Historia zaczęła się w sumie dość niepozornie. Mianowicie w chwili, gdy Roberto Baggio kategorycznie odmówił Marcello Lippiemu zostania jego kapusiem. Od tego nieopatrznie rzuconego niedopałka pod szatnią Interu Mediolan rozgorzał w 2000 roku naprawdę potężny pożar, a „Boski Kucyk” odrodził się jak feniks z popiołów, by przeżyć swoją trzecią piłkarską młodość w barwach niepozornej Brescii Calcio.
– Jestem z ciebie dumny. Zachowałeś się jak mężczyzna i nauczyłeś się dwóch najważniejszych w życiu zasad. Nigdy nie sypać swoich kumpli i zawsze trzymać gębę na kłódkę – tymi słowy Jimmy Conway pochwalił Henry’ego Hilla w kultowym filmie „Chłopcy z ferajny”, gdy chłopak nie dał się zastraszyć i złamać podczas swojego pierwszego zatrzymania, traktowanego przez gangsterów z Brooklynu jak chrzest bojowy dla każdego początkującego przestępcy. Trudno oczywiście powiedzieć, czy dzieło Martina Scorsese należy do ulubionych filmów Roberto Baggio, lecz Włoch bez wątpienia starał się żyć zgodnie z ponadczasowym przesłaniem Conwaya. Nie miał zamiaru donosić na swoich partnerów z zespołu. Niezależnie, czy poprosiłby go o to Marcello Lippi, trener mediolańskiego Interu, czy może we własnej osobie Massimo Moratti, wszechmocny właściciel i prezydent klubu.
Nawet gdyby – z sobie tylko znanych przyczyn – zeznania obciążającego któregoś z piłkarzy Nerazzurrich próbował na Baggio wymusić papież Jan Paweł II, Roberto pozostałby absolutnie niewzruszony. Po pierwsze dlatego, że nie był konfiturą i już. A po drugie dlatego, że jest buddystą, więc autorytet Ojca Świętego nie robił na nim wielkiego wrażenia.
Ale to tylko czcze spekulacje. O donoszenie poprosił bowiem Lippi. A akurat jemu Baggio odmówiłby wszystkiego, nawet szklanki wody na łożu boleści. Ujmując sprawę najdelikatniej jak tylko się da – panowie za sobą nie przepadają.
***
Trzymać Baggio na ławce rezerwowych? Do końca życia tego nie zrozumiem.
Zinedine Zidane
***
Z tej dwójki to Roberto był pierwszym, który zawitał do Interu Mediolan. Włoch na Stadio Giuseppe Meazza pojawił się w 1998 roku, niedługo po mistrzostwach świata we Francji. Wydawało się wówczas, że dla najlepszego włoskiego piłkarza lat dziewięćdziesiątych Inter stanowi wręcz wymarzone miejsce na ostatni przystanek w karierze. Klub był wtedy całkiem mocny, liczył się w grze o najwyższe cele w Serie A. Moratti nie bał się pokaźnych wydatków na rynku, bił kolejne rekordy transferowe, ściągał do Mediolanu największe gwiazdy futbolu. Poprzedni sezon Nerazzurri zakończyli na drugim miejscu w tabeli, co gwarantowało udział w rozgrywkach Ligi Mistrzów, na którym „Kucykowi” bardzo zależało. Zresztą – Baggio jako dzieciak trochę sympatyzował z Interem. Tym piękniejszą puentą byłoby dla niego zatem sięgnięcie z mediolańskim zespołem po długo wyczekiwane scudetto.
Włoski fantasista wciąż, pomimo trzydziestu jeden lat na karku i zdewastowanych więzadeł w kolanach, był w znakomitej formie. W sezonie 1997/98 zdobył 22 ligowe gole w barwach Bologny, dzięki czemu pojechał na swój trzeci mundial.
Italia znów zakończyła turniej bez sukcesu.
Włosi trzeci raz z rzędu przegrali szansę na złoty medal po rzutach karnych. W 1990 roku konkurs jedenastek wygrała z nimi w półfinale Argentyna. Cztery lata później skuteczniejsi w finale okazali się Brazylijczycy. W 1998 roku, już na etapie ćwierćfinału, lepiej z wapna strzelali Francuzi. Nie trzeba oczywiście dodawać, że dla Baggio najbardziej traumatycznym przeżyciem była ta druga porażka, gdy to właśnie on – jeden z najlepszych specjalistów od stałych fragmentów gry w całej historii włoskiego futbolu – fatalnie przestrzelił, odbierając Squadra Azzurra resztki szans na triumf w turnieju. Dał z siebie wtedy absolutnie wszystko – w finale wystąpił bez zęba, z okrutnym zapaleniem ścięgna. Poruszał się właściwie na jednej nodze. Walczył do końca, lecz sromotnie poległ. – Całe życie trenuję i zawsze posyłam piłkę tam, gdzie tylko chcę. A w najważniejszym momencie chybiłem – smucił się w swojej biografii. – Trzeba było po tym finale wybrać jeden obrazek. Oprócz mnie, karnego nie wykorzystali też Baresi i Massaro. Ale to na mojej pomyłce skupiła się cała uwaga.
Finał mistrzostw świata w USA.
