Chwilkę czekaliśmy na jakiś wybitny albo nowatorski pomysł taktyczny Aleksandara Rogicia, ale bierzemy flamaster, zaznaczamy w kalendarzu 24 listopada 2019 roku, bo właśnie tego dnia ten pomysł się pojawił. Serb dużo ryzykował, można powiedzieć, że postawił wszystko na jedną kartę, ale hej, kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana. Otóż wygląda na to, że Rogić na odprawie zaproponował swoim piłkarzom wyjątkową myśl: nie gramy panowie, po prostu nie gramy, jak Steinbors wyjmie wszystko, to mamy remis i będzie w porządku. Cóż, Łotysz dwa razy skapitulował, więc nie wytrzymał tej wielkiej odpowiedzialności i cały misterny plan Rogicia poszedł w pizdu.
Wybaczcie nam tę sporą dawkę ironii, ale naprawdę, choć widzieliśmy w tej lidze wiele, to ostatni raz równie bezczelne olewanie obowiązków ofensywnych dostaliśmy przy okazji mundialu, w końcowych dziesięciu minutach spotkania Polski z Japonią. Tyle że tam Japończycy przynajmniej przeszli dalej, a Arce z takim paździerzowym podejściem wróżymy co najwyżej przejście do pierwszej ligi.
Gdynianie oddali w tym spotkaniu zero celnych strzałów.
ZERO CELNYCH STRZAŁÓW.
DWA NIECELNE.
Nie zdobyli się nawet na żadnego farfocla z dystansu, na żadną główkę po wrzutce, na żaden strzał rozpaczy z zerowego kąta. Przez cholerne 90 minut przebywania na murawie, bo przecież nie gry, ani razu nie kopnęli w światło bramki Sandomierskiego. Co na litość boską można robić przez półtorej godziny meczu piłkarskiego, jak nie strzelać? Przecież to jest jakaś kpina, soczysty plaskacz w twarze swoich kibiców.
Defensywna taktyka to jedno, ale dajcie spokój, taki Raków potrafił połączyć jedno z drugim i wygrał w Białymstoku. Arka jest o tyle gorsza, że musiała odstawić taki cyrk? Jeśli tak, powinna doskonale wiedzieć, gdzie jej miejsce. Na pewno nie na tym poziomie rozgrywkowym.
Nic na nich nie potrafiło podziałać mobilizująco. Dostali pierwszą bramkę? „Ech, no trudno…”. Dostali drugą? „Kurcze, szkoda… Coś jeszcze, bo śpieszymy się do Gdyni?”. Naprawdę nie wiemy po co ta zbieranina w ogóle pojawiła się w Białymstoku. Jeśli przyjechała autokarem – szkoda paliwa.
Ręce opadają, ale cóż, nie wina Jagiellonii, że rywal skompromitował się w wyjątkowej skali. To spotkanie ekipa Mamrota po prostu musiała wygrać i tak też się stało, bo Steinbors zwyczajnie w końcu musiał coś przepuścić. Jeszcze poradził sobie z sytuacyjnym strzałem Camary, jeszcze odbił wkrętkę Hiszpana z rzutu rożnego (bo nawet na słupku nie chciało się nikomu z gdynian stać), ale w końcu wpadło.
Prikryl nawinął Jankowskiego jak juniora, dorzucił, Klimala dostawił głowę i mieliśmy zwycięzcę. Swoją drogą ciekawym piłkarzem jest Czech. W tym sensie ciekawym, że naprawdę nie gra nic wielkiego, znika na długie minuty, ale często proponuje konkrety, dość powiedzieć, że więcej asyst w lidze ma tylko Starzyński.
W każdym razie: potem po centrostrzale Bodvarssona doszło do rykoszetu, piłka wpadła z kołnierz Steinborsowi i już naprawdę było po ptakach.
Czy Jagiellonia zagrała jakiś wielki mecz? Nie, absolutnie, drużyna w dobrej formie rozbiłaby dziś gdynian i 6:0, nawet na trzecim biegu, przecież goście załączyli ręczny i poszli na hot-doga. Widać, że białostoczanie w wybitniej dyspozycji nie są, trochę się męczą, nie mogą odpalić. Ale też mocno potrzebują punktów, by nie uciekła im czołówka, więc przynajmniej wykonali swoją pracę.
Arka nie zrobiła czegokolwiek. Przyjechała, postała, zaraz wyjedzie. Jedno określenie ciśnie się na usta: cyrk objazdowy.