Ile dzieli dziś Lecha Poznań i Legię Warszawa? Powiecie, że to banalnie proste pytanie, bo wystarczy odpalić tabelę, by ustalić, że dziewięć punktów, ale naszym zdaniem zdobyte oczka nie do końca tę różnicę odzwierciedlają. Dzisiejszy mecz Kolejorza z Koroną Kielce to najlepszy dowód. Zestawmy to starcie z wczorajszym spotkaniem stołecznej ekipy z Górnikiem lub wcześniejszą strzelaniną z Wisłą Kraków. Gdy Legia łapie frajera przy linach, naparza tyle, ile tylko wlezie. Gdy taką okazję dostaje Lech, odczuwamy głównie zażenowanie.
Kielczanie przyjechali do Wielkopolski z prostym planem – dostać do plecaka jak najmniejszy ładunek na drogę powrotną. W delegacjach w tym sezonie drużyna Mirosława Smyły wygrała tylko raz, w pierwszej kolejce z Rakowem, czyli w zasadzie była to jeszcze drużyna Gino Lettieriego, bo Smyle pewnie nawet wtedy jeszcze przez myśl nie przeszło, że za chwilę poprowadzi klub w Ekstraklasie. Do tego dochodzi remis z Arką i pięć porażek z rzędu na obcych stadionach.
To był IDEALNY rywal, by lechici odbili się po porażkach z Legią i Zagłębiem oraz remisie z Pogonią. Najlepiej wrzucając kilka goli, bo choć po wymęczonym przełamaniu nosem też pewnie pokręciłoby niewielu, to warto było zapewnić ludziom trochę rozrywki.
Tymczasem Lech zagrał tak, że za lepszą rozrywkę powinien uchodzi maraton filmów Patryka Vegi, żeby nie było wątpliwości – tych najnowszych. Ba! Stanie w kolejce do kasy w Lidlu wydaje się po końcowym gwizdku bardziej atrakcyjne.
Choć dość długo głównym zarzutem w kierunku poznańskiej drużyny był brak skuteczności. Jóźwiak spokojnie powinien mieć na koncie ze dwie asysty, ale jego podania marnowali między innymi Tiba i Jevtić. W dodatku skutecznością nie błysnął Gytkjaer, na którego kibice Lecha liczyli w kontekście dzisiejszego meczu chyba najmocniej. Trudno, zdarza się. Jednak – co gorsze – z czasem mecz się wyrównał i na to, że kielecka defensywa ugnie się pod naporem rywali, zanosiło się jakby coraz mniej.
Aż przypomniał nam się ten słynny mecz Lecha z Koroną na inaugurację rundy finałowej za Nenada Bjelicy. Tak, to było wtedy, gdy Kolejorz miał wszystko, by zdobyć mistrzostwo, a w 31. kolejce potknął się na grającej w dziwnym składzie Koronie u siebie, po golu jakiegoś Sanela Kapidzicia i zmarnowaniu wielu dogodnych sytuacji (w tym karnego), po czym już do końca się nie otrząsnął. Dziś kielczanom zabrakło tylko takiego Kapidzicia, który ni stąd, ni zowąd pieprznąłby zwycięską bramkę. W takie buty próbował wskoczyć Djuranović, ale lepiej będzie, gdy tego nie skomentujemy. Szczególnie ostatniej próby z wolnego.
Lech co prawda gola strzelić potrafił, ale Rogne – co sędzia ustalił po interwencji VAR-u – zrobił to ręką. Jak na marazm w swojej drużynie reagował Dariusz Żuraw? Cóż za niespodzianka, znów jej nie pomógł. Wejście Marchwińskiego za Puchacza jeszcze było okej, ale z drugą (i ostatnią) roszadą osoba pełniąca funkcję trenera Lecha czekała prawie do 80. minuty. Dopiero wtedy Tomczyk wskoczył za drewniaka Muhara. W swoim stylu zdążył otrzeć się o bramkę, nie mając nawet połówki dobrej sytuacji, gdy zza pola karnego po rykoszecie walnął w poprzeczkę, ale aż prosiło się, by dziś dostał więcej minut.
Za nami 15 kolejek, w dawnych czasach mówilibyśmy już o końcu rundy, a niezależnie od wyniku ostatniego meczu Lecha próżno będzie szukać w górnej ósemce tabeli. Tylko punkcik mniej mają ekipy Zagłębia i… Rakowa. Niby człowiek od dłuższego czasu widzi, jak ten Lech wygląda, ale mimo wszystko trochę dziwnie się czuje, gdy przeczyta to na głos.
Fot. FotoPyK