– Jeden rzut karny zniweczył lata pracy i rozwiał nadzieje o mistrzostwie świata. Marzyłem o tytule, a przyszło największe rozczarowanie w całej karierze – wyznał też Baggio w jednym z wywiadów. – Kiedy podchodziłem do rzutu karnego w meczu z Chile na kolejnych mistrzostwach świata, cały czas miałem w głowie obrazek z finału z Brazylią. Szedłem powoli, a w moim umyśle kołatała się jedna myśl, którą zacząłem sobie nerwowo powtarzać: „Po prostu uderz mocno. Po prostu uderz mocno…”.
Baggio trafiając do Interu był piłkarzem niespełnionym, rozczarowanym i mocno już zmęczonym. Choć wciąż sobie w zaciszu własnej duszy kalkulował podczas medytacji: „Czy dam radę pograć jeszcze przez cztery lata? Czy w 2002 roku pojawi szansa, żeby spróbować jeszcze raz? Czy zdołam przetrwać na najwyższym poziomie?”.
Zdołał. Choć na mundial w Korei i Japonii i tak nie pojechał.
***
Sezon 1998/99 zakończył się dla Interu gigantycznym rozczarowaniem. Mediolański klub zajął w lidze fatalne, ósme miejsce w tabeli. Największa gwiazda zespołu, wybuchowy Brazylijczyk Ronaldo, w Serie A zanotował zaledwie dwadzieścia występów. Nie dawały mu spokoju kontuzje. Pozostali gwiazdorzy Interu – w tym Baggio – nie potrafili natomiast złapać odpowiedniego rytmu, ponieważ zespół został wpędzony przez Massimo Morattiego w stan permanentnego chaosu. Drużynę poprowadziło w tamtej kampanii w sumie aż czterech managerów – Luigi Simoni, Mircea Lucescu, Luciano Castellini i Roy Hodgson. Żaden nie znalazł jednak sposobu na zadowolenie krewkiego prezydenta Nerazzurrich. Dość powiedzieć, że Simoni, który w 1998 roku zgarnął z klubem Puchar UEFA, został zwolniony w dniu odebrania nagrody Panchina d’Oro, przyznawanej dorocznie najlepszemu włoskiemu szkoleniowcowi.
– Lucescu ma silną osobowość, jest świetnym fachowcem i, co najważniejsze, gwarantuje zmianę stylu gry na bardziej ofensywny – zapewniał Moratti, torpedowany przez media pytaniami o powody swojej kontrowersyjnej decyzji.
Rumun podał się jednak do dymisji po niespełna czterech miesiącach pracy. Nie potrafił znaleźć nici porozumienia z częścią piłkarzy Interu. Jego zamysłem było stworzenie na San Siro drużyny ofensywnej, odważnej, pełnej fantazji. Większość zawodników oceniała jednak pomysły Lucescu jako czyste wariactwo. Jego filozofia do nich kompletnie nie przemawiała. Paulo Sousa pozwolił sobie nawet na publiczne skrytykowanie szkoleniowca, za co wyleciał do rezerw. Ale Portugalczyk po prostu powiedział głośno to, co wszyscy inni mruczeli pod nosem.
– Kiedy sędzia rozpoczyna mecz, drużyny na całym świecie dążą do zdobycia bramki. Ale nie we Włoszech, bo tam oba zespoły przystępują natychmiast do heroicznej obrony rezultatu 0:0 – gorzko stwierdził Lucescu.
Kadra Interu Mediolan w sezonie 1998/99.
Nerazzurri za kadencji Rumuna odnieśli kilka niezwykle efektownych zwycięstw w Serie A. 4:1 z Romą, 6:2 z Venezią, 5:1 z Cagliari, 5:1 z Empoli. Kiedy im żarło, byli nie do zatrzymania. Lecz żarło rzadko, więc spektakularne triumfy były notorycznie przeplatane kompromitującymi wpadkami.
Najlepiej z rumuńskim szkoleniowcem dogadywał się oczywiście Roberto Baggio. Znany z dalece lekceważącego stosunku do defensywnych obowiązków. Obaj panowie niezwykle przypadli sobie do gustu i zdarzało im się nawet wspólnie polować na gęsi. – Większość trenerów nie rozumiała Roby’ego – opowiadał Moratti. – Ja byłem dumny, że mogę mieć takiego zawodnika w drużynie, świetnie mi się z nim współpracowało. Ale jego relacje z trenerami były zazwyczaj trudne. Co, paradoksalnie, tylko zbliżało go do kibiców. Im gorzej nam szło, tym bardziej ludzie domagali się Baggio na boisku. Wydaje mi się, że jedynie Mircea Lucescu wiedział, jak korzystać z Roberto. Absolutnie oszalał na jego punkcie. Twierdził, że posiadanie Baggio w drużynie to jak gra w dwunastkę na jedenastu.
– Czy miałem wątpliwości, ściągając Baggio do Interu? Żadnych. Nie można odrzucić szansy na zatrudnienie takiego zawodnika. Roby był radością dla oczu. Artystą innym niż wszyscy. Oddał Interowi tak wiele, jak tylko mógł – dodał Massimo. O tym, jak poważne konsekwencje może mieć zrezygnowanie z zakontraktowania Roberto Baggio, bardzo boleśnie przekonał się zresztą wcześniej Carlo Ancelotti.
