Podróże ligowe to stały element funkcjonowania klubu piłkarskiego i życia każdego piłkarza. Pozornie nie ma w nich nic ciekawego. Ot, kilka godzin drogi w jedną i w drugą stronę. W rzeczywistości jednak jest wprost przeciwnie, bo czas spędzony w drodze konsoliduje drużynę, tworzy jej atmosferę i niekiedy bywa ciekawszy niż same mecze. Czym najczęściej zawodnicy wypełniają czas podczas poruszania się autokarem? Jakimi środkami transportu jeszcze podróżują? Który trener PKO Bank Polski Ekstraklasy zabrania pić alkoholu podczas jazdy, a który wprost przeciwnie? Jakie przesądy miał Adam Nawałki, a jakie Jurij Szatałow? Czy w drodze da się zasnąć i wyspać? Czy odzież kompresyjna faktycznie działa? Który piłkarz sypia w kanciapce kierowcy? Jak walczy się z grupami pokerowymi? Kto padł ofiarą żartów telefonicznych?
Totolotek oferuje kod powitalny za rejestrację dla nowych graczy!
Zapraszamy na obszerny przegląd ligowej logistyki.
***
Narzeka na nie prawie każdy. Bo męczą, są długie, niekomfortowe, niewygodne, czasami nie można podczas nich spać, a nieodpowiednio zorganizowane mogą przyczynić się nawet do zachwiania dyspozycji na boisku i w konsekwencji porażek. Odkąd dobre kilka lat temu temat tabu, które stanowiła intensywność konieczności ligowej logistyki, przerwał serią kontrowersyjnych wypowiedzi Michał Probierz, nikt już nie boi się wyrażać swoich frustracji w tej dziedzinie. Zdarza się, że trenerzy usprawiedliwiają nawet niepowodzenia swoich zespołów długimi podróżami, bo faktycznie większość ekstraklasowych zespołów pokonuje rokrocznie ponad pięć tysięcy kilometrów w samych rozjazdach i tego dystansu nie da się zlekceważyć.
– Jesteśmy w podobnej sytuacji jak Pogoń Szczecin. Tylko, że oni na zachodzie, my na wschodzie. Pamiętam, jak „Portowcy”, mając naprawdę bardzo daleko do Białegostoku, przyjechali kiedyś do nas autokarem i zastanawialiśmy się, jak wypadną po takiej podróży. Ostatecznie wygraliśmy 1:0, ale niezasłużenie, bo goście dominowali, prowadzili grę, stwarzali sytuacje i rozegrali bardzo dobre spotkanie. Można było odnieść wrażenie, że w ogóle się na nich ta podróż nie odbiła. I nic dziwnego, bo w trybie siedmiodniowym prawie żaden dyskomfort nie istnieje. Problem pojawia się dopiero, kiedy mecze odbywają co trzy dni. Wtedy dzień, który powinno przeznaczyć się na wypoczynek i regenerację spędza się w niewygodnej podróży, ale wiadomo, że nie każdy zespół się z tym boryka – stwierdza Ireneusz Mamrot, trener Jagiellonii Białystok.
Wszystkie kluby Ekstraklasy i większość z I ligi wypracowały system, w którym na mecze wyjazdowe udają się dzień wcześniej, żeby zawodnicy spokojnie mogli zregenerować się, wyspać i następnego dnia przygotować się do wybiegnięcia na boisko, ale nie zawsze tak było, a na mapie piłkarskiej Polski widnieje kilka miejsc, które malkontenci mogli zaznaczyć czerwonymi literami.
– Najdłużej zawsze jechało się na Flotę Świnoujście. Za pierwszoligowych czasów opuszczaliśmy Łęczną nawet dwa dni przed meczem. W czwartek nocowaliśmy w Grodzisku Wielkopolskim, a w piątek dojeżdżaliśmy na miejsce. Ale dojazd to pikuś przy powrocie. Po wieczornym meczu trzeba było wyrobić się na prom, bo jak się nie zdążyło, a to zdarzało się nagminnie, trzeba było czekać ponad godzinę na parkingu na kolejny, co wcale nie było przyjemne – wspomina piłkarz Stali Mielec, Adrian Paluchowski.
– Podróż autokarem miała wpływ na to, co potem działo się na boisku, kiedy występowałem w Ruchu Radzionków i wyjeżdżaliśmy na mecz o drugiej rano, żeby zdążyć na czternastą. W takich okolicznościach pierwsze dwadzieścia minut się stało i zanim się człowiek otrząsnął, to już było 0:1 albo 0:2 dla rywala. W normalnych sytuacjach, kiedy klub dbał o wypoczynek, dobry posiłek i sen, to skutek przejechanych kilometrów dało się łatwo zneutralizować – dodaje Marcin Krzywicki.
