Polski futbol opiewa w postacie barwne, kolorowe, nietuzinkowe. Czasami to charyzmatyczni liderzy, czasami niezapomniani bohaterzy anegdot, czasem też i po prostu zwykłe szuje. Z racji tego, że siedzimy w domach i trochę nam się nudzi – postanowiliśmy zebrać te wszystkie kolorowe ptaki w jeden ranking. I oto setka najbarwniejszych postaci polskiej piłki w XXI wieku. Jakie obraliśmy kryteria? Zasadniczo – różne. Czasami kierowaliśmy się wpływem danej osoby na piłkarską popkulturę, innym razem mnogością przypałowych historii, ale i charyzmą, wdziękiem czy poziomem niecodziennego CV. Najważniejsze, żeby ta postać była JAKAŚ.
Zaczynamy od dołu i codziennie będziemy wrzucać dziesiątkę z naszego rankingu. Wybraliśmy formę rankingu z klasycznym podziałem na miejsca, ale pamiętajcie – to bardziej forma zaproszenia was do dyskusji i pretekst, by przypomnieć sobie dziesiątki anegdot, których dostarczali nam nasi barwni bohaterowie. Zdajemy sobie sprawę, że nijak nie da się porównać – uprzedzając fakty – Bogusława Leśnodorskiego do Zbigniewa Bońka czy zestawić Jarosława Królewskiego z Orestem Lenczykiem. Całość jest totalnie uznaniowa, ale mamy nadzieję, że potraktowaliśmy uczestników serialu pt. „polska piłka nożna” uczciwie. Liczymy, że kilka razy się uśmiechniecie. Miłej podróży i… do jutra!
100. WILDE-DONALD GUERRIER & EMMANUEL SARKI
Wzór obcokrajowców, który przychodzą do polskiej ligi. Podnieśli jej poziom? Niezaprzeczalnie. A przy tym dodali trochę kolorytu, choć zwykle przez akcje, które – hmm – nie są referencjami do MENSA. Wilde-Donald Guerrier przychodząc do Wisły deklarował, że ogromne znaczenie ma dla niego wiara, stroni od imprez i alkoholu. I przez długi czas tak było, aż do momentu, gdy skumał się z Emmanuelem Sarkim.
Wtedy zamienił się w demona. Krakowskie kluby „Coco” i „Frantic” stały się drugim domem barwnej dwójki. O ich podbojach erotycznych krążyły legendy, niektórzy nie mogą doliczyć się potomstwa, jakie jeden z nich pozostawił po sobie po kilku latach w Krakowie. W Wiśle złapali się za głowy, gdy Wilde-Donald przyznał się, że karmi dziecko… surowym mięsem. Kilkumiesięczne dziecko, dodajmy.
Dziki Donald jest bohaterem najbardziej absurdalnej wpadki w social media, jaka stała się dziełem piłkarza Ekstraklasy. Chciał wrzucić na Facebooka zdjęcie swojej koszulki, ale dorzucił w gratisie fotkę swojego ptaka.
Sarki? Inna wpadka, która przeszła do historii. W wywiadzie dla „Przeglądu Sportowego” wyjawił: – Mój pradziadek przyjechał z Haiti do Nigerii jako misjonarz. Zmarł niedawno, w wieku 132 lat. W wieku 132 lat, co oznaczało, że pradziadek Sarkiego był najstarszym człowiekiem w historii ludzkości. Co więcej – drugą najstarszą osobę przebił aż o trzynaście lat!
Żeby było jeszcze śmieszniej – Sarki to Nigeryjczyk z krwi i kości, a ów pradziadek miał mieć haitańskie korzenie, co umożliwiałoby wiślakowi grę w reprezentacji Haiti. W tej samej reprezentacji, na którą namówił go Wilde-Donald (stuprocentowy Haitańczyk). Gdy do Krakowa przyszło powołanie Sarkiego do kadry, klub poprosił o przesłanie jakichkolwiek dokumentów potwierdzających związek Sarkiego z Haiti. W odpowiedzi Wisła przeczytała, że… federacja jeszcze nie jest w stanie wysłać papierów. Ale już wkrótce będzie.
