Skąd wziął się przydomek „Torpeda z Pszczyny”? Czy miał kompleks małomiasteczkowego chłopaka? Jak wspomina swój reprezentacyjny epizod u Leo Beenhakkera? Co to znaczy, że ktoś się najadł gipsu? Czy Franciszek Smuda faktycznie był królem bon motów i czy szatnia się z niego śmiała? Jak to możliwe, że w Górniku Łęczna piłkarze wymiotowali po 34-minutowym treningu? Jaka historia stoi za wycofaniem go na pozycję stopera? Dlaczego w Łęcznej na Leandro krzyczano Gareth Bale? Dlaczego Grzegorz Bonin to legenda? Na te i na inne pytania w długiej rozmowie z nami odpowiada Przemysław Pitry. Zapraszamy.
***
– Piłka nie jest u mnie teraz na drugim planie. Ukończyłem kurs UEFA A w Szkole Trenerów w Białej Podlaskiej. Prowadzę IV ligę. Póki co stoimy. Na dzień dzisiejszy normalnie pracuję, a gram dodatkowo.
A gdzie pan pracuje?
Jako elektryk w firmie El-System. Prowadzi ją mój przyjaciel Michał Figula.
Ciężko było się przerzucić?
Nie jest to rzecz, którą chciałbym robić do końca życia. Chciałbym być kojarzony z piłką nożną i w tym kierunku się rozwijać, ale to nie jest takie łatwe, jakby się człowiekowi wydawało. Kończysz grać i nie ma od razu tak, że przyjdą oferty z czołowych lig i każdy będzie chciał cię mieć w sztabie. Na to trzeba sobie zapracować. Zaczynam od podstaw. Chcę tam osiągnąć sukces i pójść w górę.
Wcześniej myśli się, że kariera będzie trwała wiecznie?
Nie jest tak, że każdy ma w głowie, co będzie robił, jak skończyć grać. Człowiek o tym myśli, ale to nie jest priorytet. Dopiero, kiedy ten koniec jest już nieubłagany, to przychodzi więcej refleksji na ten temat.
Imponowali panu kiedykolwiek zawodnicy, którzy mieli na siebie skonkretyzowany pomysł po zakończeniu kariery?
Nie zwracałem na to uwagi. Późno trafiłem do ligi. Miałem 23 lata, kiedy trafiałem do pierwszoligowego Zagłębie Sosnowiec, a w tamtej drużynie nie było za wielu zawodników, którzy zbliżaliby się do końca kariery. Może jeden Wojciech Małocha. Poza nim nie kojarzę. Nie zastanawiałem się nad tym. Koncentrowałem się na sobie. Miałem swoje zadania, swoje marzenia, drugorzędne było dla mnie, co zrobią moi starsi koledzy, kiedy skończą grać. I tak samo stało się potem ze mną. Mało kto wiedział, poza bliższym gronem znajomych i przyjaciół, że schodziłem z piłkarskiej sceny. Czasami sam łapię się na tym, że biorę gazetę czy otwieram internet, a tam notka, że jakiś były zawodnik, którego znam, zajmuje się tym czy tym. A tak – niewiele wiadomo.
Wróćmy do początków. Czuje się pan lokalnym patriotą? W pewnym momencie polska piłka usłyszała o „Torpedzie z Pszczyny”.
Zabawna sytuacja. Wyszło to od trenera Smudy. On wymyślił tę ksywę, miał zdolność do tworzenia takich chwytliwych tekstów. Pszczyna to mała miejscowość, z której niewiele osób wybiło się na szersze wody, więc zawsze, kiedy komuś się udawało, ludzie takim sukcesem żyli. Mam tam wielu znajomych, którzy interesowali się piłką, grali w niższych ligach, ale nie przebijali się wyżej i wiem, że oni byli dumni, mając kolegę w Ekstraklasie. Jeżeli chodzi o światek piłkarski, to trochę rozsławiłem, choć może to za duże słowo, Pszczynę, więc ten, kto z Pszczyny był, faktycznie mógł czuć się dumny.