Mamrot: – W drugoligowym jeszcze Głogowie zdarzało nam się jeździć w dzień meczowy nawet na jakieś dalsze wyjazdy i wtedy faktycznie pojawiał się problem, bo przez kilkanaście pierwszych minut zawodnicy wyglądali bardzo nieswojo. Tylko dwa razy w ciągu mojej kadencji w Jagiellonii zdarzyło się, że zdecydowaliśmy się ruszyć dwa dni wcześniej na dalsze wyjazdy, bo z reguły jeździmy na klasycznym system jednodniowego wyprzedzenia. Chyba, że spotkania wypadają nam co trzy dni i nie musimy wracać do Białegostoku. Zazwyczaj jednak organizacja meczowej logistyki wygląda tak, że wyjeżdżamy rano, na miejscu mamy trening, hotel, sen, a jak spotkanie zaplanowane jest na wieczór następnego dnia, to rano robimy jeszcze rozruch.
Przystosowanie się do warunków ogólnopolskich podróży stanowi duże wyzwanie organizacyjne, a już dawno minęły czasy, kiedy włodarze klubów nie przykładali większej wagi do kwestii pozaboiskowych. Świadomość rośnie z każdym rokiem, choć oczywiste jest, że bogatsze organizacje zawsze będą dysponować większymi środami na neutralizację niewygodnych podróży poprzez zainwestowanie w nowocześniejsze pojazdy.
– Różnica między ligową logistyką w I lidze a Ekstraklasie nie różni się właściwie niczym, bo podróż zawsze będzie podróżą, a że jeździmy tym samym autokarem, co wcześniej, to zwyczajnie nic się nie zmieniło. Komfort przemieszczania się uważam bardzo istotny. Dysponując pojazdem, w którym nie można wyprostować kolan powyżej kąta prostego, czasami ciężko jest nawet z niego wyjść, a co dopiero rozegrać dobry mecz. Z Częstochowy nie mamy aż takich dalekich wyjazdów, ale jeśli już jeździmy, to staramy się, jak najbardziej neutralizować skutki dłuższych podróży. Robimy postoje, prosimy klub o stopniowe poprawianie jakości jazdy, bo wiemy, że większe kluby w całej Polsce mają nowocześniejsze autokary, których wygoda niwelują cały szereg problemów – uważa za to szkoleniowiec Rakowa Częstochowa, Marek Papszun.
Niewykluczone, że Raków już niedługo będzie korzystać z nowocześniejszych wersji autobusów, bo nawet na niższym poziomie sytuacja wygląda coraz lepiej.
Teraz w Chojniczance dysponujemy nowoczesnym, odkupionym od Augsburga, autokarem z komfortowymi miejscami siedzącymi. W środku wygląda to tak, że wszystkie rzędy wyposażone są w stoliki, które można sobie tak rozłożyć, że wraz z fotelami tworzą prowizoryczne łóżko. Super sprawa, choć na razie mieliśmy tylko jeden wyjazd, bo wszystko gramy u siebie. Przyjemność czeka więc nas na wiosnę – chwali swojego pracodawcę Kamil Sylwestrzak.
Warto przy tym zaznaczyć, że polskie kluby stosują różne środki transportu, bo oprócz poruszania się drogami, jeżdżą również po szynach kolejowych i latają po niebie, choć te ostatnie to dalej rzadkość i raczej luksus, na który rzadko ktokolwiek może sobie pozwolić.
Mamrot: – Obejmując w Jagiellonii schedę po Michale Probierzu miałem świadomość tego, że regularnie narzekał on na negatywny wpływ dalekich podróży na dyspozycje jego zespołów. Choć to nie było dawno, od jego czasów i początku mojej pracy, sporo się zmieniło. Kiedy zaczynałem dalej trwały prace na trasie Białystok-Warszawa. Bardzo długo jeździło się autokarem, więc wybieraliśmy przemieszczanie się pociągami. Najpierw do stolicy i potem samolotem do przykładowego Szczecina. Generalnie to nie było złe rozwiązanie, bo kolejami ta podróż mijała szybciej i wygodniej. Zazwyczaj rezerwowaliśmy sobie miejsca, a potem autobus odbierał nas z dworca w innym mieście. Teraz sytuacja się zmieniła, droga do Warszawy jest już znacznie lepsza i jazda autokarem nie jest taka męcząca, jak kiedyś, kiedy jedenaście godzin trasy czuło się w nogach nawet dzień później. Aktualnie najdłuższe przejazdy zajmują nam pięć-sześć godzin.
Papszun: – Najbardziej optymalnym środkiem transportu, ale za to wymagającym dobrej logistyki, byłoby latanie samolotem. Drużyny, które mogą pozwolić sobie na taki komfort na pewno dużo mniej odczuwają trudy podróży, ale nie będę dywagował na ten temat, kiedy na razie nie mamy nawet ultranowoczesnego autokaru. Mimo to mam nadzieję, że to kwestia czasu, bo trzeba dostosowywać się do ekstraklasowego poziomu. Nam dochodzi jeszcze fakt, że mecze domowe gramy przecież w Bełchatowie i ta podróż, choć proporcjonalnie krótsza, też wcale nie jest przyjemna i ma wpływ na naszą dyspozycję na boisku. Czasami mam nawet wrażenie, że piłkarze, kiedy za długi czas spędzają czas w autokarze sprawiają wrażenie nieco zamulonych.
