Reklama

Mecz Widzewa z Legią okazał się meczem Widzewa z Legią

redakcja

Autor:redakcja

31 października 2019, 01:36 • 8 min czytania 0 komentarzy

Chciałem od tego meczu tylko jednego. By mecz Widzewa z Legią okazał się meczem Widzewa z Legią.

Mecz Widzewa z Legią okazał się meczem Widzewa z Legią

By nie był karykaturą siebie, marną podróbką, jeszcze jednym papierowym tygrysem polskiego futbolu, który najlepiej wyglądał na zapowiedziach.

Oczekiwania były wywindowane: pierwszy mecz od sześciu lat, a że w piłce czas płynie znacznie szybciej, to zdawało się, że to pierwszy mecz od jakiejś epoki. Fakt, że Legia pierwszy raz przyjechała na nowy stadion Widzewa, tylko pogłębiał to uczucie. Zresztą, co tu gadać, skoro samo losowanie wywołało emocje w całej piłkarskiej Polsce, odpalając wehikuł czasu i strumień wspomnień.

Nawet sam dokładałem osobistego bagażu: mecz Widzewa z Legią z 15 kwietnia 2000 roku – dwa gole Zająca, Gęsior w dziewięćdziesiątej minucie na 3:2, niesłychanie lżony Citko, który przyjechał z Legią – był pierwszym meczem, jaki widziałem na żywo na stadionie, a zarazem ostatnim jaki Widzew z Legią wygrał.

Dla mnie to spotkanie było jednym z fundamentów całej piłkarskiej pasji: przenosisz się na drugą stronę telewizora, przestajesz lizać cukierek przez szybę, zjawiasz się na meczu, a mecz okazuje się fantastyczny pod każdym względem.

Reklama

Gdy dzisiaj do pierwszego gwizdka Szymona Marciniaka brakowało sekund, pomyślałem sobie: to się może nie udać z tysiąca przyczyn. Legia właśnie powiozła Wisłę siódemką, Widzew to trzecioligowiec, który męczył się w weekend w Boguchwale. To może się skończyć jakimś płaskim 0:3 bez historii, ułożonym od – powiedzmy – siódmej minuty, gdzie okej, kibicowsko NA PEWNO będzie ciekawie, trybuny będą żyć swoim życiem, zrobią widowisko, ale nie deprecjonujmy – cóż – sportu w sporcie.

A jednak spełniło się i mecz Widzewa z Legią był aż sobą.

To, co uderzyło w pierwszej kolejności, to decybele.

Reklama

Poprzedni pucharowy mecz Widzewa też był naładowany kontekstami: przyjechał Śląsk, a Śląsk to Robak, to oświadczenia Ultras Silesii, dotykające nawet krzyżowania Jezusa Chrystusa.

Ale choć tam było czuć rywalizację trybun, tak dziś atmosfera była elektryczna, czuć było to wzajemne napięcie, potrójną chęć by przypomnieć się rywalowi.

Nie brakło tych bluzgów, co zawsze, bluzgów, które chcąc nie chcąc zna cała Polska. Gdy przychodziło jednak typowo do dopingu, to trzeba oddać jednym i drugim – Legia dopingowała równo, cały czas, jak tylko Widzew łapał na trybunie oddech, od razu przebijał się głośny, miarowy doping Legii i Widzew był jak wywołany do tablicy, zmuszony by ryknąć z całych sił. Zbyt często mówi się, że trybuny grają swój mecz, zazwyczaj jest to na wyrost – dziś nie było. Zostając w tej metaforze, nawet taki kibicowski ignorant jak ja był w stanie bez pudła wyczuć tempo tej gry, akcje zaczepne, ofensywę, posiadanie piłki, kontry, a także osławioną – a jakże – jazdę na dupie, tyle że w okrzykach.

 W temacie opraw, racowisk, przerwanego na dziewięć minut meczu po piro na sektorze Legii, a także palonej legijnej flagi w sektorze Widzewa – wybaczcie, ograniczę się do odnotowania wydarzeń, nie moja branża, nie moja tematyka, nie wyjaśnię, nie rozwinę. Jestem natomiast PEWIEN, że legioniści najchętniej podjęliby Widzew za tydzień u siebie, by zrobić jakiś rewanż, a kolejne spotkanie obu ekip nabrało szeregu nowych kontekstów dla najbardziej zainteresowanych. Choć i bez tego: przecież przypomnę, że trzy lata temu w plebiscycie Legii to Widzew kibice legioniści w wybrali za rywala stulecia. Dzisiaj chłonąc meczową atmosferę czułeś, że tak właśnie jest.

