Masz 27 lat. Wychodzisz po długiej przerwie od gry na rozśpiewaną Bułgarską. Mecz z Lechem. Wygrywasz. Jedni cieszą się z tobą, inni cię wyzywają. Oni nie wiedzą.
Jesteś młodym facetem. Dobrze zarabiasz i to za kopanie piłki. Trenujesz MMA, biceps napompowany jak należy. Oni nie wiedzą.
Nie śpisz w nocy. Błyskawicznie chudniesz. Obawiasz się przed wyjściem z domu. I to równe 20 lat po… Oni nie wiedzą.
Czego nie wiedzą? Konrad Forenc zdobył się u nas na mocne wyznanie, dotychczas wiedzieli o tym tylko najbliżsi. Kiedyś w „Super Expressie” napisali o „Forim”: „Żaden piłkarz ekstraklasy nie chciałby się znaleźć z nim w ciemnym zaułku”. A z pewnością, to żaden piłkarz nie chciałby znaleźć się w jego sytuacji. Mało w tej rozmowie będzie piłki. Choroba, śmierć, depresja. I happy end, który nie został napisany na potrzeby żadnego filmu, a napisało go życie. Chociaż w Zagłębiu jest już 10 lat, to nigdy wcześniej nie przeżył tyle, co w zeszłym roku. Zaprasza Samuel Szczygielski.
Wrzuciłem ostatnio na fejsa zdjęcie z meczu z Legią. Jego mama skomentowała je: „Pozdrawiam serdecznie Konrad. Nigdy nie zapomnę, ile dobrego zrobiłeś dla Kondzia”. To miłe i ważne dla mnie.
Kim był Konrad?
Znajomy ze stowarzyszenia kibiców poprosił mnie, żebyśmy raz przeszli się jako piłkarze do chorego na raka kibica Zagłębia. Jeśli jest potrzeba okazania komuś wsparcia, to zawsze w to wchodzę. Na jednym razie się wtedy nie skończyło. Zacząłem odwiedzać Konrada.
Przez jaki czas?
4 lata. Starałem się zabierać kogoś z drużyny ze sobą, żeby chłopak miał większą frajdę. Był bardzo wytrwały. Chcieliśmy dać mu dodatkowy bodziec do walki. Podstawowym byli jego rodzice, są niesamowici. Odwiedzając Konrada – chociaż przechodził na mnie ten ból, że druga osoba cierpi – to wchodziłem do jego pokoju z uśmiechem na ustach. Zero łez, on też nie zapłakał. Pozytywny przekaz jest pomocny. Ale nie ”będzie dobrze”. Nienawidzę tego. Wolę, żeby ktoś tylko uścisnął rękę i nic nie mówił, niż rzucił to zasrane hasło „będzie dobrze”. Ty wiesz w głowie, czy będzie czy nie. Najlepiej nie skupiać się na chorobie i dać takiej osobie dużo radości. Konrad był prawdziwym wojownikiem. Bardzo silnym wojownikiem. Wiele przetrwał, walczył długo. Tym razem mieliśmy wybrać się do niego większą grupą z szatni, chłopaki byli chętni. Nie zdążyliśmy. Brakuje mi go jako kolegi.
Ciągle o nim pamiętasz.
Tak jak on pamiętał o mnie. Kiedy wracałem od Konrada do domu, do żony… Siadałem i zadawałem sobie pytanie: i dla ciebie, Fori, co w życiu jest najważniejsze? Ze spotkań z nim wyciągałem naukę. Było mi bardzo przykro, nie ukrywam. Udało mi się być z Konradem podczas jego ostatniej drogi, na pogrzebie.
Wasze choroby się na siebie nałożyły?
Raz przyszedłem do niego wychudzony. Mama Konrada spytała mnie:
– Coś się dzieje? Co tak mizernie wyglądasz?
– Mam problem, ale nie chcę go roztrząsać, nie jestem tu po to. Przyszedłem do Konrada z pozytywną energią dla niego.
Od kwietnia do końca września 2018 przepadłeś. Wydawało się, że przegrywasz rywalizację. Zagłębie przedłużyło z tobą kontrakt i było za to krytykowane. A prawda, której do teraz nikt nie znał, jest taka, że ty nawet nie trenowałeś.
