Reklama

Sprawa wagi najcięższej. Czy Joshua odrobił pracę domową?

Kacper Bartosiak

Autor:Kacper Bartosiak

07 grudnia 2019, 17:17 • 11 min czytania 0 komentarzy

Jeszcze osiem miesięcy temu nikt nie mógł się spodziewać, że najważniejszą walką 2019 roku będzie rewanżowe starcie Andy’ego Ruiza (33-1, 22 KO) z Anthonym Joshuą (22-1, 21 KO). Sensacyjny przebieg pierwszego pojedynku zaskoczył kibiców i ekspertów oraz wywrócił do góry nogami hierarchię w królewskiej kategorii. Czy Brytyjczyk zdoła wrócić na tron? Kolejna porażka może definitywnie złamać karierę jednego z największych sportowych fenomenów ostatnich lat.

Sprawa wagi najcięższej. Czy Joshua odrobił pracę domową?

Na ich ponowne spotkanie czekają dziś wszyscy. Znaków zapytania jest mnóstwo – i to po obu stronach. Inaczej być nie może, bo pierwsza walka była szaloną bijatyką z nieoczekiwanym zakończeniem, wokół którego narosło wiele mitów. Joshua już od momentu wejścia do ringu wyglądał jakoś nieswojo i nie przypominał pewnego siebie współczesnego gladiatora. Tuż przed pierwszym gongiem zażywał jeszcze… masażu karku. Walkę też zaczął powoli i ostrożnie. Niemal od razu stało się jasne, że nieszablonowy styl Ruiza nie jest dla niego komfortowy.

Mimo to w trzeciej rundzie to Brytyjczyk jako pierwszy rzucił rywala na deski. W mgnieniu oka złożył kombinację trzech mocnych ciosów, po których Ruiz ciężko opadł na deski. Amerykanin o meksykańskich korzeniach to kawał twardziela, który w zawodowej karierze nigdy nie był liczony. Nowa sytuacja w ogóle go nie zaskoczyła – po chwili wstał i niczym Pacman połknął potężny prawy prosty mistrza, który wielu przeciwników wyrwałby z butów. I to był chyba moment, który w tej walce zmienił wszystko.

Niezrażony Joshua myślał, że ma przed sobą ranną zwierzynę i postanowił skończyć polowanie. Ruszył do chaotycznego ataku kompletnie zapominając o obronie, a Ruiz skontrował jego serię potężnym lewym sierpowym, którym trafił idealnie na skroń. To był wręcz filmowy kadr – pod kolosem momentalnie ugięły się nogi, a kilka chwil później był liczony. W odstępie 30 sekund obaj znaleźli się na deskach – takich widoków na szczycie wagi ciężkiej po prostu się nie obserwuje. Mistrz i pretendent nie dali się wyliczyć, ale szybko stało się jasne, że o wiele bardziej zraniony jest ten pierwszy, który pod koniec rundy znów wylądował na deskach.

To były trzy minuty, które na zawsze zmieniły wagę ciężką. Choć walka trwała jeszcze przez kilka rund to można było odnieść wrażenie, że Joshua nigdy nie doszedł do siebie po pierwszym liczeniu. „Dlaczego tak się czuję?” – pytał zdezorientowany swojego trenera w narożniku. Dostawał proste i sensowne recepty, ale z jakichś względów nie był w stanie wcielić ich w życie. Tymczasem poczciwy grubasek – który wziął walkę z kilkutygodniowym wyprzedzeniem w zastępstwie złapanego na dopingu Jarrella Millera – z minuty na minuty poczynał sobie coraz śmielej.

Reklama

Puenta przyszła w siódmej rundzie. Joshua znowu spróbował szczęścia w ofensywie i znów doprowadził do celu cios, który niejednym pięściarzem wagi ciężkiej pewnie by wstrząsnął. Na Ruizie nie zrobił on jednak najmniejszego wrażenia, a w odpowiedzi poszła seria szybkich i precyzyjnych ciosów, które odebrały mistrzowi resztki chęci do walki. Były jednak pewne kontrowersje – Joshua wstał i próbował zarobić kilka sekund wypluwając ochraniacz na zęby. Nie stosował się jednak do komend sędziego, który nie dał mu kolejnej szansy i zakończył walkę.

