W ostatnim czasie rozmawialiśmy z wieloma Polakami, którzy wyjechali z kraju i chaos spowodowany koronawirusem przeżywają na obczyźnie. Niewiele mówiło się jednak o sytuacji tych, którzy w piłkę grają poza ojczyzną, ale jedynie amatorsko. W Anglii, Hiszpanii, Islandii oraz Norwegii znajdziemy rodaków, którzy wpadli w kłopoty. Niektórzy z nich całkowicie stracili kontrakty w lokalnych klubach, inni szykują się do cięć w wypłatach, a jeszcze inni mogą mieć problemy z pracą, która stanowiła ich główne źródło dochodu. Jak wygląda życie pasjonatów futbolu, których nie widać na pierwszych stronach gazet? Zapytaliśmy u źródła.
Anglia
Jeden z najpopularniejszych kierunków emigracji z Polski to także kraj, w którym znajdziemy wielu piłkarzy-amatorów. W Anglii istnieją polskie kluby, a w niższych ligach emigranci z naszej ojczyzny po prostu dorabiają sobie do pensji. – Zarobki zależą od poziomu ligi. Na 10. poziomie można zarobić od 50 do 200 funtów miesięcznie, to nie są duże kwoty. Ale już ligę wyżej, jeśli ktoś gra o awans, może płacić od 50 do 100 funtów tygodniowo, a to już coś – tłumaczy Emil Kot, polski trener, który od kilku lat pracuje w angielskich klubach na niższym poziomie rozgrywkowym.
W przypadku Emila, którego możecie znać dzięki projektowi „Ty Też Masz Szansę”, nie chodzi o duże kwoty. – Mogę zapomnieć o piątkowych treningach mojej akademii, co dawało mi 400-500 funtów dodatkowo co miesiąc. Nie wiem jak w innych akademiach, ale z tego co się orientuję, będzie tak samo, bo trenerzy mają płacone za sesję. Nie ma cię na treningu, to nie zarabiasz. Inna sprawa, że w Anglii na poziomie grassroots czy non-league nikt nie żyje tylko z piłki. Nie jest jak w Polsce, że da się pracować w czwartej lidze i akademii i się z tego utrzymać. Dlatego fajnie byłoby mieć te dodatkowe pieniądze, ale bez tego świat się nie zawali.
Piłkarze grający na niższym poziomie w Anglii mają o tyle trudno, że pensje po prostu przepadną. Dlaczego? Bo mało kto ma tutaj jakikolwiek dokument potwierdzający, że jakieś pieniądze dostaje. – Jest taki starodawny nawyk, że menedżer wchodzi po meczu i daje zawodnikom koperty. Nikt nie wie, ile dostał, premie są uznaniowe. Wszystko jest umawiane „na gębę”, nie ma umów na papierze, więc nie ma szans się o coś upomnieć. Dla przykładu chłopak z Victorii Londyn poszedł do konferencji południowej, dostawał 200, 250 funtów, ale wszystko było uzgadniane słownie – wyjaśnia Kot.
Największym problemem dla Polaków pracujących na wyspach w mniejszych klubach nie jest jednak odcięcie bonusowych pieniędzy, a stałej pracy. – Wielu Polaków pracuje tutaj na samozatrudnieniu, więc po prostu nie ma teraz pieniędzy. Jeśli nie ma cię w pracy, nie masz wypłaty, a dalej są rachunki do zapłacenia. Dwa czy trzy tygodnie na bezrobociu w Anglii to katastrofa. Raz przeżyłem tydzień i ciężko było się z tego odkopać. Słyszałem historię od znajomego, że jego kolega trzy dni przed lockdownem miał 20 funtów w kieszeni, szef mu nie zapłacił, bo nie miał z czego, chwilę później wszystko zamknęli i nie mógł już nigdzie pójść. Niezapłacone mieszkanie, brak odłożonych pieniędzy, bo wszystko wysyłał do Polski… Takich sytuacji będzie wiele, bo Polacy często przyjeżdżają tu właśnie z takim założeniem, żeby zarobić i wysłać to rodzinie. Jeżeli ktoś nie ma poduszki w postaci 500-600 funtów, to nie chcę być w jego skórze. Rozmawiałem też z jednym z zawodników, którego prowadziłem i on na całe szczęście ma podpisany kontrakt w restauracji. Wysłali go do domu, ale ma chociaż płacone 80% pensji – mówi nasz rozmówca.