Pojawiałem się na meczach. Niektórzy myśleli „o, klubowy pionek przyszedł na trybunę”. Wtedy klub przedłużył ze mną umowę o rok, a fakty były takie, że zaproponował to osobie w tamtym momencie niezdolnej do niczego.
Klub nie przedłużył wtedy kontraktu z czwartym bramkarzem. Tylko z Konradem Forencem.
Na tamten moment z żadnym bramkarzem. Nie trenowałem. Dobrzy ludzie w klubie wyciągnęli do mnie dłoń i pozwolili mi się wyciszyć. To było za te wszystkie lata, kiedy zawsze zostawiałem serce za Zagłębie. Teraz choroba zawiesiła nade mną niewiadomą.
Co się z tobą działo?
Zaczęło się od niewinnego bólu brzucha. Po kilku godzinach był nie do zniesienia.
Poszedłeś do lekarza, zadzwoniłeś do klubu?
Nie, była Wielkanoc. Wiesz, boli cię brzuch, od razu nie podchodzisz do tego poważnie. Jestem bramkarzem, rzucam się na glebę, często chodzę obolały, przyzwyczaiłem się. Nie przespałem nocy, złożyło się tak, że następnego dnia miałem mecz w rezerwach. Dobra, dam radę. Zebrałem się. Przyszedłem prawie że biały na drugi dzień, chłopaki pytali, co ja taki niedospany. Zagrałem, nie puściłem bramki. Patrzyłem, tak jak to zawsze patrzę, na dobro drużyny, nie na swoje. Teraz wiem, że wtedy mogłem jednak przejąć się bardziej sobą. Kolejna noc też była nieprzespana. W dzień ból się uspokajał, było znośnie. Nocami zaczynał się dramat z brzuchem, już nie wytrzymywałem. Po kilku dniach zadzwoniłem do lekarza, wziął mnie na badania i nie było dobrze. Potężny stan zapalny. Zagrożenie nowotworu. Trzeba było zrobić tomografię. Sport stanął pod znakiem zapytania. W ciągu tygodnia schudłem 8 kilogramów. Spotkaliśmy się wtedy, sam widziałeś.
Byłeś jak inny człowiek.
Tak jak jestem osobą, która lubi posiedzieć na siłowni, dopracować mięśnie, tak w kilkadziesiąt godzin zmarniałem. Bicepsy jakby przebite igłą, wyszły mi kości na twarzy. Słyszałem na mieście „co ty, chłopie, zjedz coś”. A jadłem niby normalnie. Nie mogłem marnować sił, o treningu nie mówię, ale wykluczone było nawet przejechać się na rowerze. Rzadko wychodziłem z domu. Z organizmem było kiepsko, ale źle czułem się też ze sobą. Byłem wychudzony. Na ulicy patrzyli na mnie jak na niezadbanego, niedożywionego faceta. Byłem wrakiem samego siebie. Lubię pływać, a w zeszłym roku ani razu nie pojawiłem się na basenie. Wypad nad jezioro odpadał. Nie chciałem się pokazywać, w pewnym znaczeniu chowałem się przed ludźmi.
Jak przygotowywano cię do operacji?
Trudne miesiące. Leki, przygotowania do operacji, po drodze komplikacje. Miałem takie ludzkie, mentalne wsparcie od osób, które wiedziały. W biedzie, która przyszła nagle, zobaczyłem na kim mogę polegać. Usłyszałem wtedy zdanie: „Ty je dawałeś całym sobą, teraz dobro wraca”. Był przy mnie także fachowiec, który monitorował sytuację non stop. Nasz doktor klubowy Jacek Worobiec zajął się mną tak, że musiało być dobrze. 3 miesiące trwały przygotowania, brałem leki i odpoczywałem. Ustalono mi specjalną dietę. Operacja się powiodła. To okropny czas, przeżyłem coś, czego nikomu nie życzę.
Mieliście kontakt z Konradem podczas twojego problemu?
Tak, oczywiście.
Z relacji z nim wyciągnąłeś coś, co pomogło w walce z chorobą?
