucharze UEFA z mocnym wówczas FC Köln. Pan pewnie tej rywalizacji nie wspomina najlepiej.

Myślę, że naszym podstawowym problemem była wtedy polska mentalność. Pamiętam nasz wyjazd na mecz z Köln. Baliśmy się wtedy wszystkiego. Wszyscy tylko ciągle powtarzali: „cicho”, „zachowujcie się”. To było straszne. Teresa, moja żona, miała akurat w Kolonii brata. On to bardzo celnie zauważył. Jak zobaczył naszą drużynę, to mówi: „To są piłkarze? Dlaczego się tak dziwnie zachowują, dlaczego są tak cicho jak myszki?”. Nie mógł tego zrozumieć, bo zawodnicy Köln zachowywali się zupełnie inaczej, normalnie. Swobodnie. Myślę, że już przed meczem straciliśmy kilka procent naszej wartości jako zespół, dlatego na wyjeździe przegraliśmy 1:2, a rywal naprawdę był tamtego dnia w naszym zasięgu.

No i rewanż. Akurat trzy dni przed drugim meczem z Köln nie wykorzystałem rzutu karnego w lidze. Zawsze mi się to udawało, wtedy się akurat pomyliłem. Dlatego w Pucharze UEFA trener umieścił mnie na trzecim miejscu w kolejce do wykonywania jedenastki. No i co się okazuje? Kiedy sędzia przy stanie 0:0 dał nam karnego, nikt nie podszedł do piłki. Włącznie z tymi zawodnikami, którzy byli wyznaczeni do uderzenia przede mną. Mniejsza już dzisiaj o nazwiska. Więc wziąłem to na siebie i, niestety, trafiłem w słupek. A potem karnego zmarnował również Marek Leśniak, ale to ja zyskałem sławę w całej Polsce, bo był to dla mnie drugi zmarnowany rzut karny z rzędu.

Uważa pan, że kompleksy trochę wam podcięły skrzydła w tym dwumeczu?

Bez wątpienia. Wydaje mi się, że Górnik Zabrze, Legia Warszawa czy Widzew Łódź potrafiły się tych kompleksów pozbyć, te kluby szły w pucharach z pompą, z podniesionym czołem. Tak trzeba w Europie grać. Pokazać charakter, czasami nawet być na boisku trochę brutalnym. Tego nam brakowało. Tylko czym tu się dziwić? Dla większości zawodników Pogoni ten dwumecz z Köln to była pierwsza międzynarodowa przygoda. Ja miałem trochę obycia z kadrą, ale większość piłkarzy stanęła do rywalizacji bez żadnego przetarcia, a u Niemców grało kilku wielkich zawodników. Pierre Littbarski, Klaus Alofs, Toni Schumacher, Stefan Engels… Ten ostatni krył mnie w obu meczach, po całym boisku za mną biegał. Zderzyliśmy się z innym światem. Zabrakło nam obycia.

A jeżeli chodzi o mecze ligowe, najważniejsze dla pana były spotkania z Górnikiem Zabrze?

Tak. Górnik i Legia – to były te dwa zespoły, które uważało się za najsilniejsze w kraju, więc człowiek chciał się na ich tle zawsze jak najmocniej wykazać. Nigdy nie zapomnę, kiedy – jeszcze jako młody zawodnik – strzeliłem Legii bramkę przewrotką. Mowlik stał wtedy w bramce. To są takie momenty, których się nie zapomina.

Był pan trochę boiskowym showmanem?

Moje kiwki, obroty, dryblingi – potrafiłem to robić i ludziom się to bardzo podobało, zapamiętali mnie z tego. Ale moim podstawowym atutem było ostatnie podanie. Kiedy Marek Leśniak został królem strzelców w 1987 roku, bardzo wiele goli zdobył właśnie po moich celnych dograniach. Wiedziałem, gdzie on pobiegnie. Wiedziałem, kiedy wystartuje. To wyczucie było moją największą siłą. No i potrafiłem prowadzić grę zespołu. Przyspieszać, zwalniać tempo, przerzucać ciężar gry z jednej strony boiska na drugą. Umiałem rozgrywać akcję.

Lecz w seniorskiej reprezentacji wielkiej kariery pan nie zrobił. Stanęło na trzech oficjalnych występach w eliminacjach do mistrzostw Europy 1984. Ani jednego spotkania nie udało się zwyciężyć. Jest niedosyt?

Oczywiście. Gdybym był zawodnikiem Górnika Zabrze, to miałbym tych występów na koncie pięćdziesiąt. Najgorsze było to, że nie rozumiałem, dlaczego zostałem od reprezentacji odsunięty. W 1983 roku zagrałem dwa razy przeciwko Związkowi Radzieckiego i raz przeciwko Portugalii. W podsumowaniu roku trener Antoni Piechniczek wymienił czterech zawodników, którzy – jego zdaniem – zdali egzamin. Młynarczyk, Boniek, Smolarek i Kensy. Ten wywiad ukazał się zimą. I już nigdy więcej nie zostałem powołany do kadry. Skreślono mnie. Tego nie potrafię zrozumieć do dzisiaj. Chętnie bym się o to Piechniczka zapytał, bo on już nigdy się ze mną nie skontaktował. Jak można publicznie powiedzieć, że czterech zawodników się sprawdziło, a jednego z nich już nigdy więcej nie powołać do kadry?