SONY DSC

SONY DSC

SONY DSC

Untitled 1

Ale choć trybuny trybunami, bo trudno nie mówić o nich przy rywalizacji Widzewa z Legią, tak najlepsze było to, że mecz dojechał również na boisku, co nie było najbardziej przewidywalnym scenariuszem.

Zastanawiano się jaki skład pośle do boju Vuković, czy będzie przegląd rezerw, od których i tak należałoby wymagać zwycięstwa, bo Widzew Widzewem, a dwie klasy rozgrywkowe różnicy i zbieranie punktów w lidze swoją drogą. Ale Vuko nie bawił się w półśrodki, postawił na bardzo mocny skład.

Powiem to od razu, by nie przedłużać: w piłkę lepiej grała Legia Warszawa. To jest niezaprzeczalne, niepodważalne. Już w pierwszej, bezbramkowej połowie, momentami jak legioniści przyspieszali, to Widzew wyglądał nie jak drużyna piłkarska, ale jak postacie z poprzykręcanych do stołu starych piłkarzyków na sprężyny. Tylko w pierwszej połowie:

– Legia miała dwie sytuacje sam na sam, jedną obronił Pawłowski, drugą w komiczny sposób spartaczył Novikova;

– Czterech czy pięciu zawodników Widzewa wrzucił na karuzelę Luquinhas, potem dogrywając do Kante, który uderzył w poprzeczkę;

– Pawłowski cały czas musiał być czujny jak ważka, nie raz musiał wyjaśnić sytuację;

Widzew dawał to, co mógł dać, czyli walczył.

Wiedział, że nie zasypie przepaści w umiejętnościach, ale przy odrobinie szczęścia z zaangażowania może coś się urodzić. Miał ze dwie niezłe sytuacje, choć zblokowane w porę przez legionistów, jedna symptomatyczna – po odbiorze wysoko na połowie Legii, czyli stworzona czystą walką, bo klepanie nie wychodziło, zawsze czegoś brakowało. Tak, Widzew miał więcej posiadania piłki, ale głównie dlatego, że Legia pozwalała mu klepać na własnej połowie – wyglądało to prawie jakby szybko skumała, że widzewiacy średnio sobie z tym radzą i nawet nieszczególnie naciskani są w stanie popełnić błąd. Jedna akcja z drugiej połowy była komiczna: jeden z widzewiaków pokazywał, że ma przestrzeń na swojej stronie – partner z piłką dostrzegł, ale zamiast zagrać bezpośrednio, podał do stopera, by ten się wykazał. Stoper zamiast od razu odegrać, ciągnął piłkę z piętnaście metrów – przerzucenie ciężaru gry, które trwało z minutę i było zaprzeczeniem tego, czym miało pierwotnie być.

Tak, Widzew odgryzał się, ale pod koniec pierwszej połowy przypominało to oblężenie bramki Pawłowskiego. Pętla zaciskała się, ale nie zacisnęła. W przerwie pomyślałem jednak, że gole dla Legii padną i to w pierwszym kwadransie po zmianie stron.

Nie pomyliłem się. Prawa strona Widzewa, która już w pierwszej połowie stanowiła momentami autostradę do bramki, znowu dała o sobie znać. Karbownik zabawiał się jak na treningu, a Legia wyglądała, jakby grała piętnastu na dziesięciu. Trafił Kante, potem Wszołek – gole z bliska, gole po rozklepaniu defensywy, szczególnie ten drugi wyglądał  na to, że zarysowała się wreszcie różnica, bo przecież Legia w tej akcji trafiła w słupek, a jeszcze doskoczyła, dobiła. Widzew nie był w stanie wybić piłki, przyglądał się jak rywal robi w jego szesnastce na co ma ochotę.

Było 0:2.

Znajomy wynik?

Tak, ale powiedzmy sobie szczerze: doskonale wiem czym BYŁ widzewski charakter, jak Widzew mojego dzieciństwa wygrywał mecze nie do wygrania, jak był mistrzem odrabiania strat w spotkaniach o największą stawkę. Ale minęło tyle lat. Przez ten czas znacznie częściej po prostu wycierano sobie widzewskim charakterem gębę, próbując go na siłę przypisać grupie zawodników, która nie miała szans czegoś tak wymagającego odtworzyć. Tam, wtedy, w latach dziewięćdziesiątych i wcześniej, zebrali się ludzie nadający na jednych falach, a do tego doskonale grający w piłkę. To nie Hollywood, to nie Harry Potter, nie każdy kto trafi na Piłsudskiego będzie w stanie to odtworzyć, bo to zwyczajnie, ordynarnie trudna sztuka – a jednak wiele razy kibice Widzewa żyli takim mitem, chcieli w niego uwierzyć, by potem złudzenia szły w pył.