Włoch – wówczas dopiero rozkręcający swoją wielką karierę na stanowisku szkoleniowca Parmy – odpuścił możliwość ściągnięcia do klubu „Kucyka”, bo w swojej taktyce nie widział miejsca dla tak klasycznie poruszającej się po boisku dziesiątki. Baggio wylądował wtedy w Bolonii i, jako się rzekło, rozegrał tam fenomenalny sezon. Kibice i działacze Parmy nigdy nie wybaczyli Ancelottiemu jego pomyłki. – Roberto miał już wszystko dogadane z klubem, oczekiwał jednak gwarancji, że będzie regularnie wychodził w pierwszym składzie i że będzie grał za napastnikami. W ustawieniu 4-4-2 nie było takiej możliwości. Właśnie wprowadziłem zespół do Ligi Mistrzów i nie chciałem kombinować. Zadzwoniłem do Roberto: „Nie posiadałbym się z radości, gdybyś u mnie grał, musisz jednak wiedzieć, że nie obiecam ci regularnych występów. Będziesz musiał konkurować o miejsce w składzie” – opowiadał Ancelotti. – Mówiłem jasno, ponieważ nie chciałem konfliktów ani innych problemów. Nie zgodził się na to. Oczami wyobraźni widziałem, jak jego kucyk podskakuje w geście protestu.
– Baggio udzielił mi zdecydowanej odpowiedzi: Zależy mi na tym, żeby grać bez przerwy. To mój warunek”. Dzisiaj, po latach, żałuję tamtej decyzji. Popełniłem błąd, bo byłem nieprzejednany. Z czasem przekonałem się, że zawsze znajdzie się sposób na to, aby współpracować z dobrym i utalentowanym zawodnikiem. W Parmie uważałem jeszcze, że ustawienie 4-4-2 to rozwiązanie doskonałe i najlepsze w każdej sytuacji, nie jest to jednak prawda. Gdybym miał wehikuł czasu, cofnąłbym się do tamtej chwili i wziął Baggio bez wahania – przyznał Carletto.
W trzydziestej pierwszej kolejce sezonu 1998/99 Inter pokonał Romę 5:4 na Stadio Olimpico, osładzając sobie nieco nieudany sezon. Tamto niezapomniane spotkanie było tak naprawdę jednym z ostatnich wielkich występów Baggio w barwach Nerazzurrich.
Start kolejnej kampanii wiązał się bowiem z dwiema wielkimi zmianami w Interze. Moratti znowu pobił transferowy rekord świata, ściągając do klubu Christiana Vieriego. Na stanowisku szkoleniowca obsadził natomiast człowieka, który miał raz i na dobre zatrzymać mediolańską karuzelę trenerską.
Zespół objął we władanie Marcello Lippi, autor wielkich sukcesów turyńskiego Juventusu. I, przy okazji, osobisty wróg Baggio.
Roby był piekielnie trudnym zawodnikiem do prowadzenia, więc miał na pieńku z wieloma wybitnymi włoskimi trenerami. Pożarł się swego czasu z Arrigo Sacchim, nie potrafił dojść do porozumienia z Fabio Capello, regularnie kłócił się też z Giovannim Trapattonim. Ale z żadnym szkoleniowcem nie łączyła go tak szczerza (i w pełni odwzajemniona) niechęć jak z Lippim. Genezy konfliktu trzeba się doszukiwać w chwili, gdy Marcello w 1994 roku przejął z rąk Trapattoniego Juventus. Największą gwiazdą „Starej Damy” był właśnie Baggio, uznawany wówczas dość powszechnie za najlepszego piłkarza nie tylko w Serie A, ale w ogóle na całym Starym Kontynencie. Lippi pewnie nawet sam podzielał tę opinię, lecz miał też świadomość, że tak gigantyczna osobowość jak Baggio trochę tłumi rozkwit talentu u pozostałych zawodników Juve.
Szkoleniowiec w młodziutkim Alessandro Del Piero dostrzegał potencjał na nowego lidera turyńskiej ofensywy, chciał generalne trochę inaczej porozkładać akcenty w zespole. Wcześniej wszystko na Stadio delle Alpi kręciło się wokół Baggio. Lippi postanowił to zmienić.
Co naturalnie wywołało żarliwy sprzeciw samego zawodnika.
Eksplozja konfliktu na linii Lippi – Baggio nastąpiła z opóźnionym zapłonem, ponieważ jesienią 1994 Roberto nabawił się kolejnej bardzo poważnej kontuzji kolana. Urazy dręczyły go właściwie od zawsze. Pierwszy raz więzadła krzyżowe w prawym kolanie Baggio zerwał jeszcze jako nastolatek. – Lekarze spojrzeli na moją nogę, pokręcili głowami i wydali wyrok. Stwierdzili, że już nigdy nie zagram w piłkę – opowiadał Włoch. Oczywiście diagnoza okazała się zbyt pesymistyczna, Baggio po kilku miesiącach pauzy powrócił na boisko. Jednak cała jego kariera naznaczona była mniejszymi i większymi urazami. Nieustannie cierpiał. – Podczas pierwszej operacji kolana lekarze założyli mi przeszło dwieście szwów. Nie mogłem brać żadnych środków uśmierzających ból z powodu alergii. Byłem na skraju wytrzymałości, odchodziłem od zmysłów. Powiedziałem wtedy do mojej mamy: „Jeśli mnie kochasz, zabij mnie. Niech to już się skończy”. W ciągu pierwszego tygodnia po operacji schudłem kilkanaście kilogramów. Wciąż tylko płakałem z bólu. (…)
– Wtedy zrozumiałem, czym tak naprawdę jest futbol. Ludzie wciąż nazywali mnie fenomenem, wieszczyli mi niebotyczną karierę. A tu co? Źle postawiona noga i ból, jakiego nigdy wcześniej nie przeżyłem. Sprowadziło mnie to na ziemię – dodał Baggio. – Skłamałbym mówiąc, że nie chciałem wtedy skończyć kariery. Pojawiały się czarne myśli. Powtarzałem sobie jednak, że to wszystko jest tylko kolejnym wyzwaniem. Musiałem udowodnić, że moje marzenia są silniejsze od mojego pecha. Piłka jest moją największą pasją.