Jego wspaniali rodzice dawali mi kopa motywacyjnego – „Konrad, ty również walcz”. U mnie zakończyło się na strachu. Miałem podejście: Fori, ty nie umierasz. Zobacz na problemy innych osób i jak potrafią z nich wyjść. Walcz. Te momenty tak mnie wzmocniły, że już nie ma gór, których nie przeniosę. Wyszedłem z choroby, potem walczyłem o miejsce, wróciłem na boisko, w moje życie wpisał się frazes „nie ma rzeczy niemożliwych”. Przez okres choroby zbudowałem w głowie taki fundament, że dziś jest nie do zburzenia.
To było równo 20 lat po…
Po śmierci mojej mamy. Miałem 6 lat. Zmarła na nowotwór. Dlatego kiedy usłyszałem, że mogę mieć to samo, strach mój, taty i rodziny był szczególny. Strata tak bliskiej osoby jest straszliwie trudna, kto przeżył, to wie.
Też zmarł mi tata, kiedy byłem mały. W takiej sytuacji drugi rodzic ciągnie cię w górę, w moim przypadku mama musiała i okazała się bardzo, bardzo silna.
U mnie taką rolę pełnił tata. Nie da się wyjaśnić sześciolatkowi, że mama już nigdy nie wróci. To był dla niego trudny czas. Po 20 latach historia wróciła. Wcześniej przeżył to z najbliższą osobą, teraz pojawiła się niepewność, bo coś złego działo się z jego synem. Wracając do dzieciństwa – dbał o mnie, potem poznał drugą kobietę, moją mamę.
Powiedziałeś „moją mamę”.
Tak, kocham ją, a ona mnie. Minęło dużo czasu zanim się z tym oswoiłem. Była walka, bunt. Dziś to nie jest dla mnie macocha, tylko mama. Zawdzięczam jej wiele, jak miałem 10 lat urodziła syna. To mój kochany braciszek.
Gra w piłkę? 11
Grał, ale na razie dał sobie spokój. Uczy się, niech robi swoje, wytycza własną ścieżkę taką, jaką chce. Dostanie we wszystkim wsparcie moje i rodziców.
Rodzina zawsze była dla ciebie najważniejsza?
Podczas choroby była ze mną żona, rodzice, brat, bliscy przyjaciele. Odwiedzali mnie. W pierwszym wywiadzie jakiego udzieliłem kiedyś tam, pamiętam, że wspomniałem o rodzinie. Ważne jest doceniać, co się ma wokół. Często patrzymy na codzienność przez pryzmat pieniędzy. Trafiają do mnie „Nigdy ponad stan” Kękę i „Nie myśl o tym” Palucha. „Moja rodzina i ziomki, ich nie dał mi hajs”… To tata wpoił mi, że rodzina jest na pierwszym miejscu. Przekładam to też na szatnię. Drużynę traktuję jak rodzinę. Zdarzały się spinki na boisku. Zostawiam wtedy swoje pole karne i biegnę. Nie dlatego, że jestem takim kozakiem. Biegnę wstawić się za moimi chłopakami, bo ktoś naruszył dobro jednego z naszych. Rodzina w życiu prywatnym to rodzice, rodzeństwo, moja kobieta. A w każdym tygodniu jest takie 90 minut, kiedy rodziną są moi kumple z drużyny. Mogą liczyć na mnie, a ja na nich. Sport jest piękny, ale bywa też brudny. Najczęściej na sparingach zdarza się furiat, który ma świadomość, że może się wyszaleć, bo transmisji brak, uniknie zawieszenia. Wtedy zdarzają się szarpaniny, najważniejsze, żeby jeden brat nie zostawił drugiego. Mówię przed każdym meczem, że chcę wygrać, a mam przecież świadomość, że po sezonie nie będziemy mieli 37 zwycięstw. Ale mamy zostawić serce. Jeśli po przegranej schodzimy zmęczeni, niespełnieni, widzę u wszystkich ambicję, to w porządku. Zdarza się, że ktoś ma słabszy dzień, nie idzie mu. Po to jest pozostałych dziesięciu. Nie chodzi tylko o to, żeby krzyknąć dobre słowo. Najlepiej przemawiamy czynami. Chodź, zagraj z nim krótkie podanie, łatwiejszą piłkę, podaj mu w ten sposób rękę i podnieś. Tak na to patrzę. W szatni Zagłębia „starym” byłem już nawet w wieku 23 lat. Zawsze łączyłem młodych ze starszyzną. Ja poczuwam się do tego, żeby w razie potrzeby iść do młodego i powiedzieć „słuchaj, źle robisz, żeby nie skończyło się tak, że będzie interweniować trener czy prezes”. Mam dużo ról w tym klubie. Ludzie mogą na mnie polegać, ale słyszałem „wszystko fajnie, ale może by jeszcze czasem bronił”. Przez ostatnie pół roku pokazałem, że jednak potrafię.