Miał pan kompleks małomiasteczkowego chłopaka?
Absolutnie nie, mam szacunek do miejsca, z którego pochodzę i szacunek do poznawanych w szatniach ludzi. Do Sosnowca przychodziłem z szóstej ligi. Ogromny przeskok. Jeśli nie miałbym pokory, to szybko zakończyłbym granie.
W czym objawiała się pokora?
W sumiennych treningach. Etosie pracy. Gryzłem się w język, kiedy starsi zawodnicy wytykali mi błędy, prowokowali, a na początku kariery w wyższych ligach to klasyka materiału. Wiedziałem, kiedy trzeba było milczeć. Pewność siebie przyszła wraz ze stażem w drużynie. Po czasie mogłem się odgryźć, zrewanżować, też wytknąć błąd.
Starsi zawodnicy wchodzili na głowę?
Hierarchia w piłce nożnej była, jest i będzie. Starsi zawodnicy są ważni i potrzebni w drużynie. Nie powinno się to zmieniać. Wiadomo, że mają przy tym więcej do powiedzenia, ale nie powiedziałbym, żebym kiedykolwiek czuł się specjalnie niekomfortowo przez hierarchię w drużynie. Traktowałem to jako normalną kolej rzeczy.
Przechodził pan chrzest w szatni piłkarskiej?
Oczywiście. To była ówczesna czwarta liga, teraz trzecia. Trafiłem do GKS-u Tychy i tam były normalne chrzty. Typowo obozowe – testy sprawnościowe, podbijanie piłeczki do ping-ponga. Wtedy wchodziło dużo nowości. Nie było dostępu do YouTube, nie można było niczego podpatrzeć, trzeba było myśleć samemu. Pamiętam zabawę w skipping – odwracałeś się, odbijałeś głową piłeczkę do ping-ponga, raz, drugi, tak, ale za trzecim leciało już jajko. Śmiechu było dużo. Inna zabawą było tańczenie z dziewczyną, ale dziewczyną było krzesło, więc też różne śmieszne historie powstawały. Każdemu to się przydaje. Nie ma czegoś takiego, że ktoś ma focha, że ktoś się obraża, a przy tym nie jest to robione, żeby kogoś wyśmiać.
Wszyscy tak do tego podchodzą?
Pewnie, że były osoby, które się wstydziły, które nie umiały, które były obrażone, że muszą coś robić. Takie osoby same się eliminowały. Nie chodziło o to, żeby się z niego śmiać, tylko zobaczyć, czy ktoś umie się bawić i ma do siebie dystans. Każdy lubi się pośmiać, ale to jest zamknięta grupa. Coś takiego nikogo nie upokorzy. Takie zabawy tworzą dobry klimat i pozwalają potem bić się razem na boiskach. Jeśli tu się czegoś wstydzisz, tu się czegoś boisz, to drużyna nie uwierzy, że będziesz w stanie zawalczyć potem na murawie.
Pierwsza ekstraklasowa szatnia to Amica Wronki.
Wejście do tej szatni robiło wrażenie. Od groma reprezentantów kraju. Nazwiska robiły wrażenie. Fajnie było z nimi siedzieć. Trzeba było mieć szacunek i pokorę. Byli tam ludzie, którzy grali w reprezentacji, grali paręset meczów w ekstraklasie, grali w zagranicznych ligach. Weźmy takich Jacka Dembińskiego, Pawła Skrzypka, Arkadiusza Bąka, Marcina Wasilewskiego, Jarosława Bieniuka, Rafał Murawski Ekstraklasowcy. Mnóstwo, mnóstwo, mnóstwo świetnych charakterów.
Na treningach był strach przed rywalizacją z Marcinem Wasilewskim?
Właśnie nie aż tak bardzo, grał hardo, twardo, zdecydowanie, tak jak na boisku, ale nie było u niego specjalnej złości. Nie masakrował nikogo.
To był też okres, kiedy mówiono o panu nawet w kontekście reprezentacji Polski.
