Reklama

Legia drży o napastnika. No kto mógł się tego spodziewać?!

redakcja

Autor:redakcja

30 września 2019, 13:11 • 4 min czytania 0 komentarzy

Niby powinniśmy się już przyzwyczaić, że logiki w budowaniu kadr ekstraklasowych zespołów często jest mniej więcej tyle co słońca w październiku, ale jakoś ciągle nie potrafimy machnąć na to ręką. Szczególnie wtedy gdy mówimy o klubach, które chcą uchodzić za wielce profesjonalne, pod wieloma względami nieodstające od zachodnich standardów. Takim zespołem na pewno chciałaby być Legia Warszawa, no ale niestety – nie wskazują na to ani wyniki, ani większość działań. No bo zgodzimy się chyba, że poważny klub nie może w końcówce września drżeć o to, czy będzie miał kto strzelać dla niego bramki. 

Legia drży o napastnika. No kto mógł się tego spodziewać?!

A niestety od soboty tak to w stolicy Polski wygląda. O ile początek sezonu w przypadku warszawskiego zespołu upłynął w dużej mierze pod znakiem dyskusji na temat tego, którego napastnika powinno się wystawiać, o tyle teraz na tapecie ląduje nieco zmodyfikowane pytanie – czy będzie można wystawić jakiegokolwiek?

Jak do tego doszło? Przede wszystkim w zaskakująco szybkim tempie. Jeszcze na początku sezonu nic zwiastowało podobnych problemów. W kadrze Legii na pierwszy obóz byli Carlitos, Jarosław Niezgoda, Vamara Sanogo i młody Maciej Rosołek. Na zgrupowaniu w Austrii do drużyny dołączył Sandro Kulenović, który brał udział w młodzieżowym Euro, a w połowie lipca wrócił Jose Kante, którego reprezentacja tydzień wcześniej odpadła w 1/8 finału Pucharu Narodów Afryki.

Pięciu chłopa do gry plus młodzieżowiec – prawdopodobnie każdy trener w lidze chciałby mieć taki komfort.

Reklama

Jednak to już wspomnienie. Ciągle świeże dla każdego, kto nie ma problemów z pamięcią, ale tylko wspomnienie. Najpierw był pech, bo już w trakcie pierwszego meczu Vamara Sanogo zerwał więzadła krzyżowe i wypadł na długi czas, ale to, co wydarzyło się później, jest już kwestą klubowej polityki i tego, jak zdecydowano się rozegrać pewne sprawy.

Sprzedaż zarówno Kulenovicia, jak i Carlitosa, pewnie da się uzasadnić ze względów ekonomicznych, bo Legia, która po raz kolejny puchary obejrzy w telewizji, musi próbować spiąć budżet, ale pod względem sportowym to po prostu ogromne ryzyko. Jeszcze na początku września wydawało się, że klub będzie ratować sytuację podpisaniem gracza bez ważnego kontraktu (mówiło się np. o Jonathasie), ale ostatecznie z takich graczy trafił do Wojskowych tylko Paweł Wszołek, który napastnikiem nie jest i nigdy nie był.

Zostają więc Jarosław Niezgoda i Jose Kante. Jeden ma instynkt do strzelania bramek, ale nie ma zdrowia, drugi zdrowie ma całkiem niezłe, ale nie posiada instynktu. Gdyby zrobić z nich jednego napastnika, miałby on wielkie szanse na koronę króla strzelców, ale – cóż za niespodzianka – to się nie wydarzy. Legia będzie musiała męczyć się z ich ograniczeniami.

A te dały o sobie znać bardzo szybko. Jarosław Niezgoda, który błysnął formą w końcówce sierpnia i na początku września, już po 45 minutach musiał opuścić boisko w meczu z Lechią. Powodem było mocne stłuczenia mięśnia. Są oczywiście groźniejsze kontuzje, niewykluczone, że już w kolejnym spotkaniu napastnik będzie do dyspozycji Vukovicia, ale pamiętajmy, że mówimy o piłkarzy wyjątkowo podatnym na wszelkie problemy ze zdrowiem. W tym roku zaburzyły one jego przygotowania do sezonu. W poprzednim pozwoliły mu zagrać tylko w pięciu ligowych spotkaniach. Nawet w sezonie 2017/18, za który był powszechnie chwalony, stracił początek (Legia zdążyła odpaść z pucharów) i końcówkę, w której ważyły się losy mistrzostwa.

Dziś nietrudno wyobrazić sobie przykrą dla wszystkich (bo życzymy mu rzecz jasna zdrowia) powtórkę. Wtedy Legia zostanie z Jose Kante, który…

– ściągany był sezon temu okazyjnie jako uzupełnienie składu,
– po przyzwoitym początku nawet w tej roli się nie sprawdził, więc poszedł na wypożyczenie do drugiej ligi hiszpańskiej (14 meczów, 3 gole),
– nie przepracował z drużyną okresu przygotowawczego,
– co prawdopodobnie najważniejsze – nie grzeszy i nigdy nie grzeszył skutecznością (1 gol z Puszczą w 7 meczach w tym sezonie, ogółem 21 bramek w 100 występach w Ekstraklasie).

Reklama

Przeciwko Lechii Gdańsk Kante najgroźniejszy był wtedy, gdy złamał nos Michałowi Nalepie. I nawet ta sytuacja dobrze pokazuje igranie z losem w wykonaniu warszawskiego klubu – gdyby napastnik dostał za to czerwoną kartkę (a spokojnie mógł ją obejrzeć i nie byłby to skandal), Legii groziłby brak jakiejkolwiek dziewiątki na najbliższe spotkanie.

I chyba trzeba by było ładnie poprosić Marka Saganowskiego o odwieszenie kariery. Obserwując kilku ligowych napastników, oczywiście nie mamy pewności, że byłby od nich gorszy, ale w przypadku drużyny, która chce odzyskać mistrzostwo, chyba w ogóle nie powinno się dopuścić do sytuacji, w której można w ten sposób sobie żartować.

Fot. FotoPyK

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...