– Najlepszą opcją byłyby faktycznie samoloty, bo czas podróży byłby najkrótszy. Niestety, realia mamy takie, że nie ma takiej możliwości. Latamy tylko do Szczecina. Skąd zresztą wracamy już autobusem. Generalnie na dalsze wyjazdy poruszamy się pociągami. Mamy zarezerwowane miejsca na przyzwoitym poziomie, ale nie mamy wyodrębnionych przedziałów, jedziemy z innymi ludźmi, czasami spotykamy nawet komentatorów telewizyjnych, którzy jadą relacjonować nasze mecze – mówi stoper Cracovii, Michał Helik, który zapewnia przy tym, że trenujący go Probierz, w przeciwieństwie do czasów swojej pracy na Podlasiu, raczej nie daje upustu swojej złości spowodowanej, dłużącym się w drodze, czasem.
Sztaby medyczne starają się robić wszystko, żeby również piłkarze jak najlepiej znosili trudny podróży i już we właściwie wszystkich klubach stosuje się przeróżne metody na medyczne ułatwienia przeżycia trasy dla zawodników.
Paluchowski: – Lajkry, czyli rodzaj termoaktywnej, odparowującej wilgoć, elastycznej bielizny stanowią niezbędny element każdej dłuższej podróży.
Mamrot: – Każdy zawodnik stosuje odzież kompresyjną, a po podróży zawsze robimy chłopakom jeszcze rozruch. Sporo pracy mają też fizjoterapeuci, bo zawodnicy często korzystają z ich pracy przed i po meczach.
Papszun: – Stosuje się zastrzyki przeciwzakrzepowe i rozrzedzające krew, które sprawiają, że nie spływa ona nienaturalnie w dół do nóg.
Helik: – Choć nigdy nie stosowałem żadnych zastrzyków, to dbam o swoje zdrowie poprzez noszenie odzieży kompresyjnej. To są takie rajtuzy-kalesony, ale sięgające aż do palców u stóp. Nasz fizjoterapeuta ściągnął kiedyś do nas przedstawiciela firmy produkującej właśnie tego typu rzeczy i każdy zainteresowany mógł przetestować różne nowinki. Zmierzono mi obwody łydki, kolan, uda. Parę osób się zdecydowało, więc zostało to bardzo spersonalizowane i wspomaga krążenie podczas podróży.
Z tego typu ubrań śmieje się za to, całkowicie w swoim stylu, Krzywicki:
– Miałem przyjemność mieć podpisane umowy sponsorskie z partnerami, którzy dostarczali mi specjalistyczną odzież kompresyjną. Nosiłem to, ładnie to wyglądało, ale czy to pomagało, to nie jestem przekonany. Dużo żałośniej wyglądało to za to w Cracovii za czasów Stefana Majewskiego, kiedy odgórnie każdy otrzymywał obrzydliwe pończochy w stylu damskim, które miały nam niby pomagać, ale szczerze, to nic nie dawały i wyglądaliśmy dokładnie tak jak graliśmy, a chyba nie muszę nikomu tłumaczyć, że wszystko przegrywaliśmy…
***
Jeżeli więc autokarowa podróż potrafi trwać kilka godzin, to czym w takim razie powstaje pytanie o to, czym zajmują się podczas niej członkowie zespołu. Były piłkarz, a dziś agent piłkarski Mariusz Piekarski uważa, że czasy się zmieniły i tak jak kiedyś pojazd wypełniały odgłosy głośnego śmiechu, tak teraz kolejne siedzenia zapełniają ludzie-zombie z oczami wlepionymi w ekrany telefonów. Czy tak jest naprawdę?
Krzywicki: – Rzadko spałem i to niekoniecznie przez wzgląd na to, że mój wzrost teoretycznie mógłby utrudniać mi obranie wygodnej pozycji do zamknięcia oczu. Zazwyczaj spędzałem czas na graniu w karty, gadaniu albo czytaniu książek. Kiedy pojawiała się konieczność regeneracji, to faktycznie, potrzeba była karimata i sporo miejsca w przejściu. W Cracovii się nie wychylałem, bo byłem gówniarzem i nie miałem za wiele do powiedzenia. Im dalej jednak wgłąb mojej kariery, tym bardziej zauważałem, że przesuwam się w hierarchii drużyny w stronę tyłu, bo tam zawsze coś się dzieje, a na pewno nie siedzi tam nikt, kto po meczu idzie spać, dlatego podróże zawsze mijały mi bardzo szybko. Nudy nie było.
Podobne stanowisko przyjmuje czternastokrotny reprezentant Polski, Paweł Golański, który uczestniczył w tworzeniu charakternej kieleckiej ekipy sprzed kilku lat.