Oczywiście kontuzja, którą złapał pod koniec 1994 roku nie była aż tak poważna, niemniej – oznaczała trzy miesiące rozbratu z boiskiem. W tym czasie Lippi poukładał turyńskie klocki po swojemu. Zainstalował na stałe w wyjściowym składzie Del Piero i – przede wszystkim – przyzwyczaił drużynę do ustawienia 4-3-3, bez klasycznej dziesiątki w centralnej strefie boiska.
Baggio po powrocie na murawę rozegrał jeszcze w barwach Juve kilka znakomitych spotkań, mocno się przyczynił do odzyskania przez „Starą Damę” tytułu mistrzowskiego. Jednak już nie był postacią numer jeden w turyńskim klubie.
Baggio świętuje mistrzowski tytuł w koszulce Juventusu.
Po sezonie Lippi i działacze Juventusu wypowiedzieli otwartą wojnę Baggio – zaproponowali mu nowy kontrakt, który zakładał gigantyczną obniżkę zarobków. Koszulkę z numerem dziesięć otrzymał natomiast Alessandro Del Piero, co miało być symbolicznym przekazaniem pałeczki w ręce młodszego z Włochów. Baggio mógł zgodzić się na te nowe, upokarzające warunki współpracy z Juventusem, albo poszukać sobie nowego pracodawcy.
Wybrał rzecz jasna tę drugą opcję.
– Podczas gdy piłkarze, zarząd i sztab szkoleniowy zebrali się w restauracji Angelino, by świętować zdobyte scudetto, Baggio uciekł w samotność. Niektórzy mówią, że to zawsze wychodziło mu najlepiej. Gdy Alessio Tacchinardi, który spontanicznie został DJ-em, zabawiał ekipę, a Marcello Lippi kroił tort udekorowany liczbą 23, „Kucyk” w swoim zaciszy medytował i myślał o przyszłości – opowiadał Raffaele Nappi, biograf Baggio. – Ponoć byli tacy, którzy chcieli go w Japonii. Duża korporacja specjalizująca się w produktach szybkozbywalnych była zainteresowana, by kupić Baggio i potem sprzedawać za każdym razem temu, kto najwięcej zapłaci. Najpierw Japonia, potem USA, później być może Zjednoczone Emiraty Arabskie.
Ostatecznie, pomimo naprawdę gorliwych protestów ze strony najbardziej wpływowych ultrasów Juventusu, Baggio opuścił turyński klub i przeniósł się do Milanu. Pewnie nie spodziewał się wówczas, że los jeszcze kiedyś skrzyżuje jego drogi z Lippim.
***
Najbardziej symboliczną fazą kariery Roberto Baggio była z pewnością ta ostatnia, podczas której daliśmy się wszyscy ponieść marzeniom i gnaliśmy wraz z nim w tej kolejnej, wspaniałej podróży. Wyświęcono go wówczas na bohatera ludowego i to chyba najbardziej trafne określenie dla piłkarza takiego jak Baggio. Bohater ludowy.
Valerio Nicastro, włoski publicysta
***
Sezon 1999/2000 zaczął się dla Interu całkiem udanie. Ściągnięty za fortunę Vieri strzelał jak na zawołanie, do formy pomału wracał również Ronaldo. Swoje trzy grosze dorzucali też Ivan Zamorano oraz Alvaro Recoba. Dla Baggio w mediolańskiej układance Lippiego nie było jednak miejsca. Trochę więcej minut Włoch zaczął otrzymywać dopiero po okropnej kontuzji Il Fenomeno, która wykluczyła Brazylijczyka z gry na długie miesiące. Ale sam Roby też miał notoryczne problemy z drobnymi urazami, co wytrącało go z rytmu treningowego. Trener Nerazzurrich, dopytywany o powody upartego trzymania Baggio wśród rezerwowych, niezmiennie odpowiadał, że ten nie jest w odpowiedniej formie fizycznej. W sumie Baggio rozegrał wtedy w Serie A zaledwie 762 minuty. – Na pewno nie chodziło o jego kondycję. Na treningach Baggio pracował normalnie, tak jak wszyscy inni. Prezentował się świetnie – wspominał Ivan Cordoba.
– Przed sezonem spotkałem się z Lippim. Chcieliśmy sobie wyjaśnić dawne nieporozumienia. Lippi powiedział wtedy, że znajdzie dla mnie miejsce w wyjściowej jedenastce. Miałem walczyć z Recobą o rolę podstawowej dziesiątki – wspominał Baggio. – Nie prosiłem o specjalne traktowanie, chciałem mieć po prostu równe szanse z innymi zawodnikami. Chciałem grać.