Obaj byli w zasadzie identyczni – stylówka na amerykańskiego rapera, własny świat i nie po kolei w głowie. Guerrier miał własną linię ubrań i uwielbiał samochody. W pewnym momencie swojego życia miał ich siedem. Tak, na raz. Gdy jeden z kibiców zasugerował pod zdjęciem Porsche Panamera, że powinien skupić się na graniu zamiast na autach, odpisał krótko: – Spierdalaj.
Żegnając się z „Białą Gwiazdą” wypisywał do kibica, że jego matka to prostytutka. W samochodach zatracił się do tego stopnia, że pewnego razu na treningu Wisły pojawił się windykator. Piłkarz wziął na siebie kilka leasingów, ale zapomniał, że… trzeba je jeszcze spłacać.
Franz Smuda mówił, że Sarki i Guerrier wyślą go do psychiatryka. Oglądanie Wisły miało wtedy swój osobliwy urok – jeden z haitańskich asów tracił piłkę, ujęcie na Smudę, a ten łamanym polsko-niemiecko-angielskim wyklinał swoich ananasów od najgorszych. Raz krzyczał do jednego z nich: – I’ll kill you!
Guerrier opowiadał w mediach o zainteresowaniu Borussii Dortmund, Sarki o Galatasaray. Ostatecznie pierwszy wylądował w Alanyasporze, drugi – w AEL-u Limassol (a dziś gra w czwartoligowej Odrze Wodzisław). Guerrier odchodząc naciągnął swojego menedżera, Daniela Webera, który pilotował transfer, ale… gdy przyszło do podpisywania, DG77 poleciał sam, by nie musieć dzielić się prowizją. No cóż, nieprzypadkowo dostał od rodziców imię „Wilde” – podobno to dlatego, że już od swoich pierwszych dni zachowywał się w dziki sposób.
99. STANISLAV LEVY
The Social One, Sułtan Ołomuńca, Denaturowy Midas. Podszywki w komentarzach na Weszło wyprzedziły postać sympatycznego skądinąd Czecha. Prawdopodobnie jedyny trener w Ekstraklasie, któremu klub kazał się nieco ogarnąć wizerunkowo, bo niedbały wąs, przerzedzona fryzura i kilkudniowy zarost prokurował sam z siebie skojarzenia. A sam Levy tylko podpuszczał domysły swoimi wypowiedziami. Takimi jak wtedy, gdy zasłabł w trakcie meczu z Lechem i na wizji przyznał, że zbyt mało wypił w trakcie dnia.
Aparycja taksówkarza z Mielca robiła za podkładkę pod niesamowite opowieści wymyślane przez naszych czytelników. Chwilówki brane na dowód Sylwestra Patejuka, wycieczki rowerem Wigry 3, szamotanina wisząca w powietrzu, zapach ekskrementów, fioletowa ambrozja, pies Złomek, karzeł Jerzy zastawiony w lombardzie, bimber pędzony na szczurach, łyk Błękitu Paryża, dres Sigmy Ołomuniec… Nie wiemy, czy w historii internetu powstała lepsza seria podszywek. Ale obawiamy się, że nie. I raczej już nigdy nie powstanie.
Może podrzućmy kilka klasyków, bo lepszej okazji może już nie być:
– (Londyn, stadion Stamford Bridge. Dziennikarze z całego świata przybywają na konferencję prasową, podczas której sam właściciel The Blues ma przedstawić nowego szkoleniowca zespołu. Ku zdumieniu żurnalistów, trenerem Chelsea okazuje się być nie Jose Mourinho, a czeski szkoleniowiec z Ołomuńca Stanislav Levy, mistrz Albanii i brązowy medalista mistrzostw Polski. Sympatyczny wąsacz każe do siebie mówić „The Social One”. Pierwsze decyzje Stanislava to zatrudnienie nowego sztabu szkoleniowego: asystentem mianuje niejakiego Mietka, kierownikiem zespołu Mirka, a rzecznikiem prasowym drużyny konkubinę. Pierwszym ruchem Levy’ego na rynku transferowym jest natomiast zatrudnienie „młodego, perspektywicznego”, 26-letniego lewego obrońcy Patrika Mraza. Czech postanawia też nawiązać współpracę z klubem Bohemians Praga. Niestety, w miarę upływu konferencji szkoleniowiec coraz częściej popija bliżej niezidentyfikowaną ciecz ze swojego bidonu. Z każdym łykiem czeski Mourinho zdaje się być coraz bardziej nieobecny. Zażenowany sytuacją Abramowicz znacząco pociąga Czecha za rękaw marynarki… Wtedy Stanislav otwiera oczy. Okazuje się, że za nie siedzi, a leży, nie na Stamford Bridge, a w lokalu socjalnym. Za rękaw szarpie go nie rosyjski oligarcha, a pies Złomuś, natomiast przed sobą zamiast angielskich dziennikarzy widzi puste butelki i wytartą bluzę z napisem „Hansa Rostock 1986”. Londyn może odetchnąć z ulgą – pijackie eldorado wciąż nie przekroczyło kanału La Manche)
– (kolejny raz w tym miesiącu nieostrożne zabawy z papierosem i denaturatem kończą się pożarem w kamienicy socjalnej. Dźwięk syren strażackich przeplata się ze złowrogim skrzypieniem roweru Wigry 3 na którym z miejsca zdarzenia oddala się twórca ołomuńskiego catenaccio.)