– Nie powiem, żeby nasze podróże w Kielcach były w jakikolwiek sposób nudne. Zorganizowaliśmy na tyle fajną paczkę, że łatwo było zabić monotonię. Stworzyliśmy grupę pokerową, trenerzy zdawali sobie z tego sprawę, dawali nam czas na relaks, nie robiąc nam o nic problemów. Karty nigdy nie stanowiły pretekstu do ujawniania swoich hazardowych ciągot, a raczej okazją do umilenia sobie czasu przez rozmowę, żarty i rywalizację na racjonalnym poziomie. Do tematu podeszliśmy profesjonalnie. Mieliśmy specjalistyczny stolik i ośmiu graczy. Kiedy przychodził nowy trener, czasami pytał, czy ta gra nie będzie nas dekoncentrować, odpowiadaliśmy mu, że nie, a nawet jeśli nie uwierzyłby nam na słowo, to naturalnie z czasem sam przekonywał się, że to nie ma na nas żadnego wpływu – zdradza.
Krzywicki: – Trafiałem do w wielu ekip, w których grało się w karty przed meczem i po meczu. Zdarzali się szkoleniowcy, dla których uziemienie tego pokera stanowiło punkt honoru, ale prowadziło to do tego, że grało się dalej, tyle że na boku i wszystko było w najlepszym porządku, oprócz tego, że taki szkoleniowiec naturalnie tracił sympatię szatni. Nie można nic ugrać kategorycznymi zakazami. Tym bardziej, że przez kilkanaście lat nie widziałem, żeby gdziekolwiek funkcjonowało to na patologicznych warunkach. Nikt nie przegrywał pensji, domu, karty kredytowej. Zwykła rozrywka. Na pewno lepsza niż powrót do Chojnic z patrzeniem się w sufit albo przez szybę, bo w takim układzie można byłoby zwariować.
Paluchowski: – Karty zawsze budziły jakieś kontrowersje. Zdarzało się, że trenerzy zwyczajnie bali się, że ktoś coś poważnego na tym przegra i nie będzie mógł skupić się na przygotowaniu do meczu, więc zabraniali nam tej praktyki. Ostatnio widziałem za to, że w Siedlcach chłopaki z pokerka przerzucili się na gry planszowe. Nuda przy tylu godzinach może się pojawić, ale każdy ma swój sposób na jej zabicie. Oprócz tych karty na tylnych siedzeniach jeszcze tablety, telefony, komputery, książki, filmy, seriale. Cokolwiek, byle nie siedzieć z głową na szybie. Uważam, że w każdej grupie jest atmosfera, nawet jak nie ma wyników. Jeśli ktoś podczas podróży chce się zrelaksować, siedząc sam, nic nie mówiąc, czytając coś, to dla nikogo nie jest żaden problem. Nie trzeba być zawsze najśmieszniejszym i najciekawszym. Najgorszą są powroty po porażkach, kiedy trzeba jechać przez pół Polski. Rzadkością są za to analizy w autokarze. Pamiętam, że kiedyś w którymś klubie sztab szkoleniowy wrzucił nam na telewizorki mecz, ale większość tego nie oglądała. Naprawdę, to jest bezsensowne. Teraz w Mielcu, jeśli jest krótki czas między jednym meczem a drugim, z siedzeń trenerów z przodu pojazdu widać palące się światełka i wtedy wiadomo, że przygotowują omówienie spotkania na kolejny dzień.
Mamrot: – Chłopaki spędzają czas spokojnie, raczej nikt się nie nudzi. Są nauczeni przesypiać dłuższe fragmenty trasy, ale sporo moich zawodników też, z tego co widzę, czyta książki albo przegląda jakieś aplikacje na telefonach. Mecze są późno, wracamy nocą i nikogo nie męczę już analizą. Wielu zawodników idzie spać, wielu chce się zrelaksować, a ja mam trochę czasu, żeby samemu z moim sztabem zastanawiać się, co można zmienić w przyszłych meczach. Inna sprawa, że nie pozostaje mi za bardzo wybór, bo zwyczajnie w podróży jakoś nie potrafię zasnąć.
Sylwestrzak: – Zdarzyło mi się mieć trenera furiata, u którego po porażkach w autokarze trzeba było siedzieć cicho i rozpoczynało się jedno wielkie udawanie, że każdy tak bardzo przeżywa porażkę, że siedzi ze zwieszoną głową. Ratunkiem była próba zaśnięcia, choć trzeba przyznać, że są takie mecze, kiedy nie trzeba nawet tego smutku udawać, bo zwyczajnie nikomu nie chce się gadać. Nigdy nie spałem w autokarze po meczu. W domu też mam z tym problem, wtedy gram na Playstation, ale tutaj nie mam tej możliwości, więc sięgam po telefon i seriale albo karty z chłopakami, jeśli mają na to ochotę i siłę.
