– Profesjonalni pisarze by się obrazili… – skromnie zaprzecza Remek, gdy próbujemy zgodnie z prawdą określić go mianem pisarza. Siedem książek, głównie z okresu międzywojnia, ciepłe opinie czytelników, niezłe recenzje krytyków. Ósma pozycja w jego dorobku jest jeszcze bardziej wyjątkowa, bo powstała na wyraźne życzenie łodzian. Dosłownie. Na 110-lecie Łódzkiego Klubu Sportowego, mieszkańcy miasta zadecydowali, że część pieniędzy z tzw. Budżetu Obywatelskiego zostanie przeznaczonych na sfinansowanie jubileuszowej publikacji, a jej autorem będzie Remigiusz Piotrowski.
– To na pewno duża nobilitacja dla mnie i mojego ułomnego warsztatu – brnie w skromność człowiek stojący za książką „110 meczów na 110-lecie ŁKS-u”. Pasjonat historii, człowiek odpowiadający za ŁKS w „Dzienniku Łódzkim”, ale przede wszystkim kibic. Spotkaliśmy się z nim w strefie skyboksów łódzkiego stadionu, którą od niedawna zdobią fotografie oraz malunki przedstawiające historię ŁKS-u. Za teksty – ich wartość merytoryczną oraz styl – odpowiadał właśnie Remek. W klubie nie pracuje, ale też nigdy nie odmawia dla klubu żadnej pracy, zresztą jak wielu innych ełkaesiaków, którzy swój talent dzielą z dwukrotnym mistrzem Polski.
– Na spotkaniu z czytelnikami, jeden z nich zwrócił mi uwagę, że we wszystkich moich książkach, nawet odległych tematycznie od futbolu, przynajmniej raz pojawia się ŁKS. Przedwojenni literaci, zamachy na elity drugiej RP, polskie podziemie – gdzieś zawsze przemycają mi się te trzy ważne dla mnie litery – uśmiecha się Piotrowski. Przeglądamy wspólnie jego dorobek. Ślepy Maks? Pojawiał się na stadionie przy al. Unii 2. Przedwojenni aktorzy? Jeśli nie spotykali się w kawiarniach na Piotrkowskiej, można było ich znaleźć na obiektach ŁKS-u. Żołnierze polskiego podziemia montujący kolejne akcje dywersyjne? Jeden z nich pochodził z Łodzi, chodził na mecze ŁKS-u.
Co było pierwsze? Historia i książki? Czy jednak ŁKS?
– Zdecydowanie najpierw był ŁKS. Miałem 6 lat, ojciec zabrał mnie w tajemniczą podróż, która zaczynała się na przystanku linii tramwajowej 26. To był mój ulubiony tramwaj, zawoził mnie spod domu na al. Unii 2. Tramwaju już nie ma, ŁKS na szczęście ma się dobrze – zaczyna Remek. – Historia pojawiła się trochę przy okazji. Okazało się, że żeby złapać ełkaesiackiego bakcyla, trzeba poznać jego dzieje. Tylko wtedy da się w pełni zrozumieć to uczucie. To nie jest nigdy łatwa miłość. To nie są łatwe emocje. Trzeba czasu, cierpliwości, dużo wyrozumiałości, by ten ŁKS traktować jako stałego towarzysza życia codziennego. Historia tłumaczy wiele zjawisk. Nie wierzę, że historia się powtarza, ale powtarzają się pewne procesy. Zwłaszcza w takim miejscu.
Takim miejscu, czyli w Łodzi. W teorii dla historyka to nie jest najbardziej wdzięczny teren działań – dynamicznie rozwijające się miasto powstało jako efekt uboczny rewolucji przemysłowej, a więc z perspektywy miłośnika historii – całkiem niedawno. Z drugiej strony taki rodowód tworzył wyjątkowo barwną mozaikę, którą Remek często nakłada na dzieje samego Łódzkiego KS-u.