Pod koniec tej niewinnej rozmowy Lippi dorzucił jednak coś jeszcze: – Słuchaj, Roby. Gdybyś usłyszał coś w szatni… Rozumiesz, coś na mój temat. Gdybyś usłyszał, że któryś z zawodników jest niezadowolony, że coś mu się nie podoba w treningach… Daj mi znać, w porządku?
Niedopałek został rzucony. Rozpętało się piekło.
Wnętrzności Baggio skręciły się z wściekłości: – Trenerze, pomogę ci jak potrafię. Na boisku. Żadnych nazwisk ode mnie nie usłyszysz.
[etoto league=”ita”]
Lippi oczywiście natychmiast próbował załagodzić całą sytuację. Zapewniał, że wcale nie liczył na konkretne nazwiska, raczej pewne spostrzeżenia natury ogólnej, które pomogłyby poprawić kiepską atmosferę w mediolańskiej szatni. Ale mleko się rozlało. Baggio poczuł się głęboko dotknięty zachowaniem trenera. Mało tego – miał przeczucie graniczące z pewnością, że Lippi z pełną premedytacją starał się go sprowokować do nerwowej reakcji, która pozwoliłaby mu ponownie pozbyć się Baggio z klubu. Choć wydawało się to niemożliwe – relacje między oboma panami jeszcze się pogorszyły. Świadczy o tym również scenka z jednego z treningów Interu. Baggio podczas jakiejś luźnej gierki posłał fenomenalną asystę. Tak wspaniałą, że Christian Vieri i Christian Panucci nagrodzili ją oklaskami. Lippiego trafił szlag. – CO TO MA BYĆ? Vieri, Panucci, co wy – do kurwy nędzy – wyprawiacie?! Nie jesteśmy tutaj po to, żeby sobie nawzajem gratulować. Jesteśmy tu, żeby ciężko zapieprzać. Nikt na moich treningach nie będzie oklaskiwany! Dotyczy to nawet szanownego pana Baggio.
Zwrot „szanownego pana” Lippi wysyczał tak jadowicie, że nie powstydziłaby się tego nawet żmija.
Kontynuowanie tej toksycznej współpracy nie miało najmniejszego sensu. Baggio na odchodnym załatwił jeszcze Interowi udział w Champions League, po czym opuścił Mediolan. Choć nie wyniósł się na dobre z Lombardii.
Inter Mediolan 3:1 Parma (baraże o udział w Lidze Mistrzów).
– Lippi wstawiał mnie do pierwszego składu tylko wówczas, gdy drużynę dotykała epidemia kontuzji – gorzko wspominał Baggio.
Po jego fantastycznym występie przeciwko Parmie trener chciał mu złożyć gratulacje na oczach całego zespołu. Czy to był tylko spontaniczny gest wynikający z ogólnej euforii panującej w szatni Interu, czy może prawdziwa, szczera chęć pojednania? Trudo powiedzieć. Nawet jeżeli Lippi rzeczywiście chciał zakopać topór wojenny z Baggio, uczynił to za późno. „Kucyk” pod mrugnięcia okiem zignorował wyciągniętą pojednawczo dłoń. Był to jego symboliczny rewanż za upokorzenia znoszone przez cały sezon. No i rzecz jasna pożegnanie z San Siro. – Przez całą moją karierę pracowałem z wieloma wybitnymi zawodnikami – opowiadał Lippi. – Prosiłem ich o wiele przysług, jeżeli byli autentycznymi liderami. Jeżeli mieli w sobie prawdziwą charyzmę. Tak jak Gianluca Vialli, Angelo Peruzzi, Ciro Ferrara, Didier Deschamps, Laurent Blanc, Christian Vieri. I tak dalej. Baggio nigdy nie był zawodnikiem o takiej charakterystyce, nawet jeśli się za takiego uważał.
Co ciekawe – Baggio w barażowym starciu z Parmą uratował Lippiemu posadę. Moratti trzymał już kciuk na czerwonym przycisku – gdyby Inter nie zakwalifikował się do Ligi Mistrzów, manager Nerazzurrich zostałby wysadzony w powietrze ze skutkiem natychmiastowym. Ostatecznie do rozstania ze szkoleniowcem doszło w październiku. Baggio oczywiście nie było już wtedy w klubie.
***
„Kucyk” stał się latem 2000 roku wolnym strzelcem. Wbrew pogłoskom, nie miał zamiaru kończyć kariery. Trenował indywidualnie, żeby nie wypaść z formy w oczekiwaniu na satysfakcjonującą ofertę kontraktu. Spekulowano o różnych kierunkach – ponoć chciały go u siebie zatrudnić kluby z Premier League, w tym Manchester United. Chrapkę na doświadczonego fantasistę miała również Barcelona. Ale Baggio wiedział, że z wyborem nowego klubu nie może przeszarżować. Znał swoje możliwości. Miał świadomość, że jego kolana znajdują się już na skraju wytrzymałości. Dlatego nie uśmiechało mu się podpisywanie kontraktu z żadnym wielkim, europejskim zespołem. Włoch wolał raczej zostać w ojczyźnie i wybrać taką ekipę, w której mógłby liczyć na regularne występy bez względu na wszystko. I na taryfę ulgową podczas treningów.