Epizod. W trzech meczach strzeliłem dwie bramki i dostałem powołanie do kadry Leo Beenhakkera. Zadebiutować się nie udało. Kadra była wielka, szeroka, doświadczyłem takiego zaszczytu, ale przy tym cały czas byłem zdziwiony, że w ogóle mi się to udało.
Beenhakker zrobił na mnie świetne wrażenie. Miał kapitalne podejście do zawodników. Łapał naturalny kontakt z każdym, w każdym momencie, nawet mimo tego, że posługiwał się tylko językiem angielskim. Pomagało też to, że Dariusz Dziekanowski pełnił wówczas rolę tłumacza i trzeba przyznać, że radził sobie z tym bardzo dobrze. Holender zaś pogadał z każdym, pożartował, podbudował.
Zresztą to były czas, kiedy większość polskich piłkarzy nie mówiła zbyt dobrze w szekspirowskim języku.
Do tej pory tak jest! Nie jest tak, że każdy piłkarz mówi po angielsku, a nawet wprost przeciwnie. Wtedy, wbrew pozorom, dużo osób mówiła po angielsku. Wielu zawodników grało w zagranicznych ligach, natomiast ci, którzy całkowicie nie znali języka mieli tłumaczone. Żaden problem.
Kiedyś powiedział pan, że to co pan pozwiedzał wtedy w Dubaju, to pana, więc zakładam, że piłka nożna była tylko dodatkiem do sympatycznej przygody.
Zabawna sprawa. Zwiedzenie zwiedzaniem, ale naprawdę ciężko tam trenowaliśmy. Dwa tygodnie zgrupowania, intensywnych treningów na wysokim poziomie, nie było mowy o specjalnym rozprężeniu. Dwa, trzy razy wyszliśmy poza teren hotelu, w którym znajdowały się też boiska i na tym się skończyło. Jak już się nie gra, to chociaż trochę zobaczyłem. Najważniejsze było dla mnie to, że nie udało mi się zadebiutować w oficjalnym meczu, ale chociaż, trochę na pocieszenie, zagrałem w meczu ku pamięci górników, którzy zginęli w kopalni. Mierzyła się reprezentacja Polski z reprezentacją Śląska. W statystykach to nie figuruje, nie ma przy moim nazwisko 1A, ale w koszulce z orzełkiem na piersi zagrałem i nikt mi tego nie odbierze.
Jaki był wynik?
Remis 1:1. Nie udało się strzelić bramki. Nawet nie byłem tego bliski, bo wystawiono mnie wtedy na lewej pomocy, a w drugiej połowie przesunięto na lewą obronę, więc dość eksperymentalnie, bo w Lechu zwyczajowo grałem na dziewiątce.
Gdzie regularnie wystawiał pana Franciszek Smuda.
Nie grałem u niego jakoś regularnie. Nieprzypadkowo mówiło się o mnie, że jestem jokerem z Lecha czy jokerem z Poznania, bo mecz po meczu wchodziłem z ławki rezerwowych i czasami nawet coś wpadało do bramki po moich strzałach. Była taka runda, którą zaczynałem w pierwszym składzie – kilka takich meczów, potem znowu ławka, potem znowu pierwszy skład i znowu ławka. Mętlik pętlik, pomieszanie z poplątaniem, nie było tak, że sto procent grałem w pierwszym składzie czy tam sto procent grałem z ławki.
Pamiętajmy jednak, że po połączeniu Amiki i Lecha, kadra drużyny była niesamowicie silna. Zestawiły się ze sobą dwa zespoły, które same w sobie walczyłyby w polskiej lidze o najwyższe cele.
Zmieniło się wtedy pana życie? Duże miasto, duży klub, większe pieniądze.