Czarny scenariusz jest więc taki, że jeśli ktoś miał płacone za obecność w pracy, a dodatkowo zarabiał za obecność na treningach i meczach, to stracił wszystko. W lepszych przypadkach, ludzie będą mogli chociaż liczyć na częściowe wynagrodzenie za główną pracę. Zdaniem Emila Kota największe kłopoty będą mieli jednak ci, którzy prowadzili własny biznes. Na przykład szkółkę piłkarską. – Są ludzie w Anglii, którzy zajmują się na co dzień tylko tym, z tego żyli. Mieli 100 dzieciaków, którzy płacili składki, a teraz te pieniądze znikły. A nie jest powiedziane, że znikają koszta, bo jeśli ktoś wynajął boisko na dłuższy czas, to nie jest łatwo z tego zrezygnować. Znając specyfikę Anglii, zwłaszcza polskich akademii, utrzymanie stałej wpłaty ze składek, kiedy nie ma treningów, będzie bardzo trudne.
A jak prezentuje się sytuacja zawodników, którzy grają nieco wyżej i mogą liczyć na umowy? Cięcia prawdopodobnie będą mniej drastyczne. – Czytałem artykuł odnośnie jednego z klubów, gdzie piłkarze sami wyszli z propozycją ucięcia części zarobków. To zależy od sytuacji w klubie, ale wydaje mi się, że większość pójdzie tą drogą, pensje będą obcinane o 20, 30 procent. Ogółem dla klubów najgorszy jest brak dochodów z dnia meczowego. Na dolnych poziomach każdy się z tego utrzymuje, bo FA narzuca, że od 10. poziomu w górę mecze muszą być biletowane. Mając takie – strzelam – ok. 1000 funtów z meczu, można jakoś żyć. Teraz tych pieniędzy nie ma, nie można nawet wynająć boiska, a opłaty zostały.
Hiszpania
Półwysep Iberyjski dotychczas nie był przesadnie popularnym kierunkiem dla polskich piłkarzy, to fakt. Z drugiej strony w ostatnich latach wielu naszych zawodników trafiało do niższych lig w Hiszpanii. To ciekawy kierunek zwłaszcza dla… bramkarzy. Wystarczy spojrzeć w wykaz naszych rodaków grających w Hiszpanii – dziewięciu zawodników, z czego aż siedmiu golkiperów. Jednym z nich jest Piotr Gorczyca, który broni barw Lorki, klubu z tamtejszej czwartej ligi. Jak się pewnie spodziewacie, kokosów tam nie ma. Chyba że na drzewach. Z drugiej strony nasz rozmówca przyznaje, że da się za to wyżyć. – Na poziomie Tercera Division nie zarabiasz dużo, raczej są to środki na przetrwanie. Na początku myślałem, żeby łączyć grę w Lorce z pracą, ale później stwierdziłem, że w tym roku skupię się na piłce i nauce języka – mówi Gorczyca.
Tak było, przynajmniej do czasu pandemii koronawirusa. Teraz sytuacja się zmieniła. Początkowo klub poinformował zawodników, że muszą przygotować się na cięcia w wypłatach. Większość już dawno rozjechała się do domów, ale Gorczyca i jego nieliczni koledzy, patrzyli na sprawę optymistycznie. Uśmiechy jednak bardzo szybko zniknęły z nich twarzy. – Dostałem wiadomość od klubu, że nie będą płacić nikomu, żeby nie wpaść w bankructwo. Zawodnikom, którzy zostali na miejscu, mogą jedynie lekko pomóc – słyszymy.
Zostać pozbawionym pensji, kiedy mieszka się kilka tysięcy kilometrów od tomu? Nieciekawa sytuacja. Tym bardziej, kiedy nie ma się większych szans na powrót do domu. – Wiedziałem na co się piszę, sytuacja jest nietypowa, ale trzeba z tym żyć i jakoś sobie radzić. Początkowo nie wiedziałem, jak rozwinie się sytuacja, miałem nadzieję, że może jednak w kwietniu wrócimy do treningów. Teraz jedyną opcją jest powrót, ale przyjechałem tu swoim samochodem, więc do Polski mam ponad 2500 kilometrów – tłumaczy Gorczyca.