Tym samym jedna z największych bokserskich sensacji XXI wieku stała się faktem. W wadze ciężkiej niespodzianki takiego kalibru nie było od blisko dwóch dekad, ale do tego jeszcze wrócimy. Nowe realia zaskoczyły nie tylko Ruiza, który zapisał się w historii królewskiej kategorii jako pierwszy mistrz o meksykańskim rodowodzie. Wyjątkowo pogubili się także kibice, którzy zaczęli szukać teorii spiskowych. Już kilka godzin po walce pojawiła się plotka, że Joshua tuż przed wyjściem do ringu doznał ataku paniki i został wypchnięty do walki wbrew własnej woli.

Inna teoria głosiła z kolei, że na jednym z ostatnich sparingów Brytyjczyka miał ciężko znokautować Joey Dawejko (20-7-4, 11 KO), który korzystając z nieoczekiwanych pięciu minut sławy tylko dolewał oliwy do ognia w mediach społecznościowych. Pojawiały się także tezy, że cała walka była jedną wielką ustawką obliczoną na zysk u bukmacherów (Joshua był faworytem w stosunku 15-1). W najciemniejszych zakątkach sieci spekulowano nawet, że do ringu wyszedł… klon mistrza.

Nic dwa razy się nie zdarza?

Sam poszkodowany w nowych realiach odnalazł się z klasą. Wylewnie pogratulował Ruizowi wygranej i zapowiedział, że zamierza skorzystać z zapisanej w kontrakcie klauzuli rewanżowej. Potem obaj odeszli w przeciwnych kierunkach. „Mamo, już nie musimy się niczym przejmować” – mówił ze łzami w oczach nowy mistrz. Za wygraną zarobił wprawdzie „tylko” kilka milionów dolarów, ale rewanż przyniesie mu ich już kilkanaście, nie mówiąc o kolejnych potencjalnych wielkich pojedynkach, które nagle pojawiły się na horyzoncie.

Reklama

Niepozorny grubasek trafił na pierwsze strony gazet i do najpopularniejszych programów telewizyjnych. Wiadomo, że przez moment zachłysnął się sławą – kupił Rolls-Royce’a i przez kilka tygodni ostro imprezował. Tylko czy kogoś to dziwi? Jeszcze kilkanaście miesięcy przed walką późniejszy pogromca Joshuy myślał nad zakończeniem kariery. W akcie desperacji wykupił swój kontrakt od grupy Top Rank za ponad 700 tysięcy dolarów i związał się z projektem Ala Haymona. Na amerykańskim rynku to on rozdaje karty – potwierdzą to Deontay Wilder, Luis Ortiz i Adam Kownacki.

Kiedy Ruiz powoli uczył się żyć z nieoczekiwaną sławą, jego opiekunowie walczyli, by rewanż odbył się w Stanach Zjednoczonych. Eddie Hearn – promotor Joshuy – miał jednak inny pomysł. W czerwcu po raz pierwszy wypuścił swoje złote dziecko poza Wielką Brytanię. Ciężko powiedzieć, czy miało to jakieś znaczenie, ale fakty są jednoznaczne – u siebie Joshua był niepokonany, z kolei w USA przegrał już w debiucie.

Za kulisami rozpoczęło się przeciągnie liny. Strona brytyjska przekonywała, że kontraktowe ustalenia są jednoznaczne i Ruiz nie ma nic do gadania – ma po prostu stawić się ustalonego dnia w określonym miejscu, by stanąć do walki. Stronnicy nowego czempiona podburzali go do buntu i odradzali wyjazd na Wyspy Brytyjskie. W końcu na stole pojawiła się opcja nieco egzotyczna – chęć organizacji hitowego pojedynku wyrazili szejkowie z Arabii Saudyjskiej. Szybko okazało się, że mają naprawdę głębokie kieszenie.

