Reklama

Kluby na wygnaniu. Czy to utrudnia życie?

redakcja

Autor:redakcja

18 sierpnia 2019, 12:46 • 11 min czytania 0 komentarzy

Raków Częstochowa ma za sobą dwa mecze „domowe” w Ekstraklasie. W obu zszedł z boiska pokonany, co oznacza że już teraz przebił dwukrotnie swój wynik z I ligi, gdy w siedemnastu domowych meczach przegrał tylko raz. Oczywiście Cracovia to rywal silniejszy niż Garbarnia, a mecz z Koroną Kielce to większe wyzwanie niż spotkanie z Chrobrym Głogów. Zastanawiamy się jednak, czy wpływu na dyspozycję częstochowian na swoim terenie nie ma również zmiana adresu z Limanowskiego w Częstochowie na Sportową w Bełchatowie.

Kluby na wygnaniu. Czy to utrudnia życie?

Banicja i gra poza własnym stadionem zawsze wywołuje falę identycznych komentarzy. „Całą rundę gramy na wyjeździe”, „u siebie byłoby nam łatwiej”, „tęsknimy za własnym obiektem”. Co ciekawe, praktyka zdaje się potwierdzać te obiegowe opinie i faktycznie: wygnańcom gra się o wiele ciężej.

Ale jak to jasno wytłumaczyć? Czy naprawdę piłkarzom brakuje wsparcia tych kilku tysięcy kibiców zamiast tysiąca, który dopinguje ich podczas przymusowej wyprowadzki? Kwestia znajomości murawy? Ustawienia swoich ulubionych figurek z Gwiezdnych Wojen w szatni? Postanowiliśmy trochę podpytać zainteresowanych i spróbować odpowiedzieć na pytanie: dlaczego gra „u siebie”, nawet jeśli to wysłużony obiekt w Nowym Sączu, jest tak ważna.

Zacznijmy jednak od pobieżnego sprawdzenia, jak wypadły wyniki podczas wygnania w ostatnich kilku sezonach Ekstraklasy.

Najświeższy przypadek to Sandecja Nowy Sącz, która po niespodziewanym awansie do krajowej elity, została zmuszona do gry w odległej o 75 kilometrów Niecieczy. Rozegrała tam 17 spotkań, ostatnie zaś w Mielcu, czyli poza swoim miastem spędziła caluteńki sezon. Wyniki? Cóż, Sandecja na „własnym” terenie wygrała całe cztery mecze, zajęła ostatnie miejsce w tabeli i z hukiem wróciła: na swój stadion w Nowym Sączu, ale przede wszystkim do pierwszej ligi. Zanim jednak zaczniemy wysnuwać teorię o porażającym wpływie gry na wygnaniu przypomnijmy: Sączersi ugrali w Niecieczy i Mielcu 20 punktów, z kolei Lechia w Gdańsku czy Piast w Gliwicach – zaledwie dziewiętnaście oczek. Nie jest więc tak, że Sandecja grałaby o podium, gdyby tylko udało jej się zneutralizować negatywny wpływ podróży do Niecieczy.

Reklama

– Wiele rzeczy nie poszło tam tak, jak powinno – wspominał na Weszło Kazimierz Moskal. – Zacznijmy od tego, że mieliśmy kłopot z boiskiem do treningu. Była specyficzna zima, która do kwietnia nie pozwalała trenować nam na naturalnych nawierzchniach, a ze sztuczną też mieliśmy duży problem. Druga rzecz jest taka, że nie wyszło nam parę ruchów w szatni. Ludzie, którzy mieli do nas przyjść, ostatecznie w klubie nie wylądowali. Niektórzy byli już dogadani, podaliśmy sobie ręce, a nagle potrafili wycofać się w ostatnim momencie. Inni przeciągali sprawę i z czasem wszystko się rozmywało. Takich zawodników było mnóstwo i zostaliśmy praktycznie w tym składzie, który był. Pod koniec okienka udało nam się sprowadzić Pawło Ksionza i Damira Sovsicia, ale byli nieprzygotowani i na boisku wychodziło to, że nie mieli zdrowia. Kolejna sprawa to błędy indywidualne, które przytrafiały nam się w poszczególnych meczach. Mowa o zagraniach, na które jako trener nie masz wpływu i nie możesz ich wyeliminować. Nawet Michał Gliwa, który miał fantastyczną jesień, nagle na wiosnę był już trochę innym zawodnikiem. Na koniec, choć to nie jest rzecz najmniej istotna, gra poza własnym boiskiem. 

Moskal o grze na wyjeździe mówi na końcu, wskazując przyczyny w bardziej „bezpośrednich” czynnikach jak siła składu czy baza treningowa.