Padło na Brescię, beniaminka włoskiej ekstraklasy w sezonie 2000/01.
33-letni Baggio postanowił, że ten klub nadaje się idealnie, by jeszcze jeden, ostatni raz zabłysnąć. I powalczyć o wyjazd na kolejne mistrzostwa świata. W narodowych barwach Włoch miał przecież wciąż coś do udowodnienia.
Baggio w barwach Brescii.
Wybór „Boskiego Kucyka” – mimo wszystk0 – zaskakiwał.
Oczywiście sama Brescia to wspaniałe miasto, zwane wymownie Leonessa d’Italia. Ale piłkarsko, co tu dużo mówić, jednak trochę prowincjonalny kierunek. Dla takiego gościa jak Baggio, zawsze będącego w centrum uwagi, ulubieńca tłumów… No, dość nietypowy klub, nie ma co się oszukiwać. Bez wątpienia Roberto stał się z miejsca największą gwiazdą, jaka kiedykolwiek zadomowiła się na Stadio Mario Rigamonti. Choć trzeba pamiętać, że w Brescii swoje piękne kariery kończyli przed laty Alessandro Altobelli i Evaristo Beccalossi, dwie wielkie legendy Interu. A w latach dziewięćdziesiątych w lombardzkim klubie odbudowywał się Gheorghe Hagi.
Do sezonu 2000/01 beniaminek włoskiej ekstraklasy przystąpił w dość przeciętnym składzie. Poza Baggio w Brescii występowało wówczas niewiele gwiazd. Największą postacią dla klubu był bez wątpienia Dario Hübner, doświadczony napastnik, rówieśnik Roberto. Ważnymi postaciami dla zespołu byli też Pierpaolo Bisoli, Aimo Diana, Alessandro Calori czy Daniele Bonera. O żadnym z nich nie można powiedzieć, by kiedykolwiek stał się wielką gwiazdą świata calcio.
Takową bez wątpienia był Andrea Pirlo, ale jego talent w 2000 roku jeszcze rozkwitał i dopiero późniejszy transfer do Milanu odsłonił pełnię możliwości kudłatego rozgrywającego, wypożyczonego do Brescii z Interu.
Baggio w takim towarzystwie z miejsca stał się oczywiście postacią numer jeden. Tym bardziej, że absolutnie zakochany był w nim szkoleniowiec klubu, Carlo Mazzone. – Roberto Baggio to najwspanialszy włoski fantasista, piłkarz większy nawet od Meazzy i Bonipertiego. Należy mu się miejsce w panteonie największych sław w dziejach futbolu, zaraz za Maradoną, Pele i być może jeszcze Cruyffem. Gdyby nie powracające problemy z kontuzjami, Roberto byłby postrzegany jako najwybitniejszy piłkarz w historii futbolu – dowodził Mazzone. No da się wyczuć, że wysoko sobie cenił umiejętności „Kucyka”.
Baggio za zaufanie odwzajemnił się kapitalną grą. Zdrowie pozwoliło mu na zanotowanie tylko dwudziestu pięciu występów w Serie A, ale w tym czasie Włoch zdobył dziesięć goli i dorzucił tyle samo asyst. U Mazzone grał tak, jak lubił. Dyszka na plecach, opaska kapitańska na ramieniu, pełna swoboda poruszania się po murawie, stuprocentowe zaufanie szkoleniowca i partnerów z drużyny. Wszystko w Brescii kręciło się wokół Baggio, tak samo jak w Juventusie dekadę wcześniej. Le Rondinelle zakończyli sezon na kapitalnej, siódmej pozycji w tabeli, co oznaczało zakwalifikowanie się do Pucharu Intertoto. Nie były to rzecz jasna najbardziej prestiżowe rozgrywki europejskiego futbolu, ale dla takiego klubu jak Brescia to i tak był wprost gigantyczny sukces.
Kibice pokochali Włocha od pierwszego wejrzenia, a ich miłość przerodziła się wręcz w obsesję, gdy 30 września 2001 roku Baggio poczęstował hat-trickiem Atalantę w derbach Lombardii.
Brescia 3:3 Atalanta (Serie A 2001/2002).
Wcześniej Baggio strzelił też zwycięskiego gola z Interem i olśniewającą bramkę na wagę remisu w starciu z Juventusem. We Włoszech coraz głośniejsze stawały się zatem głosy namawiające Giovanniego Trapattoniego – wówczas selekcjonera Squadra Azzurra – by przywrócić doświadczonego zawodnika do reprezentacji kraju. Co brzmiało oczywiście jak czyste szaleństwo – we włoskiej kadrze aż roiło się od młodszych, szybszych, zdrowszych dziesiątek. Del Piero czy Totti na początku XXI wieku byli już zwyczajnie lepszymi piłkarzami niż Baggio, nawet jeżeli ten ostatni błyszczał w barwach Brescii.
Ale włoscy kibice nie analizowali tej sprawy aż tak dokładnie. Chcieli powrotu swojego idola do reprezentacji i tyle.