Polski bramkarz niemal od początku problemów z powodu wybuchu pandemii był zdany na siebie. O ile w wyższych klasach rozgrywkowych kluby przygotowywały profesjonalny plan treningów, tak on musiał trenować w garażu. Zresztą, jeśli chciałby ćwiczyć na zewnątrz, mógłby… otrzymać mandat. – Już dwa razy zatrzymała nas policja. Raz za trening na zewnątrz, drugi raz za to, że razem z dwoma kolegami szliśmy do sklepu. Na szczęście skończyło się na ostrzeżeniach. Co do treningów, nie było żadnych wytycznych od klubów. Jedyne co, żeby w razie czego wrócić dzień przed wznowieniem zajęć – wyjaśnia nasz rozmówca.
Gorczyca w Hiszpanii jest dopiero od roku, ale w Lorce zbiera dobre noty. Co prawda jego klub wpada czasami na szalone pomysły, jak oddanie drużyny w ręce kibiców, jednak regularną grą można powalczyć o transfer do lepszej ekipy. – Mam to szczęście, że zagrałem bardzo dobry sezon, więc nawet jeśli liga nie zostanie dokończona, myślę, że sobie poradzę. Teraz jednak muszę liczyć na to, że przepuszczą mnie na granicach…
Co tu dużo mówić – powrót do domu to na dziś jedyne rozsądne rozwiązanie. W regionie, w którym mieszka nasz rozmówca, stwierdzono dotychczas tylko trzy zgony i zaledwie 350 zachorowań, jednak sytuacja w Hiszpanii nie jest zbyt kolorowa. Ciężko też przypuszczać, że w obliczu kryzysu łatwo będzie znaleźć pracę zastępczą, na czas rozbratu z futbolem. Ogółem, sytuacja nie do pozazdroszczenia.
Islandia
W którym kraju Polacy stanowią największą grupę imigrantów? Na Islandii. Nie jest to być może najpopularniejszy kierunek dla piłkarzy-amatorów, ale i tacy się tutaj znajdą. Jednym z nich jest Paweł Grudziński, który już od kilku lat łączy pracę z grą w niższych ligach. Obecnie jest piłkarzem trzecioligowego Vidir Gardur i może mówić, że mu się poszczęściło. Choć decyzji co do kontraktu jeszcze nie ma, to przynajmniej może normalnie pracować. – Zajmuję się wykończeniówką, a na Islandii jest wiele wolnych mieszkań, więc o tyle dobrze, że możemy do nich pojedynczo wchodzić i pracować, mam zajęcie. W pozostałych zawodach wiele osób straciło już pracę, wielu zredukowano etaty. Drugie rozwiązanie jest o tyle lepsze, że 1/4 pensji wciąż płaci pracodawca, a pozostałość wyrównuje państwo – wyjaśnia były gracz młodzieżowych drużyn Jagiellonii Białystok.
Sytuację przybliża nam też Piotr Giedyk, którego możecie znać z popularnego fanpage’a Piłkarska Islandia. – Islandzkie kluby rozpoczęły rozmowy z zawodnikami w celu okresowego obniżenia płac, żeby zachować równowagę finansową. Dwóch trenerów obniżyło swoje pensje o 60%. Myślę, że każdy zachowa się rozsądnie i na kilka miesięcy pójdzie na ugodę. Kluby z kolei będą prowadziły pomoc zawodnikom na zasadzie dostarczania im konkretnych towarów, to popularne rozwiązanie. Liga z pewnością potrwa dłużej, ale i wystartuje 3-4 tygodnie później. ITF postuluje o dodatkowy okres przygotowawczy, co cieszy się uznaniem większości piłkarzy.