Bardzo istotna jest też kwestia znalezienia sobie optymalnego miejsca do spania. Zazwyczaj zawodnikom przysługują dwa miejsca, choć w każdym autokarze i w każdej drużynie panują inne zwyczaje.
Paluchowski: – Dla mnie najważniejsza jest możliwość wyciągnięcia nóg. Z założenia każdemu przysługują dwa miejsca, więc może być nawet wygodnie. Niektórzy kładą się w przejściu, tam na całej rozciągłości autokaru może się zmieścić parę osób. Plus, jeśli ktoś sam okupowałby tył, to ma komfort jazdy pierwszej klasy. W Łęcznej za to mieliśmy tak umówione, że kto chciał, mógł sobie otworzyć kanciapkę kierowcy i tam czekał na niego istny raj – kołderka, poduszeczka, prima sort. Kilka razy miałem przyjemność tam z tego korzystać, a w Zniczu Pruszków to już w ogóle, bo byłem jednym ze starszych, więc siłą rzeczy w kolejce do wygodnego spania zajmowałem pierwsze miejsce. I wtedy powrotne noce przebiegały całkowicie bezproblemowo.
Helik: – W autokarze wyrobiłem sobie miejsce i pozycję, które zawsze zajmuję. W przejściu kładę sobie specjalny materac, który jest trochę grubszy niż karimata, ale idealnie się mieści, zawsze mam do tego poduszkę, śpiwór albo koc, więc podróż mija mi w miarę komfortowo, choć przecież nie jestem niski, nawet wprost przeciwnie, ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu i mógłbym mieć problemy, a mimo to nie narzekam na bezsenność.
Wiadomo jednak, że grupowe spanie fundamentem do budowania atmosfery w drużynie nigdy nie będzie. Kreują ją przede wszystkim pozytywne wyniki. Głównie dlatego, że wiążą się z przyjemną podróżną powrotną i świętowaniem, które może przybierać elastyczną formę. Emocjonalne albo stonowane. Grupowe albo indywidualne. Całonocne albo krótkie. Różne. Jedno jest jednak pewne: czasami musi pojawić się alkohol. A to już zupełnie inna bajka.
***
Piekarski: – Najzabawniejsze i najciekawsze zawsze były powroty. W pierwszą stronę człowiek spał, oglądał filmy, pograł w karty, ale to jeszcze nie miało tego klimatu, który pojawiał się wieczorem. Wtedy na tyle autokaru zawsze było głośno, od wejścia rozlewało się piwko i to wszystko nabierało rumieńców. W szczególności po wygranych meczach, kiedy z niczym nie trzeba było się kryć, bo trenerzy pozwalali na delikatny alkohol i rozluźnienie.
Krzywicki: – Miałem takich trenerów, którzy nie pozwalali wypić nawet lampki wina podczas trwania sezonu, bo jakby zobaczyli taki szalony precedens, to człowiek lądowałby w jakimś trzecim zespole, ale nie brakowało innych, którzy na tyle pozwalali nam popić sobie po meczu, że co chętniejsi delikwenci potrafili wypaść z autokaru. Zazwyczaj jeśli wyniki były dobre, to zazwyczaj można było wypić sporo. Nikt za kołnierz nie wylewał.
Piłkarze zawsze wychodzili z założenia, że nie ma takiego zakazu, którego nie dałoby się obejść.
Piekarski: – Spotkałem kilku szkoleniowców, którzy w jakichś okresach zabraniali nam się napić po meczu, ale to były raczej śmiesznie żałosne próby, bo oni sobie mogli zabraniać, naprostowywać nas, ale i tak przemycaliśmy te puszki w jakiś sposób. Chociażby w termosach! Potrzeba matką wynalazku. Ale nie, mówiąc całkowicie poważnie, to szkoleniowcy zazwyczaj niczego nam nie odbierali, bo to doświadczeni starsi ludzie, którzy sporo w życiu widzieli, potrafili zarządzać grupą i wiedzieli, że delikatna alkoholowa integracja nic nam nie zaszkodzi. Oczywiście dopóki nie zacznie się pić mocniejszych trunków, których normalnie w autokarach staraliśmy się unikać, choć zdarzały się różne historie i nieraz ktoś wysypywał się z pojazdu, kiedy ten zajechał na miejsce.
Paluchowski: – Jeśli następny mecz jest za trzy dni, to mało który trener pozwala kupować piwo, ale generalnie spotkałem się i kategorycznymi przeciwnikami, i ze zwolennikami. Mamy tą świadomość, że jeśli możemy, to nie dochodzi do sytuacji, że pod stację benzynową podjeżdża autokar i wynosimy z niej kratami browary, bo zaraz ktoś przyuważy, zrobi zdjęcie i będzie afera na całą piłkarską Polskę. Swoją drogą śmiesznie wyglądałoby trzydziestu podobnie ubranych chłopów, każdy z czteropakiem piwa w ręku. U nas jak ktoś ma urodziny, właśnie zadebiutował albo strzelił ważną bramkę, to idzie po alkohol dla wszystkich chętnych w towarzystwie dwóch-trzech młodych, żeby nie wysypywać się masowo i nie robić wielkiego zamieszania.