Dla chłopaka, który wychodzi z wioski, to inne życie. Po półtorarocznym okresie w I lidze, trafiłem do Ekstraklasy, wypracowałem sobie wszystko sam, zacząłem zarabiać więcej, ale nie jakoś bardzo dużo, byłem z tego wszystkiego bardzo dumny, ale na pewno nie odleciałem. Przynajmniej ja tak uważam. Wielkich błędów nie popełniłem. Pewnie kilka rzeczy zrobiłbym lepiej, ale każdy tak ma, niezależnie od tego, czy się gra, czy się nie gra. Miałem dwadzieścia pięć lat, nie siedemnaście, więc też było mi łatwiej pokornie trzymać się ziemi, zamiast latać z głową w chmurach.
Klimat wielkiego klubu może zrobić wrażenie.
Zrobi na każdym. Gra dla Lecha Poznań nie jest przypadkowa. W samym Poznaniu jest mnóstwo kibiców, a poza nim jeszcze więcej. Mnóstwo pamiętnych meczów, wspaniała atmosfera na trybunach, można było odlecieć. Szczególnie jak się wygrywało. Byłoby to dla mnie zrozumiałe.
Nie wierzę, jeśli ktoś mówi, że się nie stresuje, że na luziku wychodzi sobie przed kilkadziesiąt tysięcy fanów w Poznaniu i gra sobie, jakby nigdy nic, chleb powszedni. Człowiek zawsze się stresował. Od rana do wieczora w dzień meczowy. Dopiero przy pierwszym gwizdku arbitra puszczało, ale wcześniej nie było łatwo. Generalnie teraz, kiedy mam trzydzieści osiem lat i gram w czwartej lidze, nie czuję żadnego stresu. Absolutnie żadnego. Mecz to dla mnie normalka. Ale wtedy trema była spora. I to całkowicie normalne.
Czuł się pan gorszy od Piotra Reissa, Ilian Micanski, Hernana Rengifo?
Akurat Ilian Micanski miał sytuację bardzo podobną do mnie. Nie grał zbyt dużo za czasów trenera Smudy. Był ambitny, chciał grać, zresztą każdy w takim klubie jest ambitny i chce grać. Bez wyjątków. Jeśli trafiasz już do Lecha i podchodzisz do tematu, że ten gra, a ja nie, to okej, wystarczy mi sama obecność w Lechu, to nigdy w piłce człowiek by do niczego nie doszedł.
Trener Smuda zawsze miał swoją żelazną jedenastkę, na którą mocno stawiał, ale zawsze można było przynieść mu trochę bólu głowy przez tydzień, w którym przygotowywaliśmy się do meczu. Nie czułem się słabszy ani od Hernana, ani od Iliana. Nie będę za to porównywał się z Piotrkiem, bo to nie ta liga, to legenda Lecha. Ciężko porównywać się z nim komukolwiek.
Co oznacza, że ktoś się najadł gipsu?
Nawpierdalał! (śmiech)
Spaliłem.
To znaczy, że ktoś rusza się, jakby nażarł się gipsu i nic mu za bardzo nie wychodzi. Takie powiedzonko, którym trener Smuda rzucał od czasu do czasu.
Franciszek Smuda był królem takich tekstów?
Zawsze potrafił rozbroić atmosferę. Miał swoje teksty i powiedzonka, które rzucał, żeby nas rozbawić. Robił to z premedytacją.
To ciekawe. Zastanawia mnie, czy były takie szatnie, a pracował pan z nim i w Lechu, i w Górniku, że piłkarze się z niego śmiali?
Nie pamiętam, żeby ktoś go wykpiwał czy wyśmiewał, natomiast żarty z tekstów, to klasyka szatni, bo zawsze powspominaliśmy, podyskutowaliśmy, omówiliśmy, to było na porządku dziennym, ale nie było w tym ani kpiny, ani pogardy.
W Lechu ludzie go doceniali, ale z każdym rokiem tracił na renomie. Zdarzało mu się potem, już po kadrze, zapominać nazwiska piłkarzy, nie uczyć się ich, zwyczajnie stracił dużo na braku kompetentniejszego podejścia do pracy.
Kiedy trener Smuda przychodził do Górnika Łęczna, to w naszej szatni znał maksymalnie trzy osoby. W tej grupie byłem akurat ja. Wszedł do szatni, pamiętam, pierwszego dnia, patrzy i od razu zareagował:
– O, Przemo!