– Głównym powodem był brak gry na swoim stadionie. Zabrakło nam do utrzymania czterech punktów. Nie wierzę, że nie zdobylibyśmy ich u siebie. W obecnym sezonie na własnym terenie straciliśmy dwa gole i nie przegraliśmy żadnego meczu – przekonywał z kolei Dawid Szufryn w rozmowie z Weszło.

Fakty są jednak takie, że Sandecja z ligi spadła, u siebie grała słabo, na wyjeździe jeszcze gorzej.

Sezon wcześniej z podobnym problemem borykał się Górnik Łęczna – on z kolei przeprowadził się do Lublina, na nowy stadion Motoru. W 18 spotkaniach rozegranych u siebie, ale poza domem, łęcznianie zebrali całe 21 punktów. 9 porażek „u siebie” to wynik, do którego dobił jedynie rozsypujący się Ruch Chorzów.

– Byłem na każdym meczu w Lublinie. Co czułem? Smuciło mnie to z tego względu, że ja związałem swoje życie sportowe z Łęczną. Wszystkie dobre mecze i złe mecze grałem w Łęcznej. Moim zdaniem niektóre mecze wygrywaliśmy dlatego, że kibice nam pomagali. Nieśli nas. Graliśmy razem. Ludzie w Lublinie złapali bakcyla, ale nie wyglądało to tak, jak powinno. W Anglii na czwartoligowe zespoły przychodzą komplety widzów i dudni cały stadion. Piłka nie musi być na najwyższym poziomie, ale ludzie muszą nią żyć. Gdy coś nie idzie na boisku, często to kibice przepychają wynik. Sam zresztą kiedyś prowadziłem doping na stadionie Górnika – tłumaczył Veljko Nikitović na Weszło, ale niespecjalnie chce nam się wierzyć, że chodziło wyłącznie o wsparcie kibiców.

Reklama

Jeśli już – poszlibyśmy bardziej w stronę konsekwencji przeprowadzki dla całej atmosfery wokół klubu. Bardzo lokalny, związany z kopalnią i jej górnikami klub, nagle został przeniesiony do innego miasta, a w kuluarach zaczynały już krążyć pogłoski o tym, że skoro Motor tak nisko, a tu Ekstraklasa za rogiem, to może z czasem pomyśleć o dalszym zacieśnianiu współpracy? Bojkot meczów w Lublinie przez najbardziej zagorzałych kibiców to wierzchołek problemów – tak naprawdę przecież chodziło o związki kopalni Bogdanka, na której zbudowane zostało całe miasto, z klubem i lokalną społecznością. Wyjazd do Lublina traktowano jak odwrócenie się od tradycji, zresztą wcześniej podobnie było ze zmianą nazwy z tradycyjnego Górnika na Bogdankę.

Pisząc zupełnie wprost: łęcznianie obawiali się, że ich kopalnia powolutku transferuje sobie cały klub do Lublina, co w naturalny sposób budowało niepokój wokół klubu.

Piłkarze? Cóż, wspominają to po prostu jako kolejną uciążliwość do przezwyciężenia.

– Za czasów gry w Łęcznej na mecze chodzili wieloletni kibice, mający w zwyczaju, co sobotę czy co niedzielę, wziąć całą rodzinę i przyjść z nimi na stadion. To tworzy klimat – twierdzi w rozmowie z nami Przemysław Pitry. – Stadion na ulicy Jana Pawła ma swoją specyfikę, panuje na nim gorąca atmosfera, trybuny zawsze żyły, komentowały, odbierały boisko. W racjonalnym ujęciu tłumaczenie, że coś nam nie wyszło, bo brakowało nam naszego stadionu, nigdy się nie obroni, choć ja dalej będę uważał, że istnieje coś takiego, jak magia stadionu. 

Pitry broni się jak może, by szukać usprawiedliwienia spadku w przeprowadzce do Lublina, ale naprawdę trudno od tego uciec.

– Niby nie mają prawa przeszkadzać mi takie pierdoły, a mimo to człowiek nie raz myśli sobie, że w życiu byśmy nie spadli, gdybyśmy grali na Górniku Łęczna. I jestem przekonany, że powtórzy to dziewięćdziesiąt procent chłopaków, którzy byli w tamtym zespole. Jesteśmy profesjonalnymi zawodnikami i wszędzie powinniśmy zaprezentować się tak samo, ale wiele było w Łęcznej takich meczów, że byliśmy skazywani na porażkę, a jednak wygrywaliśmy.