Może zmienił zdanie.

Zrozumiałbym, gdyby Piechniczek powiedział coś takiego po jakimś meczu, ale to był wywiad podsumowujący rok. Refleksje przedstawione na zimo. Mam o to do trenera wielki żal. Dlaczego akurat ja zostałem kozłem ofiarnym? Nie mam pojęcia.

Może miał pan kłopoty, żeby odnaleźć się w zespole? Jakkolwiek spojrzeć, dołączył pan do ekipy medalistów mundialu.

Nie, z tym absolutnie problemu nie miałem. Większość tych zawodników doskonale znałem. Zbyszka jeszcze z czasów bydgoskich, z innymi reprezentantami rywalizowałem przez całe lata w lidze. Miałem poczucie, że mnie szanują za umiejętności, więc przyjęty w szatni zostałem dobrze i szybko się w zespole zadomowiłem.

W 1987 roku odszedł pan do ligi austriackiej. Wyprawa typowo zarobkowa?

Wiadomo – chodziło o to, żeby się ustawić w życiu. Coś zobaczyć. Byłem już po trzydziestce, kolana tak naprawdę już wtedy miałem zupełnie zużyte. Kiedy zgłosił się po mnie LASK Linz, postanowiłem spróbować swoich sił, bo wiedziałem, że to już ostatni dzwonek. Podpisałem kontrakt na półtora roku. Zacząłem się na własną rękę uczyć języka, po kilku miesiącach zostałem nawet kapitanem zespołu. Kiedy przyszedłem do LASK-u, klub był na przedostatnim miejscu w tabeli. Sezon zakończyliśmy awansem do europejskich pucharów. Wygrywaliśmy wszystko, start w Austrii miałem fenomenalny. Choć wtedy jeszcze w ogóle nie planowałem, że pozostanę w Austrii na stałe. Chciałem wyjechać na jakiś czas. Tym bardziej że w Polsce strasznie mnie nachodziła Służba Bezpieczeństwa. Nieprzyjemne czasy.

Miał pan na pieńku z SB?

Chcieli, żebym zapisał się do partii, tak jak kiedyś Tomaszewski. Żeby pokazać ludziom: „Patrzcie – Kensy jest z nami”. Gnoje nachodzili mnie i moją rodzinę. Nie wiem, może miałem na kogoś kapować? Strasznie utrudniali mi życie, choć trzymałem się przecież daleko od polityki. Nie miałem zamiaru się na nic zgadzać, nawet dla świętego spokoju. A w pewnym momencie zrobiło się bardzo nieprzyjemnie. Zaczęły się małe szantaże, różne dziwne aluzje. Po latach dowiedziałem się naprawdę strasznych rzeczy – agenci wkręcali się nawet na imprezy, które organizowaliśmy w domu. Udawali partnerów naszych znajomych. A co ja niby miałem do ukrycia, żeby mnie tak nękać? Chciałem się od  tego uwolnić. To mnie przekonało, że wyjazd do Austrii będzie dobrym pomysłem.

Po dwóch latach pobytu w Austrii musiałem zmienić paszport. W Polsce robiono mi wokół tego wielkie problemy. Mimo że kontrakt miałem oficjalny, wszystko było w papierach jak należy. Ciągle komuś coś nie pasowało. A to zdjęcie złe, a to coś innego. W końcu uznaliśmy z żoną, że trzeba podjąć jakieś decyzje, bo po co wracać do Polski, skoro tam robią nam takie utrudnienia. Przyjęliśmy austriackie obywatelstwo. Dzieciaki poszły do szkoły w Austrii. No i tak już zostało.

Ciężko było?

Powiem szczerze, że przystosowanie się do życia w Austrii było dość łatwe. Mieliśmy austriackich znajomych, języka uczyliśmy się z gazet i telewizji. Szybko się zadomowiliśmy w Linzu. Tym bardziej, że zostałem gwiazdą zespołu, więc miejscowi pomagali mi jak tylko potrafili.

Podam przykład – prezydent, który ściągnął mnie do LASK, ulokował mnie i moją rodzinę w pięknym, czteropokojowym mieszkaniu. Kiedy skończyłem karierę, pozwolił mi w tym mieszkaniu zostać. Aż w końcu zadzwonił do mnie i mówi: „Panie Kensy, niech pan weźmie małżonkę i mnie odwiedzi”. Pojechaliśmy do niego. Okazało się, że… przepisał to mieszkanie na nas. Trafiliśmy na naprawdę fantastycznych ludzi. Trzeba się było po prostu przebić i wyzbyć kompleksów. Całe życie nam tym polega. Jak przeprowadzałem się z Białośliwia do Nakła to też mi się wydawało, że trafiam do wielkiego świata. Bałem się wejść do klasy w szkole. Trzeba się przełamać.