– (kompletnie pijany próbuje wyrwać kratę od spowiednika w konfesjonale, myśląc, że to krata od studzienki kanalizacyjnej, złorzeczy i wygraża pięścią kiedy nie udaje się uzyskać rozgrzeszenia na zeszyt)
– (w sobotę rano na wrocławskich orlikach administratorzy zauważają brak siatek od bramek, w ogrodzeniach są dziury po przecięciu obcęgami. Na monitoringu widać że na każdym obiekcie 4 mężczyzn sprawie włamuje się na obiekt i jeszcze sprawnie ogołaca z siatek orlikowe bramki 2na5. Administratorzy drapią się po głowie z bezradną miną. W sobotę pod Ołomuńcem nad jeziorem tuż po 12 z orlikowych siatek wyciągane są pierwsze zbiory kłusownicze. Ofiarami padły jesiotry, okonie, płotki ale również dzieci z wrocławkich orlików)
Gdy Skoda 130L na ołomuńskiej rejestracji wyjeżdżała z Oporowskiej, wielu piłkarzy odetchnęło z ulgą. – Potrafił tak dołować zespół, że mi było niektórych szkoda. Rozumiem reprymendę i sam ją czasem dostawałem. Ale on przychodził i obrażał ludzi. Trener Lenczyk był bardzo rygorystycznym oraz wymagającym szkoleniowcem, ale nie niszczył ludzi. Levy tak – mówił Sebastian Mila. Wszak to nie byli piłkarze, to byli pozoranty.
98. NICKI BILLE NIELSEN
Lech Poznań chwalił się, że prześwietlił Duńczyka na wskroś i wiedział o nim wszystko. Tak dobrze znał tego świrka, że ulokował go w mieszkaniu tuż obok Starego Rynku. A to trochę tak, jakby ulokować gościa walczącego z uzależnieniem od słodyczy między sklepem Haribo i pijalnią czekolady. Nie ma co się dziwić, że po transferze Nickiego Bille zyski okolicznych pubów i barów szybkiej obsługi osiągały rekordowe wartości. Napadzior Kolejorza może nie pozostawił po sobie pięknej karty na 90minut, ale ulica Wrocławska podczas jego pobytu w Poznaniu aż dudniła.
Od kilku osób słyszeliśmy, że na pierwszy obóz Kolejorza wjechał jak dzik w żołędzie. Bombardiero jak się patrzy, zaraz na początku rundy ukłuł Termalikę i… później było już tylko gorzej. Kontuzja mięśniowa, później tajemnicze złamanie nosa. Wersja oficjalna? Zderzenie z kolegą na treningu. Wersja nieoficjalna – bokserski sparing na mieście. Wspaniale prześwietlony psychologicznie Nicki nie miał problemu z tym, by zorganizować sobie wypad do stolicy, wychylić kilka głębszych, a później bujać się autem po mieście.
Przy tym hulaszczym trybie życie Bille Nielsen miał całkiem szerokie horyzonty. Interesował się sztuką, malarstwem, oglądał filmy i to raczej te ambitniejsze. Szkoda tylko, że był słabym piłkarzem. Ale przynajmniej potrafił zagwarantować show. Podczas oficjalnej prezentacji na stronie klubowej wypalił, że jednego jest pewny – nigdy nie pójdzie do Legii. Tak się domyślaliśmy, że w dzieciństwie duńskie hygge uskuteczniał rzucając lotkami w plakaty z Brychczym i Piszem. Później stwierdził, że strzelenie gola jest dla niego lepsze od seksu, a gdyby trafił do siatki Legii, to właściwie byłoby jak orgia.