Fascynacja postacią Baggio udzielała się zresztą nie tylko Włochom. W sezonie 2001/02 do Brescii dołączył kończący swoją piłkarską karierę Pep Guardiola. Jednym z podstawowych argumentów przy wyborze akurat tego klubu była dla Hiszpana możliwość dzielenia szatni z „Kucykiem”. – To jeden z najbardziej niezwykłych piłkarzy, z jakimi miałem okazję grać. Miał dwie bardzo poważne operacje kolana, właściwie w końcowej fazie kariery był połowicznie kulawy. Ale na boisku zawsze znajdował się tam, gdzie trzeba – opowiadał Pep.
***
Storm clouds are raging all around my door,
I think to myself – I might not take it any more.
Bob Dylan: „The man in me”
***
Wielkie marzenie Baggio o wyjeździe na kolejny mundial się jednak nie ziściło. Jesienią 2001 roku Włoch kolejny raz poległ w nierównej walce ze słabościami własnego organizmu. Znowu zerwał więzadła. Powrócił na boisko po czterech miesiącach, ale ponownie uszkodził nieszczęsne lewe kolano. Brescia bez swojego lidera kompletnie podupadła i była nawet uwikłana w walkę o utrzymanie.
Ostatecznie Włoch wyleczył się na trzy kolejki przed końcem sezonu ligowego.
Wciąż niosło go marzenie o występie na azjatyckich boiskach. Najpierw zapakował dwie sztuki Fiorentinie, by w ostatnim meczu rozgrywek władować jeszcze jednego gola, tym razem w konfrontacji z Bologną. Dobił wtedy własny, niewykorzystany rzut karny i uratował klub przed spadkiem. Sezon skończył z bilansem jedenastu goli w dwunastu ligowych występach. W tym wieku, przy tylu urazach? Kosmos. – Carlo Mazzone wciąż we mnie wierzył. To on sprawił, że się nie poddałem. Ofiarował mi w Brescii cztery dodatkowe lata gry na najwyższym poziomie. To prosty, szczery człowiek. Rzadkość w świecie oszustów, cwaniaków i skurwysynów – powiedział Roberto.
– Prawda jest taka, że Mazzone był jedynym człowiekiem we Włoszech, który naprawdę wierzył jeszcze w Baggio, gdy ten odszedł z Interu. Roberto został wtedy sam. Opuszczony, zapomniany. Kiedy Carletto się o tym dowiedział, załatwił transfer w piętnaście minut. Przed pierwszym treningiem z udziałem Baggio napisał jego nazwisko na karteczce i kazał ją przeczytać wszystkim zawodnikom. Gdy kartka do niego wróciła, Mazzone powiedział: „Przyjedzie dzisiaj do nas pewien pan. Kiedy się tu pojawi, zajmie jedno z miejsc w podstawowym składzie. Wy walczycie o pozostałych dziesięć pozycji” – opowiadał Raffaele Nappi. – Brescia zamieniła się w kolejny odwet Baggio. W swoim pierwszym sezonie spędzonym w tym klubie był najlepszym włoskim zawodnikiem w lidze. Każdy, kto uważał go za zawodnika skończonego, musiał zweryfikować swoje zdanie. Gdy debiutował w Brescii, kibice przygotowali wielki transparent z jego podobizną i podpisem: „Nie wierzę w to”.
Trapattoni nie dał się jednak ponieść ogólnonarodowej euforii. Nie zabrał Baggio na mistrzostwa świata.
– Logika zabiła nasze marzenia. Logika zabiła Roberto Baggio – rozpaczał jeden z dziennikarzy „La Repubblica”. – W gronie dwudziestu trzech zawodników powołanych na mistrzostwa świata nie ma boskiego fantasisty z Brescii. Jego rekordowo szybki powrót po kontuzji okazał się bezużyteczny. Jego wspaniała mobilizacja okazała się bezcelowa. Selekcjoner reprezentacji postanowił niczego nie zmieniać, podążać dalej drogą zdrowego rozsądku, bez szczypty szaleństwa. Trapattoni nie zapomniał, co się stało cztery lata temu we Francji, gdy Cesare Maldini zabrał odrodzonego Baggio na mistrzostwa. Jego nieudana współpraca z Del Piero wyrządziła więcej szkód niż pożytku.
– Do końca miałem nadzieję – powiedział rozgoryczony Baggio. – Teraz jednak ważne jest tylko, czego w tym sezonie dokonałem.
Pomocnicy i napastnicy powołani na mistrzostwa świata 2002.
Nie pomógł Baggio nawet najbardziej rozpaczliwy apel, jakim był list otwarty, wystosowany do selekcjonera. Baggio pisał tam o swojej miłości do narodowych barw, swoich pośwęceniach. O tym, że wygrał Brescię kosztem wielu korzystniejszych finansowo propozycji tylko po to, żeby raz jeszcze powalczyć o złoty medal mistrzostw świata. – Czuję się zszyty z koszulką reprezentacji Włoch. To właśnie w niej chcę rozegrać ostatnie spotkanie w mojej karierze. Chcę przeżyć jeszcze jedną, wielką przygodę. Jeżeli mnie nie zabierzesz na mistrzostwa, zaakceptuję ten kielich goryczy. Ale nigdy, przenigdy nie wybaczyłbym sobie, gdybym nie spróbował wszystkiego, by pojechać na ten turniej.