Pan chyba podczas kariery mocno się kierował względami rodzinnymi?

Zdecydowanie. Zawsze miałem taką ambicję, żeby po zakończeniu kariery założyć jakąś firmę i mieć ustabilizowane życie. W Szczecinie z małżonką założyliśmy nawet butik z jeansami i nawet nieźle nam to wychodziło. Później chcieliśmy rozwinąć naszą firmę, ale po wyjeździe do Austrii zostałem oszukany przez wspólnika, który został w Szczecinie. Wtedy postanowiliśmy przenieść naszą działalność do Linzu. Okazało się, że to strzał w dziesiątkę. Firma działa do dzisiaj, utrzymujemy się z niej. Mogłem sobie nawet pozwolić na to, żeby skończyć z trenerką. Mam licencję UEFA Pro, ale od roku nie prowadziłem żadnego zespołu. Chciałem troszkę odpocząć, trochę inaczej pożyć. Mieć czas, żeby z małżonką zjeść w spokoju kolację. Czas człowiekowi szybko w życiu ucieka. A jak się naprawdę żyje piłką, to nigdy na pół gwizdka, tylko zawsze od rana do wieczora.

Jako trener prowadził pan głównie klub z niższych lig w Austrii. Nie kusiło, żeby spróbować się w Polsce?

Myślałem o tym, ale był jeden problem – co z firmą? To rodzinny interes. Upadłby, gdybyśmy wyjechali z Linzu. Znajomi mi to odradzali. Mówili: „Adam, masz ułożone życie w Austrii. W Polsce trenerów się zwalnia co pół roku. Po co ci to?”. Muszę powiedzieć, że przekonał mnie ten argument. W piłce trzeba postawić wszystko na jedną kartę. Uznałem, że nie warto ryzykować. Przynajmniej dzisiaj mogę spokojnie spać i możemy jako rodzina spokojnie żyć. Trenerów się nie szanuje.

Pana ostatni występ był symboliczny – 2007 roku i mecz rozegrany w barwach klubu nazwanego Pogoń Nowa Szczecin.

Miłość do klubu pozostała! Gdyby wtedy Pogoń się do mnie zwróciła o pomoc, to prawdopodobnie bym ją objął. Do dzisiaj zresztą śledzę, jak sobie klub radzi. Często porównuję tę obecną Pogoń do naszej Pogoni. Kiedy drużyna była na fotelu lidera, to apelowałem, żeby zawodnicy zaczęli wierzyć w końcowy sukces. Trzeba było otwarcie mówić o mistrzostwie Polski. Trenerzy i zawodnicy często się przed tym wzbraniają, nie chcę deklarować, że walczą o najwyższe cele. I później przychodzą te ważne spotkania, a głowa nie wytrzymuje presji, bo zawodnicy nie są przyzwyczajeni do roli faworyta i nie potrafią sobie poradzić z tą presją. Łatwo jest kogoś gonić. Trudniej spoglądać na wszystkich z góry i samemu rządzić.

Zatem dzisiaj, po odpuszczeniu trenerki, po prostu cieszy się pan życiem?

Cały czas się ruszam! Po operacji nie mogę już grać w piłkę, więc zacząłem trenować ping-ponga. Zapisałem się nawet do klubu. Cieszę się, że ciągle mogę się spocić. Wtedy lepiej mi się śpi.

rozmawiał MICHAŁ KOŁKOWSKI

fot. NewsPix.pl / ze zbiorów rozmówcy

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Inne kraje

Serbscy piłkarze odmawiają gry. A już za moment kontrowersyjny sparing z Rosją

Bartek Wylęgała
6
Serbscy piłkarze odmawiają gry. A już za moment kontrowersyjny sparing z Rosją

Weszło

Ekstraklasa

Wojciech Kuczok: Gdy Jojko wrzucił sobie piłkę do bramki, świat się dla mnie zawalił [WYWIAD]

Jakub Radomski
36
Wojciech Kuczok: Gdy Jojko wrzucił sobie piłkę do bramki, świat się dla mnie zawalił [WYWIAD]
Piłka nożna

Oszustwo na Mchitarjana. Agwan Papikjan, hazard i naciąganie na pożyczki [REPORTAŻ]

Szymon Janczyk
27
Oszustwo na Mchitarjana. Agwan Papikjan, hazard i naciąganie na pożyczki [REPORTAŻ]
Polecane

Rekiny, sztormy, meduzy i 53 godziny w wodzie. Jak Diana Nyad przepłynęła z Kuby na Florydę

Sebastian Warzecha
2
Rekiny, sztormy, meduzy i 53 godziny w wodzie. Jak Diana Nyad przepłynęła z Kuby na Florydę

Komentarze

0 komentarzy

Loading...