Szara ligowa rzeczywistość prezentuje się jednak mniej kolorowo, spektakularnie i bardziej racjonalnie.
Golański: – Po wygranych meczach zdarzało nam się pojechać na wspólną kolację i nie spotkałem się z trenerem, który miałby kiedykolwiek problem, żebyśmy potem kupili sobie po jednym piwku i wypili go w drodze powrotnej.
Mamrot: – Nie przeszkadza mi, jeśli zawodnicy wypiją piwo po udanym meczu. To już się przyjęło, raz na jakiś czas się zdarza, nie robię z tego afer. Nie widziałem nigdy, żeby ktoś się zataczał, wypadał z autokaru albo nie był w stanie normalnie funkcjonować. Z reguły przychodzi kapitan i pyta o pozwolenie, a ja zawsze pozwalam, bo chłopaki sami doskonale wiedzą, kiedy mogą, a kiedy nie. Kwestia wzajemnej uczciwości. Jedno piwo nigdy nikomu jeszcze nie zaszkodziło.
Sylwestrzak: – Nikt nie traktował picia piwa jako obowiązku. Trafiałem zawsze do na tyle normalnych szatni, że nigdy nie było z tym żadnego problemu. Generalnie dużo zależy od atmosfery podczas podróży. W każdej drużynie jest trzon weteranów, który musi umieć dołączyć nowych zawodników do grupy, a dobry momentem na pogadanie i pośmianie się jest zawsze długi czas w autokarze. Trzeba pilnować, żeby nikt nie był z boku. Wygrane i lekki alkohol mogą sprzyjać ułatwianiu relacji w drużynie, choć absolutnie nie uważam, żeby ten drugi był w tym procesie kluczowy i obowiązkowy.
W środowisku są też jednak tacy, dla których alkohol w pracy nie istnieje. Wiąże się to z etosem wprowadzania dyscypliny i porządku w każdym elemencie życia sportowca.
Papszun: – Stanowczo zabraniam moim zawodnikom picia alkoholu po meczach. Nie ma nawet takiej opcji. Jesteśmy w pracy. Mam swoje zasady, nawet jeśli pojawiały się pytanie i prośby, to zawsze odmawiałem.
Helik: – Zdecydowanie Michał Probierz nie jest zwolennikiem napojów alkoholowych w autokarze. Ale to, że nie ma u nas tego typu napojów wynika raczej z tego, że wszyscy wiedzą, w którym kierunku zmierzamy i nikt nie pozwala sobie na kombinowanie na boku.
***
W polskiej piłce nie brakuje też ludzi przesądnych. Niektórzy wierzą, że pewne okoliczności mogą magicznie wpłynąć na rzeczywistość i przeszkodzić drużynie w pokazaniu się z najlepszej strony na ligowym boisku. Swojego czasu z takiego podejścia słynął Adam Nawałka, którego dziwactwa z czasów pracy w Górniku Zabrze w swoim reporterskim debiucie książkowym „Nawałka. Droga do perfekcji” opisał Łukasz Olkowicz:
„Minęli tabliczkę z napisem „Zabrze”. Zmęczeni kilkugodzinną podróżą zbliżali się do stadionu. Nagle twarz trenera spurpurowiała. Zawodnicy znali go na tyle długo, że wiedzieli, co to znaczy. Zaraz wybuchnie. Zobaczył, że ktoś zaparkował na miejscu dla autokaru, skąd piłkarze mieli tylko kilka metrów do szatni. To było auto jego żony. Przyjechała zabrać go do domu. Nawałka pierwszy wypadł z autokaru.
– Nie możesz tu stać! To miejsce dla zespołu. Chłopcy są najważniejsi – głośno zwrócił uwagę żonie, zanim się z nią przywitał.”
Historia brzmi zabawnie, ale były selekcjoner reprezentacji Polski w egzekwowaniu swoich zwyczajów wcale nie jest osamotniony.
Sylwestrzak: – Mam swój jeden autokarowy zwyczaj: w dniu meczowym, kiedy podjeżdżamy pod sam stadion, nie ma opcji, żeby ktokolwiek wyszedł z autokaru przede mną. Muszę być pierwszy.
Krzywicki: – Jurij Szatałow nie akceptował kobiet w szatni. A że w Cracovii mieliśmy panią doktor, to miał wiele powodów do niepokoju i nie wpuszczał jej do autokaru. Co więcej, on tak bardzo jej nie akceptował, że szybko została zwolniona, ale swoją drogą wcale nie wyszło jej to na złe, bo ostatnio, z tego co widziałem na Canal+, wróciła na swoje stanowisko. Skoro jednak stało się to dopiero teraz, to długo musiał istnieć ten przesądny wpływ trenera Szatałowa w Krakowie. Nie godził naprawdę na żadną płeć żeńską w szatni i strasznie się pieklił, kiedy pani doktor manipulowała przy jego drużynie. Podobno te femme fatale przynosiły mu pecha, ale coś mi się wydaje, że mówił tak, ponieważ trzeba było znaleźć jakieś wymówki, bo wyniki osiągaliśmy fatalne i raczej nie miał na to wpływu fakt, iż autokarem miałby z nami jeździć kobieta.