Był to ze strony Baggio ruch desperacki. Trochę pewnie również zagranie pod publiczkę – nacisk włoskiego społeczeństwa na Trapa był naprawdę olbrzymi, Roberto jeszcze podkręcał te nastrje. Ale charyzmatyczny szkoleniowiec wytrzymał presję i pozostał wierny swojej wizji drużyny. Mistrzowskie ambicje Włochów koniec końców i tak zresztą szlag trafił, bo skręcili ich sędziowie w starciu z Koreą Południową.
Baggio – choć taki miał plan – wobec decyzji Trapattoniego postanowił jednak nie kończyć kariery w 2002 roku. Kibiców Brescii oczarowywał jeszcze przez dwa sezony, utrzymując klub w roli bardzo solidnego, ligowego średniaka. W wieku trzydziestu siedmiu lat doczekał się nawet ostatniego powołania do reprezentacji. 28 kwietnia 2004 roku Baggio wystąpił przeciwko Hiszpanii. Zszedł na pięć minut przed końcem gry, żegnany owacją na stojąco. Był to pierwszy przypadek od 1952 roku, gdy zakończenie reprezentacyjnej kariery przez włoskiego zawodnika celebrowano w taki sposób. Choć przecież Baggio koniec końców w narodowych barwach niczego nie wygrał. W ogóle jego osiągnięcia nie zwalają z nóg – dwa tytuły mistrzowskie, jeden puchar kraju, na dokładkę Puchar UEFA. No i dwa medale mistrzostw świata, lecz żaden ze złota.
Nie tak znowu wiele tych sukcesów, prawda?
A jednak żegnano go jak bohatera narodowego. W ostatnim ligowym występie Baggio zebrał standing ovation od całego San Siro, choć w barwach Rossonerich grał przecież dość krótko, szału tam nie zrobił i nigdy nie ukrywał lekkiej sympatii do Interu. „Boski Kucyk” to swoisty fenomen popularności – rozkochał w sobie kibiców Juve, Interu i Milanu. Miał wielu wrogów wśród trenerów, ale nie wśród kibiców. – Myślę, że fani wiedzieli, jak wiele wycierpiałem przez całą moją karierę. Rozumieli mnie. Zdawali sobie sprawę, że walka z tymi wszystkimi kontuzjami to moje przeznaczenie.
Roberto Baggio i Paolo Maldini. (GettyImages)
Prezydent Brescii szukał rozmaitych sposobów, by przekonać Baggio do pozostania w klubie. Choćby przez jeszcze jeden sezon. Ale koniec końców musiał skapitulować. – Baggio nie jest człowiekiem, którego można do czegokolwiek namówić. Najlepiej zostawić go w spokoju – stwierdził. Co ciekawe – podniosła atmosfera ostatniego występu Baggio udzieliła się nawet Silvio Berlusconiemu. – Przemyśl to wszystko jeszcze raz. Pojedź z nami na przedsezonową serię sparingów. Może jednak zostaniesz? – zagaił Berlusconi swojego byłego zawodnika w szatni, tuż po jego pożegnalnym meczu. Baggio odmówił.
Jego ostatnia motywacja do dalszej gry zgasła. Skoro nie pojechał na mistrzostwa świata w 2002 roku, skoro nie załapał się do kadry na Euro 2004, to szanse na udział w kolejnym mundialu były już równe zeru. A tylko perspektywa gra na wielkich turniejach napędzała go do kontynuowania kariery. Od wielu, wielu lat. Właściwie to od przegranego finału z Brazylią w 1994 roku.
Znosił piekło kolejnych operacji i rehabilitacji tylko po to, by raz jeszcze powalczyć z Italią o złoto.
Brescia w sezonie 2004/05 pożegnała się z Serie A. Bez Baggio na kierownicy lombardzka drużyna nie miała żadnych argumentów, by utrzymać się w lidze. – Kiedy ostatni raz opuściłem szatnię, poczułem się uwolniony – powiedział „Boski Kucyk”. – Ból, czysto fizyczny ból, był prawdziwą torturą, która towarzyszyła mi przez całą moją piłkarską karierę. W końcu stało się to tak nieznośne, że nie potrafiłem sobie z tym uczuciem poradzić. W Brescii miałem kłopoty z poruszaniem się przez dwa dni po każdym meczu. Dojeżdżałem samochodem pod dom, ale gdy mięśnie ostygły, nie potrafiłem już z niego wysiąść. Zdarzało mi się czołgać do drzwi wejściowych. A w kolejną niedzielę znowu grałem. Naładowany środkami przeciwbólowymi. Ale miałem przecież swój cel. Futbolowi poświęciłem wszystko. Kiedy schodziłem z boiska po raz ostatni – trochę paradoksalnie – poczułem się jednak spełniony. Więcej nie mogłem osiągnąć. Reakcja kibiców wtedy, w Mediolanie, gdy żegnałem się z futbolem… Wszystko mi wynagrodziła.
MICHAŁ KOŁKOWSKI
***
INNE WSPOMINKOWE TEKSTY AUTORA
„Rolnicy” na tronie w potrójnej koronie. Złoty rok holenderskiego futbolu
Nowocześni po staroświecku. Jak galaktyczny Bolton namieszał w Premier League
Raí – wielkie sukcesy w cieniu pięknej porażki starszego brata
El Matador. Historia Marcelo Salasa
Muzyka, taniec, futbol. Oto Laurie Cunningham i jego pokręcona historia
***
PAMIĘTAJCIE O PROMOCJACH W ETOTO!
fot. NewsPix.pl