Cóż, w ostatnich miesiącach w Poznaniu strzelał tyle goli, że została mu tylko woltyżerka w domowych zaciszu.
Nicki rozwinął skrzydła dopiero po odejściu z Lecha. Pobicia, narkotyki, seks w miejscu publicznym, niemal odstrzelona ręka, groźby kierowane do lekarza… Sportowcem roku w Danii może nie został, ale przynajmniej relacje na InstaStories miał ciekawe.
97. ARKADIUSZ PIECH
Równie skuteczny na boisku, co poza nim. Czyli raz trafił celnie, a raz nie. W 2003 roku razem z dwoma kumplami pobił 45-latka. To znaczy najpierw obrzucił razem z ziomeczkami dom ofiary, a gdy ponad 20 lat starszy od chłystków facet wyszedł przegonić dzieciarnie, to trójka napastników spuściła mu wpierdol sztachetami wyrwanymi z pobliskiego płotu. Piech i koledzy tłumaczyli się na komendzie, że to nie tak, że najpierw urządzili sobie konkurs w rzucaniu kamieniami na odległość i jeden z nich niechcący spadł na ogródek 45-letniego mężczyzny. Ten się zaczął gorączkować, dogonił trójkę chłopaków, wywiązała się sprzeczka. Policjantom średnio chciało się wierzyć, że chory na serce facet pobiegł za trójką nabuzowanych chłopaków. Ostatecznie wcześniejsze zeznania zostały wycofane przez napastników, sam Piech dostał wyrok – 1,5 roku w więzieniu, wyszedł po dziewięciu miesiącach.
„Orzeł powiatu świdnickiego” (ponoć sam tak siebie określał) uderzył po raz drugi w 2014 roku. Media obiegły informacje o tym, że Arkadiusz Piech (wówczas nazwisko podawane bez literek I, E, C raz H) nastukany wpadł na izbę przyjęć razem z kontuzjowanym kolegą. Jak czytamy – snajperowi Ekstraklasy nie w smak było oczekiwanie na swoją kolejkę, więc postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. I nie chodzi tu o podmianę numerków, a o podbródkowy wymierzony lekarzowi.
Słyszeliśmy różne historie o Świdnicy. Że potrafi wciągnąć, a jak w ryj nie potrafisz dać, to możesz kiepsko skończyć na mieście. Piech nie dość, że potrafił, to jeszcze lubił. Chwalił się koneksjami w świdnickim półświatku, wspominanego wyżej lekarza miał zastraszać słowami „ty wiesz kim ja, kurwa, jestem i kogo znam?”. Nie możemy odmówić Arkowi barwności, choć nie jest to raczej koloryt pożądany przez matki u przyszłych zięciów.
96. PIOTR LECH
Jeden fakt nie podlega dyskusji – musi kochać stanie w bramce. Granie rozpoczął w 1986 roku, zakończył… 30 lat później, w 2016. W swoim ostatnim występie w Ekstraklasie miał 40 lat, 10 miesięcy i 28 dni. A przecież później jeszcze przez osiem lat grał w niższych ligach.
Jeśli wierzyć sporej części polskich piłkarzy – to właśnie Piotr Lech mógłby napisać najciekawszą biografię. Legenda bardziej poszczególnych szatni, aniżeli mediów, których nigdy nie polubił. Typowy reprezentant starej szkoły – luźne podejście do prowadzenia się, pierwszy do atmosfery i szatniowej szyderki. W swojej książce „Szamo” pisze, że Lech był jednym z najgorzej prowadzących się piłkarzy w historii ligi. Górnik zorganizował pewnego razu spotkanie z dietetykiem. Ten pytał piłkarzy o to, jak wygląda ich śniadanie. Lech wypalił z uśmiechem: – Fajurka i kawka.
„Szamo” opisuje też inną historię o Lechu: „Lubił igrać z losem. Jako zawodnik Ruchu Chorzów, założył się z Jackiem Bednarzem, że przeskoczy samochód. Co gorsza – jadący samochód. „Benek” nie dawał wiary, a to błąd. Kiedy do klubu swoim maluchem zmierzała księgowa, nagle Piotrem wybiegł tuż przed maskę i podskoczył najwyżej, jak tylko umie – jednocześnie podciągając nogi do klatki piersiowej. Auto przejechało dołem, a Lech zainkasował wygraną”.