Czym jest dla ciebie męskość?
Dbanie o najbliższe osoby, to podstawa. W domu o rodzinę, w szatni o drużynę. I też okazywanie im szacunku, bo przez to, że jesteśmy ze sobą często i blisko może nas za bardzo luzować. Oddaję za nich serce. Podczas choroby dowiedziałem się, na kogo naprawdę mogę liczyć. Nic widocznie nie dzieje się bez przyczyny. Faktycznie – przyjaciół poznaje się w biedzie.
Ja uważam, że w biedzie poznaje się też nieprzyjaciół.
Nigdy nie byłem osobą, która marudzi, narzeka, smęci. Kiedy wbijali mi szpilki, zawsze się zapierałem i mówiłem „ja ci pokażę, że się mylisz”. Za to w klubie rywalizacja rywalizacją. Ktoś musi przegryźć, że nie wstanie z ławki, ktoś musi się pogodzić, że jest poza kadrą i tyłek zaboli od siedzenia na trybunach. Z Dominikiem Hładunem znamy się od lat. Raz ja byłem jego zmiennikiem, innym razem on moim. Wiesz ile razy mieliśmy zgrzyt?
Ile?
Zero. Po tym nieszczęsnym treningu, kiedy doznał kontuzji od razu szczerze pogadaliśmy. No, byłem z nim, nie ma co ukrywać. Sam wiem, że bliskie wsparcie jest pomocne. Poczucie, że masz do czego i kogo wrócić. To był dla niego szczególny moment. Zaraz miało mu się urodzić dziecko, taki czas najbardziej powinno się poświęcić rodzinie. Trudno jest się podnieść. Trzeba przełknął pigułkę. A on to zrobił w wielkim stylu. Teraz rywalizujemy i nie widać, że jest po ciężkiej kontuzji.
Dominik wypadł z gry, a ty do niej wróciłeś.
To nie było takie pewne, bo rywalizowaliśmy jeszcze choćby z Piotrkiem Leciejewskim. Ale czułem moc. Odkąd trenerem bramkarzy jest Grzegorz Szamotulski, jestem idealnie przygotowany, odżyłem przy nim. Niczego w treningach nie brakuje, ale też nie ma zmęczenia. Wchodzisz – bronisz. Kunszt trenerski top. Teraz bramkarze w Zagłębiu pomagają, a nie przeszkadzają drużynie i to w dużej mierze dzięki niemu. Są iskry na treningu, zapieprzanie, ale w najmniej oczekiwanym momencie potrafi tak rozluźnić atmosferę… Szamo dużo ze mną rozmawiał. „Byku, to twoja chwila”. Pierwszy mecz po chorobie był dla mnie niesamowity. Wracasz po sytuacji, gdzie wszystko wisiało na włosku. Wychodzisz na Lecha. Rozśpiewana Bułgarska. To uczucie… Z Zagłębiem nie było najlepiej, za nami seria porażek. I co? Wygraliśmy z Lechem. Wygrałem sam z sobą. Z beznadziejnej sytuacji udowodniłem tym, którzy nie wierzyli w moją przyszłość w klubie i jej nie chcieli, że istnieję, wróciłem, mam się już dobrze i mogę dać coś zespołowi.
Transmisja na cały kraj, stadion na 40 tysięcy. A o tym, co przeszedłeś wiedziało kilkanaście osób.
Tak, ale po co miało wiedzieć więcej? Nie lubię użalania się nad sobą. Pracuj w ciszy, niech efekty robią hałas.