Cofając się jeszcze dalej, wędrujemy do sezonu 2015/16, w którym poza swoim domem grał Bruk-Bet Termalica Nieciecza. To przykład osobliwy z trzech powodów: po pierwsze, przeprowadzka nastąpiła do dużo większego ośrodka, gdzie zainteresowanie meczami Ekstraklasy w naturalny sposób przewyższało potencjał kilkusetosobowej wsi Nieciecza. Po drugie – Bruk-Bet nie spadł z ligi w przeciwieństwie do Sandecji i Górnika. Po trzecie zaś – w Mielcu radził sobie naprawdę dobrze, wygrał trzy pierwsze mecze, zremisował dwa kolejne i dopiero podczas dwóch pożegnalnych spotkań przegrał z Lechią i Podbeskidziem.

Trudno jednak mówić w tym wypadku o „utraconym wsparciu kibiców” czy „trudach podróży”, skoro i tak niewielu piłkarzy Bruk-Betu decydowało się na mieszkanie w Niecieczy, a i atmosfera na wiejskim obiekcie nie należała jeszcze wówczas do tej samej ligi co Fenerbahce Stambuł i Crvena Zvezda Belgrad (po oddaniu nowego stadionu to się oczywiście zmieniło i od tej pory niecieczański kocioł bulgocze co dwa tygodnie).

Dlatego idziemy jeszcze dalej. Sezon 2011/12 i spektakularne wyniki ŁKS-u Łódź w Bełchatowie. Rozsypujący się stadion przy al. Unii 2 potrzebował dwóch miesięcy pudrowania, by PZPN pozwolił rozgrywać na nim mecze najwyższego szczebla rozgrywkowego. W tym czasie łodzianie występowali w pobliskim Bełchatowie i pokazali, jak wyniszczające mogą być efekty przeprowadzki.

0:5 z Lechem Poznań. 1:3 z Legią Warszawa. 1:1 z Górnikiem Zabrze. A trzeba pamiętać, że ŁKS trzymał wówczas również wyjazdową formę, przegrywając 0:4 ze Śląskiem Wrocław i 0:2 z Polonią Warszawa. Powrót na swój stadion nastąpił w 9. kolejce, gdy ŁKS w pierwszych ośmiu seriach zebrał szalone pięć punktów.

– Największy problem siedzi w głowie, czujesz po prostu, że nie jesteś u siebie, że grasz kolejny mecz wyjazdowy – przekonuje Paweł Golański, który razem z ŁKS-em jeździł na wygnanie do Bełchatowa. – Na to składa się naprawdę mnóstwo czynników, jest mniejsze wsparcie kibiców niż na własnym stadionie, jedziesz na mecz autokarem, więc nie czujesz zupełnie atmosfery meczu domowego, przebierasz się w szatni i wiesz, że to nie jest twoja szatnia. Na pewno to kwestia pewnych przyzwyczajeń, nawet dotyczących samej szatni, a do tego czasem dochodzi podróż w dniu meczu, co też nie pozostaje bez wpływu na zawodnika.

screencapture-207-154-235-120-przedmeczowka-253-2019-08-17-22_12_52

***

Okej, ustaliliśmy, że gra się trudno, to widać po wynikach. Ale jeszcze raz: dlaczego?

Podczas rozmów na pierwszy plan wysuwają się trzy problemy. Pierwszy to oczywiście wsparcie kibiców, ale nie chodzi tylko o doping.

– Gra na wyjeździe a gra u siebie w domu, gdzie się cały czas trenuje i zna każdą dziurę boiska, to dwie różne sprawy – przekonuje Dawid Szufryn. – Masz wsparcie na trybunach, swoich kibiców, całą rodzinę, znajomych, do tego doping. To wszystko naprawdę ma wpływ. Na wyjeździe, tak jak my w Niecieczy? Pierwsze parę meczów mieliśmy wsparcie, ale potem została praktycznie garstka najbardziej zagorzałych fanatyków. Te mecze wyglądały jak spotkanie dwóch drużyn na neutralnym gruncie.

– Przychodził tłum ludzi, ale tylko kiedy przyjeżdżał Lech albo Legia. Wtedy trybuny się zapełniały. A kiedy rozgrywaliśmy w ,,normalny mecz’’, to na dużym stadionie, gdzieś to się wszystko rozbijało i wiało pustkami. Nikt nam nie kibicował, nikt nie wiedział, kiedy i co skandować, więc było cicho i smutnawo – dodaje Pitry.

Jak odpowiada na to Raków?

– W przypadku Rakowa nie da się powiedzieć, że nie ma wsparcia kibiców, które byłoby na meczach w Częstochowie. Jesteśmy już po dwóch spotkaniach i widzimy, że ta frekwencja nie odbiega drastycznie od poziomu, który mieliśmy w I lidze, bardzo duża grupa fanów przyjeżdża na mecze do Bełchatowa – zauważa Wojciech Cygan, prezes Rakowa. – Oczywiście, to jest dla nich pewna uciążliwość, podobnie jak i dla pracowników klubu, którzy jednak muszą tego dnia dojechać do pracy. Natomiast w kategorii wyzwania traktowaliśmy ten pierwszy mecz, gdy cały czas braliśmy pod uwagę, że czegoś mogliśmy nie dopilnować, że jakiegoś szczegółu nie uwzględniliśmy przy planowaniu. Przy drugim meczu już wiedzieliśmy dokładnie czego się spodziewać.