Gdy oficjalnie ogłoszono miejsce i datę rewanżu, Ruiz długo milczał. Za zamkniętymi drzwiami trwały kolejne negocjacje, które według medialnych ustaleń zakończyły się dorzuceniem kilku milionów do i tak rekordowej z punktu widzenia Andy’ego wypłaty. To sprawiło, że problemy z dnia na dzień zniknęły, ale nie od razu. W momencie ogłoszenia rewanżu nie istniała jeszcze nawet arena, gdzie 7 grudnia stanie ring! Nowy mistrz wrócił do starej śpiewki i przekonuje, że egzotyczny wyjazd to kolejne z licznych „błogosławieństw” na jego życiowej drodze.

Jaki będzie Ruiz w rewanżu? Nieoczekiwanie… dużo cięższy. Podczas pierwszej walki wniósł do ringu prawie 122 kilogramy – najwięcej od pięciu lat! Teraz będzie nieco ponad 128 – tak dużo waga pokazywała gdy zaczynał poważną przygodę z boksem. Niektórzy przekonują, że nie powinien zrzucać, bo kiedy ważył kilkanaście kilogramów mniej, to jego siła nie robiła na przeciwnikach takiego wrażenia. Mimo wszystko wydaje się, że tej masy może być za dużo.

Obóz Ruiza – pod duchowym przewodnictwem trenera Manny’ego Roblesa – przygotował kilka planów na różne wersje Brytyjczyka, który na wadze pojawił się najlżejszy od ponad pięciu lat. W sparingach styl Joshuy imitował między innymi Michael Hunter (18-1, 12 KO), który podczas tej samej gali zmierzy się w innym frapującym pojedynku z doświadczonym Aleksandrem Powietkinem (35-2, 24 KO).

Doradca Władimir

Więcej zamieszania było u pokonanego. Lennox Lewis – odwołując się do własnej kariery – doradzał zmianę trenera, ale Joshua podkreślał, że taka opcja nie wchodzi w grę. Robert McCracken prowadzi go od czasów amatorskich. Wspólnie sięgali po srebro mistrzostw świata oraz złoto igrzysk olimpijskich w Londynie. Potem pokonywali kolejne kroki na zawodowstwie, choć szkoleniowiec wciąż opiekuje się także brytyjską kadrą olimpijską.

Innych zmian jednak nie zabrakło. Brytyjczyk zaprosił do sztabu Angela Fernandeza i Joby’ego Claytona. Obaj nie są postaciami z pierwszych stron gazet i nie mają na koncie wielkich sukcesów, ale ich obecność pozwoliła zmienić sposób przygotowań. Nowi trenerzy częściej tarczowali z Joshuą, a McCracken – który robił to zazwyczaj – mógł analizować ten proces z dystansu i dostrzec inne błędy.

Pięściarz szukał również wsparcia u Władimira Kliczki. W kwietniu 2017 roku obaj dali porywające widowisko, po którym połączyła ich niezwykła relacja. Ukrainiec oficjalnie abdykował i wskazał Brytyjczyka na swojego następcę. „To mój młodszy braciszek” – mówił wówczas. Teraz zdetronizowany czempion potrzebował już nie do końca braterskich porad. Jeśli jednak kogoś pytać o zdanie, to chyba właśnie Kliczkę, który na początkowym etapie kariery trzy razy przegrywał przed czasem i wydawał się skończony.

Po trzydziestce młodszy z braci wrócił jako dominator, ale co ciekawe tylko raz w swojej długiej karierze rewanżował się człowiekowi, który go pokonał. W 2004 roku przegrał przez nokaut z Lamonem Brewsterem, ale ponownie wyszedł z nim do ringu dopiero 3 lata później. To pokazuje, jakie ryzyko podejmuje Joshua, który nie chciał „łatwej” walki w międzyczasie. W pełni świadomie wybrał opcję pod tytułem wóz albo przewóz.