– Klub jest bardzo uzależniony od koniunktury tego miasta, od jego problemów społecznych czy gospodarczych, swego czasu nawet kulturowych. Można doświadczać ŁKS-u nie znając tego wszystkiego, natomiast ja staram się popularyzować historię, bo ona zwyczajnie na to zasługuje. Jest ujmująca, ale nie jest oparta na łatwych wzruszeniach. To jest jedna, długa opowieść, ale jest w niej dużo wątków, nie sposób traktować jej w sposób biało-czarny – przekonuje Piotrowski. – To zwraca uwagę: łódzkość, silnie zakorzeniona w ludziach ŁKS-u, bo kimże byli twórcy tego klubu, kim byli ci, którzy tworzyli go w bardzo ważnym okresie, czyli po odzyskaniu niepodległości. ŁKS nie odniósł żadnych sukcesów na arenie krajowej, natomiast nabierał krzepy. Dzisiaj byśmy powiedzieli: budował strukturę oraz infrastrukturę. Ta druga zresztą przetrwała wieki, byliśmy na nią skazani nawet my, chociaż w ostatnich latach jej funkcjonowania ten obiekt był już bardzo wysłużony.
ŁKS pod tym względem jest klubem dość charakterystycznym. Niektóre kluby swoje miasto trzymają jako człon w skrócie przed nazwą – Gliwicki KS Piast. Białostocki KS Jagiellonia. Łodzianie, podobnie do założonych w podobnym okresie Cracovii czy Resovii, poprzestali właściwie na nazwie miasta. Od początku aż do dziś podkreślali swoje związki z Łodzią.
– Jeśli spojrzymy na tamten okres, klub tworzyło wielu bardzo różnorodnych ludzi, których łączyła po prostu Łódź. Jakkolwiek banalnie to brzmi, przed wojną krążyło hasło: przyjaciel ŁKS-u, to przyjaciel Łodzi. Twórcy ŁKS-u zresztą czarno na białym zaznaczyli w pierwszych wersjach statutu: członkiem może być każdy, bez względu na pochodzenie społeczne, sympatie polityczne czy nawet na wyznanie. To rzutowało na sposób myślenia o ŁKS-ie, ale też na sposób pracy klubu. ŁKS stał się uzależniony od Łodzi, od tego jak się jej wiedzie, ale jednocześnie stał się najważniejszym symbolem sportowym miasta – wspomina Piotrowski.
Gdy Łódź rosła a fabryki pracowały na pełnych obrotach, ŁKS-owi niczego nie brakowało. W okresach stagnacji, problemy miasta momentalnie odbijały się na klubie.
– Tak pozostało, choć już w mniejszym stopniu, aż do dziś. ŁKS był klubem wszystkich łodzian, jest nim nadal i przypuszczam, że tak pozostanie. Mam tu na myśli przede wszystkim fakt, że nigdy żaden łodzianin nie będzie się tu czuł obco – przekonuje pisarz. – Świetnie czuł się na naszych obiektach pierwszy prezydent niepodległej Łodzi, Aleksy Rżewski, który swoją drogą był również wiceprezesem klubu, a i jego decyzja pozwoliła na wybudowanie parku sportowego przy al. Unii 2. Świetnie czuli się tutaj przedstawiciele lokalnego unterweltu, ze Ślepym Maksem, legendarnym bałuckim gangsterem na czele. Świetnie czuli się ludzie bez względu na polityczną proweniencję – na stadionie bywał drugi prezydent Łodzi, później zamordowany, Marian Cyrański. Rżewski był socjalistą, Cyrański endekiem, Bolesław Fichna to sympatyk sanacji – wszystkich łączyła Łódź i łączył ich ŁKS. Po przejściu przez bramy stadionu zapominali o tym, co ich dzieliło. Cieszy mnie to, że tak pozostało do dzisiaj. Ludzie, którym na co dzień nie jest po drodze, na ŁKS-ie na kilkadziesiąt minut zapominają o sporach.
To dlatego ŁKS stał się najpopularniejszym z ówczesnych łódzkich klubów.