Także zapadłem mu w pamięci, bo bez problemu wygrzebał z niej moje imię i nazwisko, z nikim mnie nie mylił, ale reszty musiał się uczyć. Łatwiej było mu zapamiętać przezwiska samych zawodników niż same imiona.
Można mu zarzucić, że nie chciał się uczyć?
To nie miało żadnego wpływu na to, jak graliśmy i jak prezentowaliśmy się na boisku. Według mnie za jego kadencji wypadaliśmy naprawdę nieźle. Nie utrzymaliśmy się, czegoś nam zabrakło, ale pokazywaliśmy niezły futbol.
Słyszałem, że zabawna historia wiąże się z tym, jak Smuda przesunął cię z pozycji napastnika na stopera.
Czy zabawna, to nie wiem, ale chętnie opowiem. Klasycznie było już tak, że skład był z góry ustalony i jako druga drużyna, która grała przeciwko pierwszej drużynie, ustawaliśmy się na boisku. Bardzo często organizowano nam czterdziestopięciominutowe gry treningowe, więc to nie było nie specjalnego. Stwierdziliśmy z Grzesiem Piesio, że jeśli już tak jest, to ustawimy się na obronie. I ja grałem na pozycji lewego środkowego obrońcy, a Grzesiek na pozycji prawego środkowego obrońcy. I co ciekawe, praktycznie nie przygrywaliśmy. Szło nam naprawdę dobrze.
Minęło trochę czasu, mieliśmy problem na pozycji stopera, bo Maciek Szmatiuk doznał kontuzji na treningu – poszły mu więzadła. Pewnego razu, podczas tego właśnie treningu, staliśmy i rozmawialiśmy z Grzesiem Piesio. Trener myślał, że nadajemy coś na jego temat. Dostaliśmy zjebę.
– Co ty tam mądralo gadasz?
Takie teksty szły. Zaraz kontuzja, trener zmarszczył brwi, zaczął się zastanawiać, specjalnie długo mu to nie zajęło, spojrzał na mnie i tak:
– Mądrala, dawaj tu, zobaczymy, jak sobie poradzisz w meczach na tym stoperze.
I wyszło tak, że ten mądrala pograł jeszcze dobre parę meczów w Ekstraklasie na stoperze. Nie było to łatwe, ale dałem radę. Podejrzewam, że kiedy byłbym młodszy, to przestraszyłbym się takiej zmiany, ale z wiekiem przyszedł spokój. Wstydu sobie nie przyniosłem.
Pamiętam, że bardzo dobrze wyglądał wtedy brazylijski lewy obrońca Leandro. Zastanawiałem się, dlaczego później nie dostał poważniejsze szansy w Ekstraklasie.
Wybiegany, fizyczny, silny. Śmialiśmy się z niego, że drugi to Gareth Bale, kiedy zaliczył spektakularny rajd w meczu z Legią Warszawa i dorzucił na głowę Grześka Bonina – przypominało nam to, co Walijczyk wyprawiał przykładowo w słynnych meczach z Interem w Tottenhamie czy później z Barceloną w Realu. Leandro miał wtedy dobry okres. Fajnie funkcjonował też Bartosz Śpiączka, który nastrzelał parę bramek i wywindował swoją pozycję w polskiej piłce.
Grzegorz Bonin. Legenda.
Bez końca! (śmiech) Przepiękne bramki strzelał. Zresztą strzelał dużo, bardzo dużo ładnych bramek, pomimo tego, że miał rozmiar buta 47 i nogi jak szczudła.
Generalnie dla was gra w Lublinie nie była wielkim problemem, mimo tego, że mówiło się dużo o tym, że to nie wiadomo, jakie nieprawdopodobne poświęcenie, które przesądziło o spadku.