Innym razem Lech wkręcił Jacka Wiśniewskiego, któremu zaproponował przed meczem „coś dobrego na pobudzenie”. Ulepił kulkę z kartki papieru i polecił, by popić ją litrem wody. Podpalony „Wiśnia” nie dopytując co to, połknął i przepił.
Po meczu koledzy pytają: – Wiśnia, no i jak?
– Super! Co to było? Ekstra!
Inny popisowy numer? Strzelanie petardami w szatni. Wystarczyło kilka sekund ciszy, by do gry wchodził Lech – bum! Potrafił upatrzeć sobie ofiarę i ganiać go z tymi petardami – im bardziej ktoś był strachliwy, tym bardziej Lecha to rajcowało. Nie do końca zrównoważony Lech był także na boisku – zdarzyło mu się uderzyć Dariusza Wdowczyka, wówczas trenera Legii, po meczu, w którym zdaniem Lecha i całego GKS-u Bełchatów sędzia gwizdał podejrzanie stronniczo. Młodych, o czym opowiada choćby Rafał Gikiewicz, instruował: – Nie bądź pizda! Wyjdź, nawet jak na pięć akcji popełnisz jeden błąd, to i tak zapamiętają, że cztery wybroniłeś!
Wierzcie lub nie – w tamtych czasach Lech był legendą wielu szatni.
95. PRZEMYSŁAW CECHERZ
Żałujemy, że 90minut nie poradzi statystyki odesłania trenerów na trybuny. Cecherz pod tym względem przeważałby na resztą stawki z przewagę godną Liverpoolu w bieżącym sezonie. Może jedynie Ryszard Tarasiewicz byłby w stanie stanąć z nim w szranki. Autor być może najsłynniejszej pojechanki po arbitrze na pamiętnej konferencji po meczu Olimpii Grudziądz z Sandecją Nowy Sącz. – Nie wiem z czego. Nie mam pojęcia. Może ze słabości? Proszę pana… W meczu jedenaście kartek pokazać? JEDENAŚCIE? Teraz w meczu, gdy dwóch piłkarzy styka się głowami, to kartę dostaje dwóch. A u mnie dostał tylko Szufryn. Dlaczego? Bo jest słaby. Można przeklinać? Bo jest, kurwa, słaby. Albo tendencyjny. Albo tendencyjny… Dlaczego widzi dwa karne w jedną stronę, a dla nas nie widzi? Ja się pytam. To jest meczowa sytuacja. Czy boje się tych słów? Proszę pana, ja się boję Boga, nikogo więcej – Cecherz strzelał jak z automatu.
Zasłynął też suszarkami w szatni. Bywało, że fruwały śmietniki i butelki. Kiedyś na konferencji prasowej musieli zjawić się stewardzi, by czuwać na rozwścieczonym Cecherzem. Potrafił strzelić batem nad głową piłkarzy. Kiedyś podczas wyjazdu na mecz Michał Chrapek myknął cichaczem do KFC. Próbował się tłumaczyć, że nic tam nie jadł, że tylko wypił sobie szejka. – Ja ci, kurwa, dam szejka! Całą twarz masz w panierce! – pieklił się trener.
94. NENAD BJELICA
Może nie zostawił w Poznaniu pełnej gabloty, ale uczynił polską piłkę bogatszą o teksty, które na stałe weszły do języka ekstraklasowej polszczyzny. Kto choć raz nie rzucił „cirkus i skandaloza”, ten nie zna życia i śpi w nogach.
Wiele można mówić o Bjelicy – że trener niezły (może i nawet bardzo dobry), że jednak w Lechu sukcesów nie osiągnął, że czasami był porywczy. Ale nie można mu odmówić jednego – był cholernie wyrazisty. Gdy stawiał już jakąś tezę, to bronił jej do upadłego. Gdy po odpadnięciu z Utrechtem stwierdził, że jest dumny z piłkarzy, to darł koty z każdym, kto ośmielił się poddać pod wątpliwość wagę tego sukcesu. Gdy nie podobał mu się VAR, to zakładał kastet na każdą słowną potyczkę ze zwolennikiem wideoweryfikacji.