– Konkurencję tworzyły kluby żydowskie czy niemieckie, ale tam grono sympatyków było zawężone. Tu? Przychodzili bogaci, biedni, duża rolę odgrywała tzw. inteligencja pracująca, czyli aspirująca klasa średnia. Ludzie z wykształceniem, którzy nie należeli do krezusów, ale swoją wiedzę i wykształcenie chcieli dzielić z ŁKS-em – tłumaczy Piotrowski i nie da się uciec od skojarzeń z dzisiejszym ŁKS-em. Książkę na 110-lecie napisał kibic-pisarz, klubowy browar warzy kibic-piwowar, loże stadionowe zaprojektował kibic-architekt. – Zawsze uważałem, że za te unikalne emocje, warto odwdzięczyć się na tyle, na ile pozwala talent, którym cię obdarza Stwórca. Osobiście staram się popularyzować, nagłaśniać, zwiększać świadomość. Kto zna historię, ten wie, że ŁKS nie byłby takim klubem, gdyby nie ludzie, którym chciało się poświęcać swój czas i talenty na rzecz ŁKS-u.
***
Powstanie książki na 110-lecie ŁKS-u poprzez Budżet Obywatelski to tak naprawdę zasługa dwóch osób. Karol Żuchalski, kibic, który był autorem projektu zgłoszeniowego oraz Remek Piotrowski, kibic, który po zwycięskim głosowaniu chwycił za pióro. Wydawcą stał się Urząd Marszałkowski Województwa Łódzkiego, który zgodnie z wolą głosujących przeznaczył na to fundusze z BO. Sama konstrukcja to po prostu opis 110 meczów w 110-letniej historii ŁKS-u. To jednak zaledwie pretekst do snucia opowieści o ludziach, zjawiskach i zdarzeniach z bujnej historii Łodzi i ŁKS-u, gdyż one przecież zawsze idą w parze.
– Wiedziałem o tym już przed napisaniem tej książki, nie uchwycę fenomenu ŁKS-u nawet na 500 stronach. To złożone zjawisko, prawdy o nim nie da się oddać za pomocą jednej formy i pomocą jednego pióra, w dodatku ułomnego, bo mojego – uśmiecha się Piotrowski. – Zrezygnowałem z opisu całej historii, która zresztą znalazła się w książce na stulecie. Zdecydowałem się na 110 spotkań, które były punktem wyjścia do prezentacji wydarzeń czy postaci. Wycinek rzeczywistości, głos do dyskusji. Czułem też zresztą ciężar, że o jej wydaniu zadecydował vox populi. Dla mnie ważne o tyle, że potwierdza: ludzie chcą poznać historię, chcą znać przeszłość.
Książka to galeria inspiracji – są w niej omówione i piłkarskie, i trenerskie sukcesy Władysława Króla, trenera „Rycerzy Wiosny” z lat pięćdziesiątych, który doprowadził swoich podopiecznych do zwycięstwa w Pucharze Polski oraz pierwszego mistrzostwa w historii klubu. Nie brakuje mniej znanych anegdot i opowieści z przedwojennego okresu. Jest mecz z Manchesterem United w eliminacjach Ligi Mistrzów, ale jest i IV-ligowe granie w trakcie odbudowy po bankructwie z 2013 roku. Historia jest o tyle interesująca, że ŁKS jako jeden z nielicznych klubów przetrwał i czas przed odzyskaniem niepodległości, i wojenną zawieruchę, i to, co przyszło tuż po niej.
– ŁKS mówiąc delikatnie nie był faworytem władzy ludowej zaraz po zakończeniu II wojny światowej. W pojęciu tych dżentelmenów nie mieścił się klub uważany za własność burżujów, inteligencików, kompletnie nielicujący z ideologią proletariacką. Oni bardzo szybko dali za wygrana. ŁKS był tak bardzo kochany przez łodzian, już w 1946 roku organizowano pierwsze mecze, nawet z drużynami z Czech czy Szwecji. Ludzie przychodzili tysiącami, na jednym z meczów część z nich siedziała na dachu pobliskiego Dworca Kaliskiego. Żeby nie wiem jak mocno taki klub nie pasował do wizji świata słusznie minionej władzy – nie byli w stanie się temu przeciwstawić. Oczywiście potem we władzach ŁKS-u pojawili się ludzie z nadania politycznego, optyka się zmieniła, ale ŁKS przetrwał to, czego nie przetrwały Warta Poznań, Garbarnia Kraków czy Polonia Warszawa, które po wojnie traciły swoją pozycję. Do połowy lat siedemdziesiątych nie miał żadnej konkurencji piłkarskiej i na pewno jest jednym z nielicznych wyjątków – opowiada Piotrowski.