Grudziński mówi nam, że w jego klubie decyzji jeszcze nie podjęto, jednak skutki wirusa są już odczuwalne. – Może być tak, że kluby zejdą całkowicie z kosztów, ale to nie jest jeszcze ustalone. Na tym poziomie kontrakt podpisuje się na 10 miesięcy, więc można to rozwiązać też tak, że teraz będą nam płacić, ale jeśli liga się wydłuży, to np. dwa miesiące będą grane bez pensji. Niedawno odwołano nam duży turniej, który zwykle odbywa się w marcu, wszystkie treningi też są zawieszone, dostaliśmy jedynie rozpiski. Widziałem jednak, że piłkarze z wyższych lig trenowali, tyle że w mniejszych grupach.
Giedyk zaznacza też, że wiele osób grających w piłkę na Islandii ma ten komfort, że mieszka tu od lat, bądź ma wsparcie rodziny, więc kryzys mogą odczuwać nieco lżej. Wygląda na to, że – przynajmniej obecnie – sytuacja jest tu stabilna i stosunkowo bezpieczna.
Norwegia
Zupełnie inaczej wygląda natomiast życie w Norwegii. O sytuacji w tym kraju porozmawialiśmy z Kamilem Olsztyńskim, który od lat gra w lokalnych niższych ligach. Ma na koncie nawet osobliwy rekord – najwięcej spotkań w tutejszej drugiej lidze, więc zakładamy, że norweskie rozgrywki zna od podszewki. – W Norwegii na piłce nie zarabia się tak dobrze, jak się niektórym wydaje, choć trenerzy zarabiają normalnie. Ja jestem odpowiedzialny za wszystkich bramkarzy i trenerów bramkarzy w Lorenskog, trzecioligowym klubie. Mam też kolegów, którzy pracują w innych klubach, nawet w Ekstraklasie i wszystkim nam wstrzymali kontrakty. Chyba tylko w Brann Bergen, gdzie pracuje jeden z naszych rodaków, nieźle sobie radzą, ale słyszałem, że tam po prostu wirus nie jest tak odczuwalny jak w Oslo.
Jak konkretnie wygląda wstrzymanie kontraktów? Najzwyczajniej w świecie – w danym okresie nie dostaje się pensji. Olsztyński pracuje również w miejscowej Szkole Mistrzostwa Sportowego, w której szkoli m.in. dwóch młodzieżowych reprezentantów Norwegii. Z dnia na dzień zostałby więc bez pracy. Zostałby, bo udało mu się wymyślić sposób na kontynuowanie zajęć. – Wpadłem na pomysł, że moje treningi będą prowadzone online. To spodobało się klubom i mam już 30 zainteresowanych, z którymi siedzę na kamerce i trenujemy w ogródku. Nie wiadomo, jak długo to potrwa, bo może to się szybko znudzić, ale wyskoczenie z treningu bramkarskiego na kilka tygodni to bardzo duże ryzyko. Zwłaszcza że zaraz ma startować liga.
Polski golkiper przyznaje jednak, że i tak odczuł skutki zamieszania związanego z koronawirusem. Koło nosa przeszedł mu ciekawy transfer. – Miałem podpisać kontrakt z klubem, który chciał walczyć awans w tym sezonie, ale wszystko zostało wstrzymane, nie wiadomo, czy w ogóle tam przejdę – przyznaje.
Nieciekawie wygląda też ogólna sytuacja w Norwegii, która przestała być cichym i spokojnym miejscem. – W mojej dzielnicy zaczyna się głupio dziać. Ludzie tracą pracę, dzieciaki siedzą w domach i zaczyna im odbijać. W ciągu tygodnia na mojej dzielnicy, która do tej pory była spokojna, zaczęły się jakieś kłótnie pseudogangów. Ogółem pierwsze dni były paniczne, ludzie wykupili wszystko: papier toaletowy, konserwy. Skutki kryzysu będą odczuwalne, już aktywowano rezerwy pieniężne. Ludzie, którzy nie mogą pracować, będą dostawali 60% wynagrodzenia od państwa. Konsekwencje ekonomiczne będą ogromne, niektórzy zaczęli nawet wyprzedawać to, co mają w domach. Z kolei jeśli ktoś przyjdzie poćwiczyć na boisku, to musi się liczyć z tym, że przegoni go policja – wyjaśnia nasz rozmówca.
SZYMON JANCZYK
Fot. Wikipedia