A jednak ta grupa odtworzyła tamten czar.

A jednak znowu od 0:2 do 2:2, a jednak znowu stracone gole zdawały się ich nakręcić, zamiast przytłumić, a jednak znowu wszystko wydawało się możliwe.

Oczywiście, że Legia przy tych golach wydatnie pomogła. Karny klasycznie z dupy – tam nie było takiego zagrożenia, żeby faulować, akcja już wygasała, zapowiadało się maksymalnie – powiedzmy – na korner. A jednak jedenastka, Robak, gol i wiara. Siłą tej wiary, odwagi i odrobiny szczęścia padł drugi gol, ale znowu: po samobóju.

To był dobry mecz już wcześniej, nawet bezbramkowa pierwsza połowa broniła się piłkarsko, okazji było sporo, tempo gry też jak trzeba. Ale przy 2:2 chyba nie było nikogo, kto nie siedziałby na skraju fotela, kto miałby odwagę wyjść chociaż na minutę do toalety. Widzew i Legia szły cios za cios. Nie kalkulowały.

Dokładnie tak jak robiły to w swoich najlepszych meczach lat dziewięćdziesiątych, gdzie owszem, jakości piłkarskiej było więcej, bo stanowiły dwa zespoły na solidnym europejskim poziomie, ale też nad tamtymi spotkaniami unosił się duch braku kunktatorstwa, chęć wygrania nie murarką, nie grą na czas, nie sposobem, ale po prostu grą w piłkę.

Legia gra w piłkę lepiej więc strzeliła trzeciego gola. Niby fartownego, niby to nie musiało wpaść, niby zaplątał się Lewczuk i wpadło, ale to był jednak gol, na którego zasłużyła, bo była w tym meczu piłkarsko lepsza. Widzew przegrał, wciąż nie ma w XXI wieku wygranej nad legionistami, ale nikt z tego tytułu nie będzie rozdzierał szat – to spotkanie i tak dało widzewiakom wiele. Widzew gra na trzecim poziomie rozgrywkowym, zagrał dziś odważną piłkę, momentami radosną, ale też momentami ocierającą się o naprawdę dobrą grę – szampanów nikt nie otwiera, nie róbmy jaj, żeby porażkę z Legią uważać za sukces. Ale spokojnie można uznać ten mecz za taki, który pomoże budować zespół, który wywalczy cel awansu do Ekstraklasy.

SONY DSC

SONY DSC

SONY DSC

SONY DSC

Myślę też, że ten mecz przypomniał piłkarskiej Polsce czym potrafią być spotkania Legii z Widzewem i dlaczego stanowią kapitał nie tylko tych dwóch klubów, ale całej polskiej piłki, której dodają kolorytu. Dobitniej Widzew nie mógł odpowiedzieć na pytanie dlaczego warto, by znalazł się w Ekstraklasie – ta atmosfera, ten prąd, ten klimat najmocniej nabiera wyrazu w grze z innymi dużymi markami.

Oczywiście, że nie każdy mecz Widzewa z Legią będzie taki – sam kiedyś tłukłem się pół Polski za czasów studenckich, by obejrzeć beznadziejne 0:1, sam pamiętam, gdy sportowo Widzew stanowił dla Legii komicznie słabe tło.

Ale to jest futbol, każdy mecz to osobna historia, na długą metę liczy się to, czym dane mecze i dane rywalizacje POTRAFIĄ BYĆ. A pod tym względem dziś okazało się, że gra Widzewa z Legią nie zakurzyła się ani na trochę, może nawet przerwa dobrze jej zrobiła.

Leszek Milewski

PS: Aha, Widzewie, jak się podejmuje gości z innego miasta – gości w liczbie ze zrozumiałych przyczyn nadprogramowej – to warto zadbać o niuanse. Na przykład o to, by do herbaty była także… ciepła woda w nadprogramowej ilości, bo inaczej szybko się skończy, szczególnie, że przymrozek.

Fot. Tomasz Nojek

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...