***
Kilkadziesiąt klubów co tydzień przemierza polskie drogi w celu dojechania na mecze wyjazdowe. I choć większość podróży przebiega zgodnie z planem, to jak to w życiu bywa, nie brakuje również sytuacji ekstremalnych.
– Pamiętam pewną totalnie absurdalną sytuację z czasów mojej gry w ŁKS-ie. Byłem wtedy ledwo po przekroczeniu wieku dorosłości. Jechaliśmy do Bełchatowa. Pozornie przejazd miał być łatwy i przyjemny, bo to miasto położone blisko Łodzi i w normalnych warunkach jedzie się tam trochę mniej niż półtorej godziny. Tym razem było jednak zupełnie inaczej, bo na trzydzieści kilometrów przed miejscem docelowym, autokar odmówił posłuszeństwa. Zatrzymaliśmy się na poboczu. Zapas czasowy jeszcze mieliśmy, ale kierowcy nie udawało się znaleźć żadnego zastępstwa dla swojego pojazdu, a kolejne minuty mijały. Dzwonił po kolegach, ale była niedziela i nikt nie odbierał. Wtedy kierownik drużyny, Jacek Żałoba polecił nam, żebyśmy weszli do środka autokaru, przebrali się w sprzęt piłkarski i czekali już gotowi. Zmieszało nas to, myśleliśmy, że żartuje, ale po chwili wszyscy byliśmy już przebrani. Zastępstwo dalej się nie pojawiało, godzina meczu się zbliżała, pojawiła się nawet propozycja przejścia dystansu, dzielącego nas od stadionu, na piechotę. Temat upadł, bo w końcu przyjechał miejski zdezelowany autobus i na miejsce dojechaliśmy na dziesięć minut przed pierwszym gwizdkiem arbitra. Chyba nie trzeba dodawać, że przegraliśmy – opowiada były czternastokrotny reprezentant Polski, Paweł Golański.
I tak zawodnicy ówczesnego ŁKS-u mieli szczęście, że gdzieś w okolicy nie czekali na nich fanatyczni kibice rywali. A takich sytuacji też nie brakowało i to niedawno po drugiej, czerwonej, stronie miasta.
– W Widzewie mieliśmy taką sytuację, że na drodze coś się działo, właściwie to zaczęła się jakaś niezła zadyma, a że mieliśmy w składzie kilku krewkich zawodników, to trzeba było z autokaru wyskoczyć i to co się potem działo należy zwyczajnie przemilczeć. Niektórzy latali w powietrzu – nieco enigmatycznie uśmiecha się Marcin Krzywicki, który jednak nie zagłębia się w szczegóły i ostatnim zdaniem pozostawia sporą przestrzeń do wolnej interpretacji dla naszej wyobraźni.
Dużo groźniej i mniej maczystowsko bywało za to poza granicami naszego kraju.
Golański: – Ze Steauą Bukareszt jechaliśmy na wyjazdowy mecz z Glorią Buzau. Miało obyć się bez komplikacji, bo czekała nas krótka podróż. Siedziałem bliżej tyłu, słuchałem muzyki i nagle poczułem ból, a z głowy momentalnie zaczęła płynąć mi krew. Okazało się, że przy drodze zgromadzili się kibice naszego derbowego rywala, Dinama Bukareszt i rzucali w nasz autokar kamieniami. Niefart polegał jednak na tym, że mnie rykoszetem trafił kawałek płyty chodnikowej i miałem bardzo dużo szczęścia, bo doznałem rozcięcie parę centymetrów od skroni. Skończyło się guzem, czterema szwami i nocą w szpitalu. Nawet nie chcę myśleć, co by się stało, jakby ktoś rzucił w inny sposób. Życie bywa bardzo ulotne.
***
Monotonna autokarowa podróż stanowi idealny pretekst do ubarwiania kolejnych kilometrów robieniem sobie nawzajem kawałów, bo przecież nic tak nie tworzy atmosfery wewnątrz drużyny, jak wspólny spisek przeciwko niczego nieświadomej ofierze. Piłkarze przez lata najbardziej upodobali sobie żarty z użyciem telefonów. Chodzi o to, żeby siedząc w relatywnie niedużej odległości od wkręcanego delikwenta, prowadzić z nim rozmowę w taki sposób, żeby w żadnym momencie nie zorientował się, że niedługo cały wesoły autobus będzie się z niego śmiał.
