Ten scenariusz znają wszyscy gracze Football Managera: odpalasz mecz, prowadzisz w nim grę, stwarzasz sytuacje, ale piłka jak zaczarowana nie chce wpaść do siatki. Albo golkiper ma dzień konia, albo twoi napastnicy dostają głupawki i pudłują wszystko, co się da. Rywal? Rywal właściwie nic nie pokazuje, ale nie przeszkadza mu to zapakować dwóch sztuk, bo to strzał życia, bo to wylew twojego obrońcy. Można się wściec? Można, jeszcze jak. I cóż, dzisiaj takie spotkanie rodem z FM-a dostaliśmy w Boguchwale.
W roli zirytowanego gracza: Stal Stalowa Wola.
W roli irytującego komputera: Lech Poznań.
Naprawdę niezwykły był to mecz i to z paru powodów. Po pierwsze odbyliśmy podróż w czasie i co jakiś czas łapaliśmy się na pytaniach w typie: jak będzie wyglądać XXI wiek? Czy Polska wejdzie do Unii? Czy będziemy mieli już latające samochody? Czuliśmy się bowiem jak w latach dziewięćdziesiątych – murawa była dzisiaj mieszaniną błota i piachu z drobnym (symbolicznym) elementem trawy. Trzeba było wynosić gnój za pomocą łopat. Serio.
W tle hipermarket, szare bloki, przejeżdżające auta. Konkretnych marek nie sprawdzaliśmy, ale jeśli jechał Polonez Caro na czarnych blachach – żadne zdziwienie.
Po drugie, przechodząc już do samych boiskowych wydarzeń, okazało się, że van der Hart poza znakomitą grą nogami, potrafi też używać rąk i to nie tylko w celu konsumpcji kebaba. Gospodarze walili w niego jak w bęben, próbowali zaskoczyć na wszelkie sposoby, ale Holender dzisiaj nie chciał kapitulować. Bronił uderzenia Ciepieli, Fidukiewicza, Dadoka i bronił na różne sposoby, bo raz musiał być czujny na linii, a kiedy indziej parokrotnie skrócić kąt i wyjść do strzału z bliskiej odległości. Pełen zestaw, nawet jak Fidziukiewicz pokusił się może nie o swój strzał życia, ale roku pewnie tak, ładując zza pola karnego pod poprzeczkę, to van der Hart zbił to na rzut rożny.
Wypada więc pochwalić Holendra, ale to jest przecież szokujące, że w takim mecz to właśnie on był główną postacią Lecha. Stal to żaden potentat drugiej ligi, zespół siedzi w strefie spadkowej i mieliśmy wszelkie prawo wymagać udowodnienia tej różnicy klas. Coś jak wczoraj na przykładzie Legii – Górnik Łęczna to wicelider trzeciego poziomu rozgrywkowego, a nawet nie pierdnął przy Wojskowych. Nie miał absolutnie nic do gadania.
Tymczasem obecnie 49. zespół w Polsce podejmował u siebie Lecha, który wyszedł w naprawdę mocnym składzie i nic sobie z tego nie robił. Szybko dostrzegł, że jeśli to jest wilk, to taki ze szkorbutem i po przejściach. Wszystko rozbiło się o skuteczność i dobrą formę bramkarza, ale to wciąż dla Lecha wniosek prawie że kompromitujący.
Miał dzisiaj Kolejorz masę szczęścia. Najpierw Puchaczowi – już w drugiej minucie! – wyszło śliczne uderzenie, kiedy z rogu pola karnego zaskoczył Kalinowskiego tak, że ten nawet nie drgnął. Potem po przetrwaniu NAPORU ze strony Stali, błysnął Tiba, ładnie się zabrał z futbolówką w szesnastce i wstrzelił piłkę do bramki, a ta z przygodami wpadła do siatki.
Co więcej, zapamiętamy z ofensywnych zapędów Kolejorza? Pewnie próbę Dejewskiego, wybronioną przez bramkarza, ale to tyle. Wynik brzmi 2:0, tak samo, jak u wspomnianej Legii, ale jak ktoś obejrzał oba mecze, wie, że jedni zaprezentowali się bardzo dobrze, a drudzy co najwyżej przeciętnie. Rezultat rezultatowi nierówny.
I coś nam mówi, że zawodnicy Stali dzisiaj szybko nie zasną. Będą się zastanawiać – jak to nie wpadło, jak tamto wyjął ten cholerny Holender? Zdecydowanie była dziś szansa postraszyć Lecha jeszcze mocniej.
Stal Stalowa Wola – Lech Poznań 0:2
Puchacz 2′ Dejewski 69′
Fot. FotoPyk