Jeśli idziesz do kina na klasyczny blockbuster z kupą wypasionych efektów, to oczekujesz dwóch godzin rozrywki i emocji sprzyjających pochłanianiu popcornu. Jeśli idziesz do najmodniejszego klubu w mieście z ostrą selekcją na bramce, to oczekujesz dobrej muzyki, fajnego klimatu i braku obory w środku. Jeśli odpalasz meczyk, w którym grają Darko Jevtić, Pedro Tiba i Dani Ramirez, to czekasz na sztuczki, klasowe podania i kapitalne strzały.
No i wymienieni panowie spełnili nasze oczekiwania. W ogóle po ŁKS-ie i Lechu spodziewaliśmy się dokładnie tego, co dostaliśmy w sobotę wieczorem. Od pierwszych minut zero ceregieli, męczenia buły, zabierania się do ataków jak pies do jeża. Choć – nie powiemy – obawialiśmy się, że zgodnie ze złotą zasadą Ekstraklasy, skoro mecz zapowiada się kozacko, to skończy się paździerzem miesiąca.
A dostaliśmy być może najbardziej wypieszczone 45 minut w tym sezonie. Bywały już połowy, w których padało więcej lub tyle samo goli, natomiast takiego stężenia jakości w tych trzech kolejkach jeszcze nie uświadczyliśmy. Tu Tiba machnął prostopadłe podanie na 30 metrów, tam Ramirez podawał piętką w ciemno, zaraz Jevtić napoczął konkurs na najbardziej ośmieszającą siatkę założoną rywalowi.
Ale indywidualności indywidualnościami – podobało nam się to, że dziś zobaczyliśmy dwa zespoły z pomysłem na granie. Wielokrotnie podczas oglądania Ekstraklasy odnosimy takie wrażenie, że moglibyśmy w trakcie meczu dowolnie wymieszać drużyny, założyć nawet wszystkich dwudziestu zawodnikom z pola szare koszulki, a oni i tak graliby tak samo. Konterka, wrzutka na walkę, przegrana główka i jedziemy w drugą stronę. A dziś widzieliśmy ŁKS grający w wysokim pressingu, budujący szybkie akcje przed pole karnym Lecha na jeden-dwa kontakty. Widzieliśmy Lecha, który budował ataki pozycyjne już od van der Harta, wciągał rywala na swoją połowę, a później wykorzystywał przestrzeń na skrzydłach i za sprawą Tiby czy Jevticia zyskiwał teren.
Zjawiskowy dziś był Portugalczyk. Te dwa ciasteczka do Amarala, kontrola piłki, rajdy z piłką i bez niej, dyktowanie tempa gry…
Oczywiście wiemy, że lechici po przerwie wyglądali już gorzej. Że napastnicy obu zespołów byli w zasadzie zbędni, bo i tak nie mieli dziś za wiele roboty – co najwyżej służyli za worek treningowy dla stoperów przeciwnika. Ale jeśli co kolejkę zobaczymy chociaż ze dwa lub trzy spotkania na poziomie tego w Łodzi, to bierzemy taki scenariusz w ciemno. Jeśli choćby w co piątym meczu ktoś przysmaży z dystansu tak, jak dziś Jevtić, to dorzucimy nawet dyszkę do abonamentu. Jeśli ktoś wymyśli i wcieli w życie program “Ramirez+”, by każdy klub w Ekstraklasie miał swojego Daniego, to ma nasz głos w wyborach.
Wybaczcie, że tak słodzimy piłkarzom obu ekip, ale to chyba entuzjazm po tych piątkowych i sobotnich meczach jeszcze nas trzyma – bo trzeba przyznać, że do tej pory nie oglądaliśmy żadnego szajsu, po którym wydrapywaliśmy sobie oczy solonymi orzeszkami.
Lech wygrał na wyjeździe po raz pierwszy od ośmiu miesięcy. Od tego czasu zdążył zwolnić Adama Nawałkę, Dariusz Żuraw został trenerem tymczasowym, później stałym, z Poznaniem pożegnali się Trałka, Burić, Gajos, Janicki, Radut, Vujadinović, do tego totalnie rozkopana została ulica Głogowska, cztery polskie drużyny awansowały do pucharów i trzy z nich już odpadły, Wisła Kraków prawie wpadła w ręce brytyjskiego konsorcjum pod szwedzko-kambodżańskim zarządem powierniczym, Widzew zdążył zremisować pierdyliard meczów, Sa Pinto obraził pół Polski i ćwierć Portugalii…
No i wreszcie się Lech doczekał przełamania. Może z tymi delegacjami będzie jak z tym keczupem u Ruuda van Nistelrooya – kiedy nie idzie, to nie idzie, a potem wychodzi wszystko.
fot. NewsPix