Ktoś kto patrzył na ciebie jako zwykłego zawodnika przeczyta twoją historię i pomyśli „nie wiedziałem, co za wola walki”, a pewnie czyta to teraz też ktoś, kto ma problem ze zdrowiem. To może być dla niego bodziec.
No właśnie, kilka osób tak ze mną o tym rozmawiało. Jeśli mogę dać innym wiarę, to to puśćmy.
Przed meczem z Lechem pewnie słuchaliście jednej piosenki… Wiesz o której mówię.
„Bez strachu” od lat leci w naszej szatni przed meczami.
Usłyszałem to u was i będąc później z chłopakami z reprezentacji AMP Futbolu podrzuciłem im „Bez strachu”. Po 3 latach leciałem z nimi do Włoch na mecz, puścili playlistę przedmeczową z motywacyjnymi nutami i nagle słyszę u nich Palucha.
Dla nich pełne uznanie, nie mają barier. Mój rytuał odbywa się po rozgrzewce. Schodzę z niej pierwszy, mam 3 minuty zanim z boiska zbiegną chłopaki z pola, więc puszczam Bezimiennych „Idź i walcz”. 2 minuty maksymalnej motywacji, zagrali to dla Damiana Jonaka.
W trakcie leczenia nie miałeś takich 3 minut, kiedy potrzebowałeś się skupić jak przed pierwszym gwizdkiem. Ale na pewno miałeś gorsze chwile.
Tak, wtedy potrzebowałem swoich piosenek, nakręcających mnie do działania. „Idź i walcz” okazało się przydatne nie tylko przy piłce.
Przesłuchaj sobie „O.S.T.R. – Życie po śmierci”. Niesamowita płyta.
Słyszałem o niej, ale jeszcze nie słuchałem. Nadrobię.
Miałeś coś jeszcze?
Zainspirowała mnie książka „Życie wypuszczone z rąk”. Historia Roberta Enke.
Naprawdę? Miałeś wtedy psychikę, żeby to czytać i niczego sobie nie zrobić?
Trudne to było. Pokazała problemy, które mogą kryć się pod kopułą piłkarza, nawet ze światowego topu. Gonił go pies wabiący się „depresja”. Myślę, że ta książka poruszyła ludzi, jeśli coś złego siedziało im w środku, bo depresja może dopaść też osobę pracującą w firmie za biurkiem, nie tylko piłkarza, nie tylko bramkarza…
Ty nie możesz powiedzieć, że miałeś depresję?
Nie. Ale czytając jedną stronę za drugą… Mi w przypadku tej książki szło to powoli i dość trudno. Wczytywałem się, kojarzyłem sytuacje, gdzie zalążki tego bywały moim w życiu.
Zalążki depresji.
Tak, depresji, poważniejszych problemów. Dowiadujesz się z lektury, jak wyglądały kulisy choroby, jakie zachowania ona rodziła. I myślisz „wtedy, w tamtym i tamtym momencie życia, faktycznie odczuwałem coś podobnego”. Nie musisz wiedzieć, że masz depresję. To nie katar, nie grypa, możesz myśleć, że jest w porządku, nawet gdy nie jest. W przypadku Enke skończyło się to samobójstwem.
Smutna piosenka leci z YouTube’a – okej, mogę słuchać. Ale kiedy mam gorszy dzień, zmieniam na inną.
Żeby nie pogrążać się w tym ponurym nastroju, tak?
No właśnie. A ty miałeś trudny czas, walczyłeś z chorobą, a jednak czytałeś tę książkę.
Raz ją czytałem, raz przestawałem. Nie chciałem wejść z nią za głęboko za jednym zamachem. Dawała mi do myślenia, czytałem każdą stronę ze zrozumieniem, a nie byle szybciej i starałem się szukać inspiracji dla siebie. Porównać niektóre sytuacje i przyłożyć do swojego życia. Robiłem sobie zdjęcia niektórych fragmentów, żeby zapamiętać złote myśli. A propos złotych myśli… „Nigdy się nie poddawaj”. Niby proste. Ale nie obchodzi mnie, że to jest proste. Te słowa mi towarzyszą. Albo „No pain, no gain”. Żona powiedziała mi, że to o mnie. Niby prosty cytat, ale często potrzebny. Te hasła „Never give up” czy „No pain, no gain” latają wszędzie, ludzie mają to zapisane na zwykłych t-shirtach, na billboardach. To psuje magię. Najważniejsze, żeby te słowa były mocno zapisane w głowie, wtedy ich magia będzie działała.