Grzegorz Szamotulski w swojej pełnej anegdot autobiografii opowiada historię sprzed porządnych dwudziestu lat z drogi na mecz w wielkopolskich Wronkach, podczas której zawodnicy Legii wymyślili, że zabawią się kosztem, siedzącego z przodu, Jerzego Podbrożnego. Na prowodyra całego przedsięwzięcia wybrany został Leszek Pisz, który zadzwonił do niczego nieświadomego kolegi, odpowiednio modulując przy tyn głos i podając się za wziętego piłkarskiego agenta prężnie działającego na terenie Francji. Przy okazji wychwalał umiejętności napastnika, podkreślał, że we Francji wszyscy są zachwyceni jego umiejętnościami, a pean zakończył pytaniem, czy ten wobec tych wszystkich komplementów nie byłby zainteresowany angażem w AS Monaco.
Podbrożny długo się nie zastanawiał, od razu odpowiedział, że oczywiście zapytanie spotyka się z jego aprobatą, ale przy tym podkreślił, że znajduje się w drodze i nie może za bardzo rozmawiać. Pisz przyjął to do wiadomości, ale zdążył jeszcze napomknąć, że Podbrożny we Wronkach będzie obserwowany przez decyzyjnych przedstawicieli klubu z Księstwa. Rozłączyli się, a snajpera Legii tak podbudowało to docenienie rodem z Francji, że swoim trafieniem i dobrą grą znacznie przyczynił się do wysokiego zwycięstwa stołecznego zespołu nad Amicą. Całość misternego planu pokrzyżował powrót, kiedy legioniści się rozluźnili i popularny „Gumiś” o wszystkim się dowiedział.
Przy tym nic w tym dziwnego, bo oczywistym jest, że w tym wszystkim niekoniecznie o transfer chodziło, a podszywanie się pod inne osoby, choć z różny rozmachem, to naprawdę standardowy motyw w tym środowisku.
– W Motorze Lublin łączyły się dwa światy – doświadczonych weteranów i młodziutkich chłopaczków, którzy dopiero wchodzili w świat dorosłego futbolu. Aż samo się prosiło, żeby tych drugich podpuszczać. Pewnego razu wracaliśmy autokarem i postanowiłem zadzwonić do nastoletniego wtedy Pawła Lipca, a trzeba wiedzieć, że jest to chłopak sympatyczny, ale żyjący trochę we własnym świecie. Tak czy inaczej, siedziałem kilka siedzeń za nim i myślałem, że szybko zorientuje się, że jest coś nie tak. Postanowiłem podszywać się pod dziennikarza z lokalnej gazety. Zadawałem mu takie pytania, że większość ludzi na samym początku zastanowiłaby się, o co tu chodzi, ale nie on. Jak zdrówko? Bardzo dobrze. Czy przypadkiem nie boli go kark? Nie, wszystko dobrze. A może transfer zagraniczny? Jak najbardziej. Chce pan odejść z klubu? Chcę się przede wszystkim rozwijać. Facet całkiem na poważnie odpowiadał na najgłupsze pytania, choć nawet nie starałem się specjalnie zmieniać głosu, aż w końcu powiedziałem: – Weź się, kurwa, odwróć – opowiada były napastnik wielu polskich klubów na różnych poziomach rozgrywkowych, Maciej Tataj.
***
Właściwie funkcjonują dwa jasno skonkretyzowane poglądy na kwestię wpływu długiej jazdy autokarowej na meczową dyspozycję:
Piekarski: – Dla dobrego piłkarza przejazd autokarem nie będzie miał wpływu na dyspozycję. Tym bardziej, że jeździ się dzień wcześniej. Siedziało się po osiem godzin w relatywnie niewygodnych pozycjach i wygrywało się mecze. Cały problem jest tylko z umiejętnym przełamywaniem nudy, bo nie można doprowadzić do sytuacji, kiedy w drużynie piłkarskiej tylko jesz i śpisz.
Golański: – Jestem w stanie sobie wyobrazić sytuację, w której ktoś tłumaczy swój słaby występ, używając argumenty długiej podróży, bo choć wiadomo, że w normalnych warunkach można do minimum zneutralizować jej skutki, tak za moich łódzkich czasów zwyczajnie nie mieliśmy pieniędzy, żeby spać po hotelach. Jeździliśmy w dniu meczu po kilka godzin, wychodziło się, grało i nikt nie mówił trenerowi, że czuje w nogach podróż. Teraz już takich sytuacji nie ma. Wszyscy jeżdżą dzień wcześniej, bo nasza piłka dąży do profesjonalizacji. Nierealne bowiem jest, żeby wyjechać o szóstej, jechać osiem godzin i o dwudziestej zagrać rewelacyjnie. Tu się uda raz, może dwa, ale na dłuższą metę się na tym traci.
I choć w tej kwestii istnieją rozbieżności, to większość zainteresowanych zgadza się, że najważniejsze jest to, żeby podróż zwyczajnie nie była nudna.
JAN MAZUREK
Fot. 400mm.pl