Nie był to problem. Wychodząc na boisko nikt się nie zastanawiał, gdzie gra, liczył się sam fakt meczu. Wiadomo, teraz można spekulować, że klimat stadionu, że bardziej zagorzali kibice, że na stadion w Lublinie przychodziły głównie dzieci, ale to było trzeciorzędne. Nie wiemy. Możemy gdybać. Właściwie będziemy gdybali do końca życia.
To prawda, że niektórzy piłkarze wymiotowali w krzakach zgrupowaniach Franciszka Smudy za jego łęczyńskich czasów?
To już nie był ten trener Smuda z czasów Lecha Poznań. Jego treningi już nie były takie mocne. Jak najbardziej – były treningi, że jak człowiek najadł się za dużo, to mogło się czymś odbić. Pamiętam jeden trening, który trwał trzydzieści cztery minuty, z którego schodziliśmy totalnie zajechani. I wydawałoby się, że to wcale nie jest dużo, a jednak niektórzy kucali i musieli co nieco zwrócić w krzakach.
W Lechu spędziłem jednak dwa lata, trzy obozy przygotowawcze, i tamte zgrupowania były dużo mocniejsze, dużo bardziej wymagające. W Górniku biegaliśmy dużo mniej, na mniejszej intensywności, mniej interwałów. Były wstawki, ale nie aż tyle, ile w Lechu. Taka szkoła trenera. Mocne treningi, nie musiały trwać bardzo długo, ale robiły wrażenie. Jak widział, że jest wykonana robota, to nie męczył, potrafił odpuścić i był zadowolony.
Graliście wtedy o spadek?
Oj, każdemu może zdarzyć się przejęzyczenie. Jednemu częściej, drugiemu rzadziej, akurat trener należał do pierwszej grupy, pośmialiśmy się, ale każdy wiedział, że graliśmy o utrzymanie.
Był też okres gry w Katowicach, gdzie bardzo ciepło wszyscy pana wspominają, ale nad tym wszystkim zalega gdzieś mgła tego, że przez dziewięć miesięcy nie dostawaliście wypłat.
Człowiek nigdy nie jest przygotowany na coś takiego. Do GKS-u przyszło wówczas wielu zawodników z ekstraklasową przeszłością, każdy chciał budować silny zespół, ale wyszło tak, że po paru miesiącach sprawy zaczęły się komplikować. Akurat tak mi się złożyło, że w tamtym okresie zacząłem się budować, więc wszystko się wydłużyło, ale koniec końców udało się. Nikt w Katowicach nie może mieć pretensji do tego, jak jako cały team – zespół, piłkarze, sztab – podeszliśmy do tematu.
Chodził pan całymi tygodniami sfrustrowany?
Byłem zły. To oczywiste. Ale też gadaliśmy dużo o tym w drużynie i wiedzieliśmy, że jeśli będziemy tylko źli, tylko zdenerwowani, tylko sfrustrowani, to jeszcze Gieska by spadła, a tego nie chciał nic. Prezentowaliśmy się dobrze.
W innym razie kibice by was znienawidzili.
Nie sądzę. Kibice bardzo mocno nas wspierali. Dużo strajkowaliśmy, nagłaśnialiśmy tę sprawę, bo to nie był to dla nas łatwy czas, ale wszyscy wiedzieli, jak jest i na nasze spotkania przychodziło po osiem-dziewięć tysięcy osób. Każdy dopingował, każdy nas wspierał.
Myślał pan, że piłka jest niestabilna, że nie da pan rady dłużej funkcjonować na takich zasadach?
Nie miałem, zawsze wiedziałem, co chcę robić i to właśnie robiłem.
Miał pan oszczędności?
Nigdy nie zarabiałem na tyle grubych pieniędzy, że po miesiącu mogłem spać spokojnie. Nie, każdy inwestuje, ja zainwestowałem wtedy w dom. Cieszę się, że teraz mam swoje cztery kąty. Pracuję sobie. Nie mam zmartwień, co będzie za tydzień, co będzie za dwa, co będzie za trzy tygodnie. Staram się zdrowo podchodzić do życia.
ROZMAWIAŁ: JAN MAZUREK
Fot. 400mm.pl/Newspix.pl