W czym może upatrywać nadziei? Przede wszystkim w zmienionym scenariuszu. Za pierwszym razem przygotował się do walki z Millerem, który po drodze zdążył zaleźć mu za skórę. Obaj nagrywali na siebie hip-hopowe dissy, a Amerykanin regularnie przekraczał granicę opowiadają o planach zabrania mamy rywala na kolację. Inaczej wyglądały też przygotowania od strony technicznej. Miller to wybryk natury, który ważąc ponad 135 kilogramów potrafił zachować dynamikę. Dziś wiadomo, że pewnie stała za tym farmakologia, ale przybranie kilogramów przed taką walką wydawało się logiczne.

Kiedy w zastępstwie pojawił się Ruiz, z mistrza zeszło powietrze. Andy był grzeczny aż do przesady. Cały czas wszystkim dziękował i komplementował przeciwnika. Uśpił czujność Joshuy, który kilka dni przed walką pozwolił pretendentowi zrobić sobie zdjęcia z jego pasami mistrzowskimi. Nie jest też tak, że Amerykanin wziął tę walkę z kanapy – kilka dni wcześniej znokautował Aleksandra Dimitrenkę i był przygotowany, choć pewnie na takiego nie wyglądał.

Teraz Joshua przez cały obóz przygotowywał się z myślą o Ruizie. Inna sprawa, że po bolesnej weryfikacji on sam już doskonale wie nad czym musi pracować. Ciężko będzie wygrać wojnę z tak twardym zawodnikiem w półdystansie, ale Brytyjczyk nie jest wirtuozem pięściarskiej szermierki. Boksując „na zimno” potrafił wprawdzie w bezpieczny dla siebie sposób wypunktować Josepha Parkera, ale tam przeciwnik bał się zaryzykować. Swoje zrobił też sędzia, który chwilami w niewytłumaczalny sposób wkraczał do akcji.

Historia wagi ciężkiej pokazuje, że na poziomie mistrzowskim natychmiastowe rewanże rzadko kończą się dobrze dla zdetronizowanych mistrzów. Tylko trzy razy (!) coś takiego miało miejsce. W 2001 roku tezie zaprzeczył Lennox Lewis, który najpierw został znokautowany przez Hasima Rahmana w jednej z największych niespodzianek w historii, by potem samemu przekonująco rozprawić się z rywalem. Można jednak zauważyć, że Brytyjczyka zaskoczyła niespodziewana pojedyncza bomba, a Joshua został po prostu metodycznie rozmontowany. Błyskawiczne mistrzowskie rewanże wygrywali jeszcze tylko Floyd Patterson i Muhammad Ali.

Pośpiech nie był najlepszym doradcą w przypadku Mike’a Tysona. W 1996 roku w końcu doszło do jego długo oczekiwanej walki z Evanderem Holyfieldem. Obaj obrzucali się bombami, ale „Bestia” została w końcu udomowiona i rozbita przed czasem. W rewanżu w obliczu brudnego boksu przeciwnika Tyson posypał się jak domek z kart i przegrał przez dyskwalifikację. Takie „powtórki z rozrywki” zdarzały się w historii dużo częściej i bardzo często obserwowaliśmy w nich jeszcze wyraźniejszą dominację pierwotnego zwycięzcy.

W 1964 roku groźny Sonny Liston (35-1) spotkał na swojej drodze nieopierzonego Cassiusa Claya (19-0). Młokos nie miał prawa być gotowy, ale ku zdumieniu wszystkich ekspertów zmusił przeciwnika do pozostania w narożniku. W rewanżu – już jako Muhammad Ali –znokautował Listona w pierwszej rundzie. W 1984 roku Larry Holmes (48-0) był o krok od wyrównania rekordu Rocky’ego Marciano (49-0), ale spotkał na swojej drodze Michaela Spinksa (27-0) – mistrza kategorii półciężkiej. Przegrał minimalnie na punkty po piętnastu twardych rundach, a w rewanżu również – tym razem po niejednogłośnej decyzji. Długoletni numer jeden królewskiej kategorii zniknął i wrócił już w nowej epoce ciężkich.