Oj, cirkus i skandaloza to tylko wierzchołek tego, z czego go zapamiętaliśmy. No bo Nenadowi zdarzyło się narzekać na pogodę („temperatura nie była idealna”) czy rzucać się niemal z pięściami do kibiców (przegrana w Szczecinie, kierownik drużyny musiał go odgradzać od sektora gości). Na trybuny wylatywał regularnie – a to cisnął sobie przy linii z Kibu Vicuną, asystentem Jana Urbana w Śląsku. A to rzucił do sędziego „jebie ti mater, co zrobiłem kurwa?!”. Uznał też, że poznańscy dziennikarze powinni grać z Lechem do jednej bramki i jeśli Kolejorz sięgnie po mistrzostwo, to też przy ich udziale.
W nerwach testosteron u Bjelicy wybijał grubo ponad normę. A przy tym – gdy ochłonął i odstawił na bok emocje – był jedną z sympatyczniejszych osób w polskiej piłce.
93. RICARDO SA PINTO
Gdy podpisywał kontrakt, nie wiadomo było, czy z Legią będzie lepiej, ale w ciemno można było założyć coś innego – że będzie ciekawiej. Miał bogate CV, ale i łatkę awanturnika, który jest w stanie wytrwać w jednym miejscu tylko kilka miesięcy. I co za zaskoczenie – w Legii okazał się awanturnikiem, który wytrwał tylko kilka miesięcy.
Ale nawet te kilka miesięcy wystarczyło mu, by skłócić się z całym światem. Nawet z ludźmi tak bezkonfliktowymi jak Waldemar Fornalik (!), z którym Portugalczyk stanął podczas meczu do lekkiej szamotaniny, podobnie zresztą jak z Michałem Probierzem. Przeszkadzało mu wszystko – dzwony kościelne obok boiska treningowego Legii, które kazał uciszyć. Bandy reklamowe wokół ławki, które chętnie traktował z buta. Murawa przy Łazienkowskiej, której kondycję otwarcie krytykował. System VAR i sędziowie, którzy dostawali od niego przy każdej możliwej okazji.
Ale i starsi zawodnicy, których wykopał z Legii bez żalu – Michała Pazdana, Krzysztofa Mączyńskiego czy Arkadiusza Malarza. Nie ufał nawet swoim współpracownikom i zdarzyło mu się wyprosić z sali odpraw polskich członków sztabu szkoleniowego. Skłócił się nawet z będącymi od lat przy Legii dziennikarzami, którzy postanowili obrazić Sa Pinto przyjazdem na zgrupowanie do Portugalii. Trener odciął ich od wszystkiego (nawet fotoreporterów), a gdy dowiedział się, że jedna redakcja została zakwaterowana nad jego pokojem, postawił na nogi cały hotel i kazał eksmitować bezczelnych pismaków. Zresztą – Izie Koprowiak z „PS” zabronił nawet zadawać pytań na oficjalnych konferencjach prasowych.
W artykułach dziennikarki mogliśmy przeczytać o chorych zasadach, jakie wprowadzał Portugalczyk. Nieodebranie telefonu od sztabu? Kilkaset euro kary. Oddalenie się od Warszawy o 30 kilometrów? Kara. Sa Pinto nie szanował nawet swoich asystentów, którym pewnego razu nakazał o 23… pojechanie na stadion po kosmetyczkę, której zapomniał. O takich akcjach jak rzucanie ubłoconych butów magazynierowi nawet nie wspominamy.
I wcale nas nie zdziwiło nagranie, które obiegło internet chwilę po zwolnieniu Sa Pinto z Legii, na którym Rysiek Lwie Serce zostaje wyproszony z pokładu samolotu. Pewnie znowu ktoś się na niego uwziął!
92. STANISŁAW SAŁAMOWICZ CZERCZESOW
Igor Lewczuk: – W okresie przygotowawczym Czerczesowa, rozgrzewka była bardziej męcząca niż główny trening u innych trenerów.
Marcin Komorowski: – To najcięższe przygotowania, w jakich kiedykolwiek uczestniczyłem, ciężej ćwiczyć już się chyba nie da.