Drugi zarzut? Cóż, bardziej prozaiczny. Podróż.

– To są detale, ale dzień meczowy drastycznie się zmienia. My do Niecieczy mieliśmy niby tylko 80 kilometrów, ale połączenie jest bardzo słabe, jedziesz bardzo kiepską drogą, półtorej godziny w autokarze, nogi cały czas zgięte. Poza tym zaburzony jest cały dzień meczowy, gdy grasz u siebie, zjadasz obiad z rodziną, idziesz spacerem na stadion na wyznaczoną godzinę i po meczu wracasz od razu do domu. Grając poza własnym obiektem, ten dzień przypomina kolejny wyjazd, ze wszystkimi konsekwencjami – wspomina Szufryn. – Wiem po sobie i kolegach, że to ma wpływ, zwłaszcza przy podróży w dniu meczu. 

Nieco inaczej widzi to Przemysław Pitry, ale też trzeba przyznać, że połączenie Łęcznej z Lublinem było zdecydowanie lepsze.

– Z Lublina jest czterdzieści kilometrów, ale wszystko jest dobrze skomunikowane, czyli to jakieś trzydzieści minut drogi. Nieodczuwalne i niemające żadnego wpływu. Poza tym połowa piłkarzy mieszkała w Lublinie. Niektórzy z rodzinami i z dziećmi, wiadomo, szukali większego ośrodka miejskiego z przedszkolami i szkołami, więc wybierali Lublin, a Łęczna była miastem kawalerów. W mniejszej miejscowości, co oczywiste, mniej się płaci za rachunki i czynsz – uśmiecha się Pitry.

Trzeci problem? Tu znów nie ma zgody – kwestia znajomości murawy i obiektu.

– Murawa? Nie, nie przesadzałbym, mogę mówić tylko za siebie: mnie to problemu nigdy nie sprawiało. Jest rozruch, jest czas, by się do niej przyzwyczaić, zresztą też nie przesadzajmy, że Bełchatów ma jakąś fatalną płytę czy miał ją wówczas, gdy grał tam ŁKS. To już chyba raczej szukanie wymówek, niż faktyczny problem z grą poza swoim miastem – twierdzi wychowanek i były piłkarz Łódzkiego KS-u, Paweł Golański. – Zdecydowanie mocniej na zawodnika działa cała otoczka i jego własne nastawienie. Plus to co wspominałem o samym wyjeździe, nieswoja szatnia, mniej kibiców, przejazd autokarem.

No to wywołujemy do tablicy Wojciecha Cygana. Jak to jest z tym podróżowaniem i murawą?

Jeśli chodzi o podróż – piłkarze wyruszają dzień przed meczem, najpierw jechali prosto na trening, a następnie do hotelu, tym razem wyruszyli wcześniej, żeby się rozpakować, zjeść obiad w hotelu i dopiero wziąć udział w zajęciach – tłumaczy Cygan. – Wtedy też odbywa się ten przedmeczowy trening na murawie, na której dzień później rozgrywają mecz. Są skoszarowani w Bełchatowie lub pod Bełchatowem, wracają po spotkaniu. Więcej treningów na głównej płycie już nie możemy przeprowadzić, bo trzeba pamiętać, że obiektu używa pierwszoligowy GKS Bełchatów.

***

Wpływ jest – widać po wynikach. Jaki? Co jest jego bezpośrednią przyczyną? Trudno powiedzieć. Być może szufladka w głowie, która odpowiada za myśli: „u siebie muszę, na wyjeździe mogę”? Być może te trudy podróży, być może efekt skoszarowania, zamiast domowego obiadu. A może wszystkiego po trochu, promil w jednym miejscu, promil w drugim i nagle z przewagi własnego obiektu robi się przynajmniej równowaga. Wiadomo, to żadne usprawiedliwienie dla Górnika, Sandecji czy Rakowa, ale jednak: nie ma miejsca jak dom.

– To jest procentowa, jeśli nie promilowa przewaga, ale jednak przewaga – puentuje Przemysław Pitry, a my musimy się pod tym po prostu podpisać.

Fot.400mm.pl

Najnowsze

Polecane

Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Szymon Szczepanik
0
Thurnbichler: Nie zareagowałem wystarczająco wcześnie na negatywne zmiany [WYWIAD]

Komentarze

0 komentarzy

Loading...