Znacie tę śpiewkę doskonale. “Ten gość potrafi uderzyć z dystansu” – zwykli powtarzać komentatorzy Canal+ nawet wtedy, gdy przy piłce w okolicach pola karnego nie znajdował się – przykłady świeże, bo z poprzedniego sezonu – Kozulj czy Forsell, a facet, któremu dawno temu po prostu jakiś ładny strzał wyszedł. Łatka zostawała, nawet jeśli jedyną korzyścią ze stu ostatnich prób delikwenta było to, iż przeciwnicy nie wyprowadzali kontry. Dlaczego o tym wspominamy? Ano dlatego, że dziś w meczu Arki z Koroną Adam Deja zrobił wiele, by eksperci przez kilka następnych lat umiejętność kropnięcia na bramkę z dalszej odległości przypisywali również jemu.
Okej, nie przesądzamy – być może Deja rzeczywiście potrafi, ale do tej pory dość mocno ten atut ukrywał. Z jednej strony zerkamy na statystyki portalu ekstrastats.pl i widzimy, że w poprzednim sezonie defensywny pomocnik spróbował 15 razy, a tylko 3 z tych prób poleciały w światło bramki, goli zero. Z drugiej – w pomeczowym wywiadzie Damian Zbozień zapewniał, że Deja na treningach jest powtarzalny i drużyna nie mogła się nadziwić, że nic nie wpada mu w meczach, przy okazji dworując sobie z kolegi.
Nie czas to i nie miejsce, by rozstrzygać, jaka jest prawda – to pokaże przyszłość. Ale dziś Deja nam zaimponował. Już w pierwszej połowie dopadł do bezpańskiej piłki i niewiele zabrakło, a w 51. minucie meczu huknął tak, że Sokół tylko musnął piłkę, a ta wpadła do bramki od słupka, niedaleko okienka. Jednak na tym nie koniec, bo tak się nam pan Adam rozochocił, że potem jeszcze raz pocelował z dystansu niemal w to samo miejsce (tym razem piłka odbiła się od słupka i wróciła na plac), a także oddał kolejny celny strzał.
Gdyby dwa razy pokonał dziś Sokoła, pewnie opowiadałby o tym meczu wnukom przy kominku. Na razie musi się jednak zadowolić tytułem bohatera Arki, bo tym niewątpliwie jest. Zdobył przecież pierwszą bramkę dla gdynian w tym sezonie i – nieco wyprzedzając – zapewnił drużynie pierwszy punkt. No i wypalił ze swoim strzałem po takim festiwalu nieudolności pod bramką Korony, że gdyby nie on, kibice tego klubu mogliby zwątpić we wszystko. W świetnej sytuacji spudłował choćby Nalepa, ale później przebił go Serrarens – Sokół zaliczył złe wyjście, w dodatku zderzył się w kolegą z zespołu, ale napastnik z prezentu skorzystał w ten sposób, że pocelował w górne rzędy.
Równie ciekawą rozrywkę zapewniali nam kielczanie. A to Papadopulos nie skorzystał ze świetnego podania Cebuli, a to kompletnie niepilnowanego Puckę na piątym metrze przerosło przyjęcie piłki. Panowie trochę zrehabilitowali się przy ładnej akcji bramkowej, po której w końcu przełamał się Żubrowski, najdłużej czekający na bramkę pomocnik/napastnik w całej lidze, ale po takim meczu Gino Lettieri i tak powinien zafundować kielczanom dodatkowy trening strzelecki. Bliżej gola dla Korony niż oni był nawet Zbozień, bo tylko kunszt Steinborsa uchronił obrońcę przed efektownym swojakiem.
I fajnie, że się nie nudziliśmy, ale strzelenie minimum jednej bramki więcej było dziś zasranym obowiązkiem piłkarzy z poziomu Ekstraklasy.
Fot. FotoPyK