Cracovia przeważała – Lech strzelił jej gola. Lech ruszył do ofensywy – Cracovia sieknęła dwie bramki. Beznadziejna kolejka skończyła się świetnym meczem. Takim, w którym niczego nie brakowało. Zwroty akcji, mnóstwo szans strzeleckich, spektakularny Tiba i depczący mu po piętach Hanca. Cracovia pokazała, że na własnym stadionie nie da sobie w kasze dmuchać. A Lech, że nadal jest zespołem labilnym, który czasami fruwa nad boiskiem, a czasami daje się zepchnąć do desperackiej defensywy.
Przedziwna była pierwsza połowa tego meczu. To znaczy w warunkach ekstraklasowych była zupełnie normalna, ale obiektywnie na boisku działy się rzeczy zupełnie sprzeczne z logiką. No bo weźmy chociażby pierwsze dwadzieścia minut tego starcia – gospodarze mieli przynajmniej dwie patelnie, wkładki niemal do pustej bramki, Lech bronił się ta desperacko, że zabrakło nam tam jedynie Mariusza Pawelca jeżdżącego wślizgiem od prawej do lewej flanki. “Pasy” zepchnęły lechitów do bardzo, bardzo głębokiej defensywy, a zespół Dariusz Żurawia miał problem z tym, żeby w ogóle przedostać się z piłką na połowę przeciwnika.
Lech ruszył z jednym wypadem. I od razu strzelił gola. Akcję na boku przeprowadził duet zawodników bezlitośnie do tej pory objeżdżanych (Puchacz i Kamiński), Jóźwiak oddał strzał odbity od siedemnastu zawodników Cracovii i było 1:0. Wymowna była jednak scenka z cieszynki gości – Tiba zebrał połowę zespołu w kole i tłumaczył kolegom co jest nie halo w ich grze.
I Lech do końca pierwszej części gry miał ten mecz w szachu. I kolejny paradoks – Lech miał w tym starciu lepsze sytuacje strzeleckie, bo przecież Gytkjaer wychodził sam na sam z Peskoviciem, bo przecież Tiba stanął oko w oko z bramkarzem, bo Satka miał stuprocentową sytuację po rzucie rożnym…
Druga połowa – odwrócenie sytuacji z początku meczu. Lech napiera, Ramirez zaczyna kumać grę Tiby, Portugalczyk czaruje w środku pola, a Cracovia najpierw wyrównuje, a później strzela na 2:1. Samobója strzela świetnie grający do tej pory Satka (po wstrzeleniu piłki przez Pestkę), a karnego dla “Pasów” prokuruje być może jeszcze lepszy od Słowaka Rogne (po faulu na Lopesie). Oba zespoły zdobywały bramki w swoich najsłabszych okresach w tym spotkaniu. Wystarczyło na chwilę zgasnąć, by zaraz trafić do siatki.
I naprawdę dobrze się oglądało to 90 minut pykania. Dla postronnego widza to był być może najlepszy mecz w kolejce (obok Rakowa z Legią), choć konkurencja rzecz jasna nie była duża. Ale mamy przed oczami te rajdy Pedro Tiby, widzimy bujającego skrzydłem Sergiu Hancę, patrzymy na odważnego Jóźwiaka, na atakującego flanką Pestkę, na przytomnego w środku Lusiusza. Było na co rzucić okiem po serii meczów, po których sprawdzaliśmy, czy aby blender zmieści nam się w gałce ocznej.
Oczywiście były też rozczarowania. Dani Ramirez zaliczył totalnie bezbarwny debiut. Kiwnął z raz, podania prostopadłego nie uświadczyliśmy, wyglądał trochę jak jego koledzy z ŁKS-u na jego tle w rundzie jesiennej. Znów bezbarwny występ zaliczył Tymoteusz Puchacz, który owszem zaliczył kluczowe podanie, ale poza tym nie miał przestrzeni w ofensywie, a w defensywie nie stanowił wsparcia dla Kamińskiego czy Kostewycza. Jak na taki otwarty mecz brakowało nam tu stempla Pelle von Amersfoorta.
Brawa dla Cracovii za to, jak potrafiła odwrócić ten wynik, bo wiele zespołów pewnie pękłoby, by po przyjęciu gonga. Brawa dla Lecha za to, że stworzył sobie dzisiaj tyle sytuacji strzeleckich. Generalnie gdyby to spotkanie zakończyło się remisem 5:5, to nikt przy Kałuży nie powinien być zdziwiony. Sęk w tym, że dzisiaj było nadprogramowo kreacji po obu stronach, a wykończenia tak na poziomie pijanego fachowca, który robi fugi w łazience po znajomości. Niemniej śmiało wrzucamy to starcie do naszej topki najciekawszych spotkań sezonu.
Wiemy, że pewnie w Poznaniu kibice będą źli, że Lech z Krakowa nie wywiózł choćby punktu, ale przypominamy sobie ten mecz z jesieni, gdy Cracovia założyła Kolejorzowi lejce i nie dała tak naprawdę nic zrobić. Względem tamtego starcia lechici poczynili spory progres. Na dziś jednak poznaniacy nie mają na tyle mocnej i szerokiej kadry, by w meczach na styku z doświadczonymi ekipami iść na pięści. Co innego Cracovia – ona na ogół jeśli ma mecz z cyklu “na dwoje babka wróżyła”, to na ogół bierze to, co chce. Dziś zrównała się punktami z Legią, wygrała trzeci mecz z rzędu, a u siebie jest niepokonana tak mniej więcej od czasów, gdy nasi dziadkowie do sklepów jeździli na dinozaurach. No i pokazała, że może wygrywać też po naprawdę ładnych meczach.
fot. 400mm.pl