Ruszamy korytarzem w strefie biznesowej łódzkiej trybuny. Na ścianach dżentelmenom w kapeluszach fedora towarzyszą oprawy kibiców sprzed paru lat. Tomasz Wieszczycki i Grzegorz Krysiak mają tu miejsca tuż obok Stanisława Terleckiego i Antoniego Gałeckiego. Remek mógłby godzinami opowiadać o każdej fotografii.
– Antoni Gałecki. Uczestnik naszego legendarnego, pierwszego mundialowego meczu, przegranego z Brazylią. Obok Wawrzyńca Cyla i Władysława Karasiaka najlepszy przedwojenny obrońca, tzw. „bek”. Najpierw walczył w kampanii wrześniowej, trafił do armii Andersa, był w Afryce Północnej, był pod Monte Cassino. Wrócił do ŁKS-u po wojnie, po krótkim pobycie na Wyspach Brytyjskich. Wiadomo, co oznaczał w tamtych latach żołnierz armii Andersa, przypominający ludziom o tym, o czym władza pamiętać nie chciała. Szybko dano mu do zrozumienia, że jego miejsce nie jest na boisku, a ludzie powinni o nim zapomnieć – stoimy pod fotografią odznaczonego Gwiazdą Afryki i Krzyżem Monte Cassino ełkaesiaka. – Władza nie życzyła sobie, by kondukt żałobników przy pogrzebie przeszedł obok stadionu ŁKS-u.
Losy wojenne?
– Kazimierz Wardęszkiewicz to był przedwojenny szanowany sędzia, wielki przyjaciel ŁKS-u i miłośnik piłki nożnej. Niestety trafił w czasie wojny do Auschwitz, prawdopodobnie właśnie tam, w jednym z listów już z obozu adresowanym do brata zawarł te pamiętne i pozostające w głowie każdego kibica słowa: „chciałbym jeszcze raz zobaczyć stadion przy al. Unii”. Nie dane mu było, Niemcy go zamordowali…
Mijamy fotografię, na której znajduje się kilkunastu dżentelmenów w galowych strojach, pod krawatem, z laskami.
– Problemy wyjazdowe. Ełkaesiacy w 1909 roku pojechali na zawody do Częstochowy. Nie jest do końca jasne, dlaczego zostali zatrzymani, prawdopodobnie chodziło o odzywkę jednego z zawodników do stróżów prawa. To zdjęcie z zatrzymania całej drużyny – uśmiecha się Piotrowski.
Trudno jest spojrzeć krytycznie na klub, do którego czuje się przywiązanie?
– Właśnie przez to przywiązanie staram się spojrzeć krytycznie. To nie jest postawa, ale metoda badawcza, tylko przez krytykę da się lepiej zrozumieć poszczególne zjawiska czy detale, które składają się ostatecznie na ocenę całych dziesięcioleci. ŁKS ma zresztą nadal, zwłaszcza w tym najbardziej mnie interesującym okresie, czyli w dwudziestoleciu międzywojennym, sporo białych plam, które wciąż czekają na swojego odkrywcę. Do tego nawet w tym pionierskim okresie, jeszcze przed odzyskaniem niepodległości, jest jeszcze kilka zdarzeń do wyjaśnienia i zgłębienia – wyjaśnia Remigiusz Piotrowski. – Ja zresztą powtarzam, że każda rozmowa o ŁKS-ie to jest dobry uczynek. Nie chodzi o jakieś propagandowe dudnienie, ale po prostu zastanawianie się nad nim, autorefleksję, wymianę myśli, tworzenie takiego twórczego fermentu.
– Staram się to robić na co dzień. Jak jeden z wielu zwyczajnych kibiców, którym serce bije w ełkaesiackim rytmie.