Potrafił zrobić suszarkę w szatni po zwycięstwie 2:1 nad Zagłębiem Lubin, a potrafił też poklepać piłkarzy po ramieniu po porażce z Termaliką i stwierdzić, że futbol czasami taki jest. Podejrzewał Ivicę Vrdoljaka o symulowanie urazu, ten mu odpyskował, a że u Czerczesowa hierarchia w zespole była jasna, to Czerczesow piłkarzowi odpowiedział tylko wilczym biletem ze zgrupowania, na którym wówczas znajdowała się Legia.
W Legii śmiano się, że piłkarzy nie trenuje, ale tresuje. Furorę robiły historie z cyklu football-fiction, w których Czerczesow z niedźwiedziem na łańcuchu pogania piłkarzy do interwałów. Co by nie mówić – aparycją i sposobem bycia pasował do tych zmyślonych historii jak żaden inny szkoleniowiec. No bo wyobraźcie sobie taką opowiastkę z – dajmy na to – Jackiem Magierą. Wyszłoby komicznie, a przy Czerczesowie – nawet mając świadomość absurdu tej historyjki – nie wydawało się to aż tak abstrakcyjne. W historiach o piłkarza rzygających po treningach u Staniego było sporo prawdy. Jego podejście do zawodników można skwitować historią o tym, gdy już po Legii chciał wystawić do gry Romana Pawluczenko, który miał akurat złamaną rękę. Czerczesow zapytał tylko: – Chwila, a on gra rękoma czy nogami?
Tresował też dziennikarz – ot, pamiętna potyczka z Żelkiem Żyżyńskim w przedmeczowym wywiadzie, czy klasyk z konferencji „panowie, koniec tych pytań, zaraz mamy samolot”. Treningi były pozamykane, za przekroczenie dozwolonego kwadransa na oglądanie zajęć Legii dziennikarze mieli płacić „kilka euro kary, bo w Legii zaczęła się nowa era też i dla dziennikarzy”. Krwawy Stan z dalekiej Osetii przeżuwał gwoździe oraz pragnienia przeciwników.
Celnie określił jego rolę w Legii Bogusław Leśnodorski, który stwierdził, że pewna grupa ludzi, w pewnych okolicznościach potrzebuje akurat takiego typu szefa. Legia wzięła zadaniowca, który miał jej dać dwukrotną koronę na stulecie klubu i ostatecznie dał. Ale na dłuższą metę trudno było z nim współpracować. I nie mówimy tu tylko o piłkarzach, którzy wytrzymaliby pewnie z nim jeszcze maksymalnie jedną rundę, a później trzeba byłoby ich oddać do Ciechocinka. Czerczesow miał w nosie chociażby klubową akademię, którą nazywał „przedszkolem”. I to w wywiadzie na oficjalnej stronie klubowej Legii. W tej samej rozmowie wiecznie kontuzjowanego Mateusza Szwocha wysłał na naukę gry na skrzypcach.
91. JACEK WIŚNIEWSKI
Kiedy wychodził na prezentację w Górniku Zabrze, zażartował, że „wpadł na krzywy ryj”, a gdy kibice robili sobie z nim zdjęcia, sugerował z uśmiechem, że trzeba przekrzywić aparat, żeby fotka wyszła normalnie. Niby nie powinno się oceniać ludzi po wyglądzie, ale aparycja Jacka Wiśniewskiego… mówi o nim wszystko.
Boiskowy zabijaka, który uzbierał ponad 200 meczów w Ekstraklasie. Sam o sobie mówi – „fizol od rąbania”. W szatni żartowano, że jako dzieciak zamiast gumy żuł surową wołowinę. Wirtuozem nie był, ale w każdym klubie niezwykle go szanowano. Wiele o Wiśniewskim mówi sytuacja z GKS-u Jastrzębie. Boiskowe starcie, „Wiśnia” na glebie, kość pęka w nadgarstku. Gdy maser widzi tę kontuzję, od razu zgłasza w imieniu piłkarza zmianę.
– Nie, nie, żadna zmiana! – protestuje Wiśniewski i… gra mecz do końca. Ze złamaną ręką, owiniętą bandażem.