Wypisujesz sobie je na tatuażach?
Nie. Chciałem mieć tatuaż, który pokaże mój charakter. Nie taki, który po prostu będzie. Fajnie wyglądać można dzięki koszulce, zegarkowi, nie poświęcam na to ciała. Dlatego chciałem tatuaż, który powie prawdę o mnie. I jest to tatuaż polinezyjskiego wojownika. Na początku nie chciałem, żeby był w widocznym miejscu, zrobiłem tylko na barku. Nie wiadomo, co kiedyś będę robił. Teraz gram w piłkę, fajnie. Potem jak będzie trzeba, to pójdę to normalnej pracy. Jeśli zostanę przy piłce, w porządku. Ostatecznie kontynuowałem tatuaż i teraz mam zrobiony cały rękaw.
Mam wrażenie, że wojownikiem jesteś całą dobę.
Czasem po treningu wracam, położę się na kanapie i potem nie chce mi się iść dodatkowo na siłownię, crossfit. Poleżałoby się tak już do końca dnia. Ale wtedy się nakręcam, prowadzę ze sobą taką rozmowę wewnętrzną. „Będziesz tak leżał? I co? Waga pójdzie w górę, braknie ci potem w najmniej spodziewanym momencie, zaraz będziesz pluć sobie w brodę. Masz mecz za 5 dni. Aha… Zakwasy jutro będziesz miał? A, no to tragedia, racja… Wstawaj grubasie! Jaką masz dziś wymówkę? Co, poddasz się? Nie ma szans”. Krytykuję się, żeby finalnie dzień zakończyć z uśmiechem na ustach. Dlatego wstaję. Żona mierzy mnie wzrokiem:
– Przecież dopiero się wylegiwałeś, byłeś zmęczony.
– Byłem, ale idę.
Po treningu biorę prysznic i przechodzą mnie ciarki. Działają endorfiny. Znowu to zrobiłem. Pokonałem lenia. Nigdy nie żałowałem treningu, na który nie chciało mi się iść, ale się przemogłem i go zrobiłem. Wiesz, kiedyś zamiast robić to, co zapewni mi najlepsze rezultaty na boisku – że wyjdę szybko na przedpole, rzucę się maksymalnie daleko, wyłapię dośrodkowanie – to patrzyłem, jak rośnie mi bicek, chciałem go jeszcze bardziej dopompować. Teraz wiem, że nie ma sensu przejmować się wyglądem, trening ma dawać efektywność podczas meczu. Musiałem do tego dorosnąć.
Dorastałeś idąc wyboistą drogą.
Nic nie ma za darmo, mądrości życiowej też nie. Musiałem dążyć trudną drogą, pod górkę. Sztuką jest po czasie wejść na tę górkę i z uśmiechem na twarzy powiedzieć niedowiarkowi „a ty mnie skreśliłeś”. Ktoś może we mnie zwątpić, ale ja w siebie jeszcze nigdy nie zwątpiłem. Najłatwiej jest oceniać kogoś zamiast siebie. Ja nauczyłem się najpierw wymagać od gościa, który nazywa się Konrad Forenc. Nikt kto mnie nie zna nie wie, jaki jestem prywatnie. Wcześniej też mnie nie znałeś i pewnie postrzegałeś przez pryzmat boiska. Łysy gość z wydziaraną ręką, kojarzony ze sportami walki, jeszcze na swoim początku w Ekstraklasie dostaje czerwoną kartkę i zawieszenie za ostry faul. Ten Forenc to bandyta. Gdyby tak było, to dawno by mnie zjedli, przełożyłoby się to na piłkę. A prywatnie jestem ułożoną, spokojną osobą. Ludzie patrzą na piłkarzy jak na herosów, bohaterów, po których nie spodziewają się słabości.
Albo w przypadku polskiej piłki – jak na ofermy.
Ale może czasem za słabym zagraniem albo spadkiem formy stoi coś, o czym nie wiemy?
SAMUEL SZCZYGIELSKI