Śladem „Największego”

Jeśli Joshua chce gdzieś szukać nadziei, to powinien patrzeć właśnie na Muhammada Alego. Dwukrotnie udawały mu się błyskawiczne rewanże, ale w kolejnych pojedynkach z Kenem Nortonem (29-1) i Leonem Spinksem (6-0-1) musiał sięgnąć naprawdę głęboko i wiele zmienić w sposobie przygotowań i samego boksowania. W nieco innych okolicznościach skutecznie rewanżował się także Joemu Frazierowi, ale to był jednak rewanż nieco odłożony w czasie.

Co zobaczymy w sobotę w ringu? Z punktu widzenia Joshuy kluczowe wydaje się kontrolowanie dystansu. Ma nad rywalem przewagę 20 centymetrów w zasięgu rąk, ale w pierwszym pojedynku nie potrafił zrobić z tego użytku. Brytyjczyk powinien obejrzeć walkę Lennoksa Lewisa (37-1-1) z Davidem Tuą (37-1). Mistrz rywalizował tam z wybuchowym puncherem i miał sporą przewagę warunków fizycznych. Walkę rozegrał na zimno i ani przez moment nie był w opałach.

„Będziemy gotowi na każdą wersję AJ-a. Jeśli zechce pójść na wojnę, to tym lepiej dla mnie” – prowokował Ruiz. Zapowiada, że 15 minut sławy chce zamienić w 15 lat panowania. Rywal odpowiadał cytatami z Muhammada Alego, a hasło „pozostań skromny” zamienił na slogan „fuck everybody”. Publicznie deklarował, że ewentualna druga porażka nie złamie mu kariery, bo bez względu na wynik zamierza boksować do czterdziestki. Carl Froch przekonuje jednak, że druga przegrana sprawi, że pięściarz straci wiarygodność i nie będzie już budził takich emocji.

Czy Joshuę stać na bezpieczne wyboksowanie Ruiza? Teoretycznie tak, ale diabeł tkwi w szczegółach. Joshua w ataku popełnia błędy i jest wrażliwy na kontry, a to z kolei woda na młyn rywala. Brytyjczyk jest też znany z kłopotów kondycyjnych, ale być może nie będą one tak wyraźne przy mniejszej wadze. „Zamierzam po prostu skopać mu tyłek” – przekonuje Joshua, ale ringowa bójka to ostatnie do czego powinien dążyć.

Ważną niewiadomą jest w tym wszystkim także miejsce akcji. Obaj zmierzą się na specjalnie wybudowanym stadionie, który powstał niedaleko Rijadu. Pogoda raczej nie pokrzyżuje im szyków – w sobotę wieczorem temperatura powinna wynosić około 18 stopni. Pięściarze pojawili się w Arabii Saudyjskiej z dużym wyprzedzeniem, więc żaden nie powinien mieć kłopotów z aklimatyzacją. Do ringu wyjdą około 21:45 polskiego czasu – transmisja w TVP Sport i TVP 1. Wcześniej w saudyjskich warunkach sprawdzi się Mariusz Wach (35-5, 19 KO), którego czeka ciężka walka z wysoko notowanym Dillianem Whytem (26-1, 18 KO).

Bukmacherzy i eksperci mimo wszystko stawiają na Joshuę, choć nie jest oczywiście tak wyraźnym faworytem jak przed pierwszą walką. Tyson Fury i Deontay Wilder przestrzegają, że Brytyjczyk nieświadomie wdepnął na niezłą minę i w wyjątkowych okolicznościach dał szansę zawodnikowi, który zawsze będzie jego stylistycznym koszmarem. Najbardziej prawdopodobne scenariusze są dwa – albo Joshua wyboksuje Ruiza z dystansu, albo prędzej czy później nadzieje się na kontrę i znów przegra przed czasem. A wtedy niepozorny grubasek z Meksyku odejdzie w dowolnie wybranym kierunku jako bohater jednej z największych sensacji w historii boksu i człowiek, który zarżnął kurę znoszącą złote jajka.

KACPER BARTOSIAK

Fot. Newspix.pl

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...