Już po meczu mówił, że na tygodniu normalnie wychodzi na trening. Gips? Da sobie go założyć, o ile sędziowie pozwolą mu w nim wybiec na boisko. A że przepisy zabraniają gry z gipsem – stanęło na opatrunku elastycznym. Dla Górnika Zabrze był w stanie oddać wiele. Deklarował, że do tego klubu przyszedłby na kolanach. Spytaliśmy kiedyś, czy to prawda, że przez osiem lat grał w Górniku za trzy tysiące złotych. – Nie. Mówię szczerze, że ostatnie dwa lata podnieśli mi na pięć – odpowiedział z uśmiechem.
Już rozumiecie, dlaczego był idealnym materiałem na ulubieńca trybun? Zresztą, szanowali go nawet kibice przeciwnych drużyn. A jeśli nie, dochodziło do konfrontacji. Szczakowianka Jaworzno, wyjazd pociągiem na mecz do Szczecina. Chwilowy postój, trzech kibiców Pogoni stoi na peronie. Zaczepiają, pokazują Wiśniewskiego palcem. Piłkarz niewiele myśląc wyskakuje przez okno i biegnie w ich kierunku. Trzech na jednego. Kibice „Portowców” widzą, że zaraz będzie ciepło i momentalnie miękną. By jakoś wybrnąć z sytuacji… proszą o autograf.
Wiedzą, czym może kończyć się bójka. Wiśniewski przypierdzielić lubił, czego nigdy nie ukrywał. No ale jak to ukryć, skoro twoja twarz mówi, że w życiu kilka mocniejszych ciosów przyjąłeś? Za małolata Wiśniewski trenował boks. Skończył, gdy przyszedł do domu z podbitym okiem. Ale do sportów walki wrócił po karierze, wystąpił w MMA. Gdy przed galą dostał pytanie o to, jaki repertuar ciosów zaprezentuje, odparł z pewnością siebie: – Dobre jebnięcie z nogi. Jak na piłkarza przystało.
Wywiad po jego pierwszej walce przeszedł do legendy. „Dobrze, dostałem w papę, ale czy tak wygląda znokautowany człowiek? Nie róbmy jaj, kurwa, mi nic nie ma! Mógł sędzia jeszcze pozwolić nam powalczyć!”.
Nigdy nie był grzecznym chłopcem. Mówi, że gdyby nie trener Bochynek, albo by nie żył, albo w najlepszym wypadku wylądował w kryminale. Koledzy po fachu? Część z nich to dla Wiśniewskiego „pizdeczki” i chętnie dałby im po twarzy. Wielokrotnie zdarzało mu się ustawiać do pionu partnerów z drużyny. Jedna z wypowiedzi o zawodnikach, którzy narzekają na treningi: – No to niech nie podpisują kontraktów! Niech idzie jeden z drugim na kopalnię to będzie osiem napierdalał! I wtedy co powie? „Kurwa, znów na osiem godzin na ten dół mam zjechać?” A tu ma tylko dwie-czterdzieści i to jeszcze za jaki hajs! A on jeszcze marudzi! Nigdy kurwa nie marudziłem!
Wiśniewski w kopalni pracował, zatem wie, jak ciężki to kawałek chleba. Zawsze mówił to, co leżało mu na sercu. Tak samo jak w innym wywiadzie, który przeszedł do legendy:
„Wiśnia” miał swój niezaprzeczalny urok, ale nie zawsze był przy tym rozgarnięty. Świadczy o tym – ale i o jego mocnym charakterze – historia z ligowego debiutu, na który… zapomniał korków. Założył te, które akurat były w szatni pod ręką, o dwa numery za małe. Wiśniewski wspominał w „Przeglądzie Sportowym”: – Po boisku biegałem, jak kaczka. W przerwie ściągam te przeklęte buty, a tam pełno krwi, normalnie można było wylewać, na każdym palcu piekielna „blaza”.
Jego nierozgarnięcie bywało także obiektem żartów (anegdota powyżej z Piotrem Lechem w roli głównej). Sami zresztą jakiś czas temu próbowaliśmy umówić się z „Wiśnią” na wywiad. Szczegóły mieliśmy ustalić sms-owo.
– Który dzień będzie panu pasował? – spytaliśmy.
– Tak – przeczytaliśmy w odpowiedzi.
Umówić się nie udało.
***
Kto waszym zdaniem powinien znaleźć się na czołowych pozycjach rankingu? Jak wy wspominacie postaci z miejsc 91-100? Dajcie znać w komentarzach. Kolejna dziesiątka już jutro!
DAMIAN SMYK i JAKUB BIAŁEK