Miał wpaść do Polski na chwilę, a został obcokrajowcem z największą liczbą występów w historii Ruchu Chorzów. Mamia Dżikia trafił do naszego kraju w 1997 roku i – z wyjątkiem kilkuletniej przerywy na powrót do Gruzji – został w Chorzowie do dziś. Tu ma rodzinę, tu posiada – jak mówi – nawet więcej znajomych niż w Gruzji. Języka nauczył się w trzy miesiące, bez pomocy książek. Generalnie jest poliglotą i człowiekiem z bardzo ciekawą historią.
Co robić, gdy w kraju wybucha wojna, a dwadzieścia kilometrów dalej przebywają wojska wroga? W jaki sposób rosyjskie władze nie pozwalają Gruzinom normalnie żyć? Jak nauczyć się polskiego w trzy miesiące i niemieckiego w pół roku nie zaglądając do żadnej książki? Dlaczego, po pobycie w Austrii, straszył swój były klub pismami sądowymi? Jak bardzo zżył się z Ruchem i jak mocno bolało go, gdy włodarze zażądali, by rozwiązał kontrakt? Dlaczego w Ruchu nie ma odpowiednich ludzi, którzy dla tej drużyny zrobiliby dużo, co powoduje, iż klub jest w takiej sytuacji, w jakiej jest? Dlaczego Stefan Majewski nie lubił obcokrajowców, a jeden z prezesów był wściekły, gdy chorzowianie rzucili się na Inter Mediolan?
Zapraszamy!
*
Zacząłem grać w piłkę, gdy miałem sześć lat. Jednocześnie poszedłem do szkoły. Wkręciłem się, nie przestawałem biegać po boisku. Grałem w różnych turniejach, w tym – co ciekawe – w Lubinie. Miałem 12 lat, poznałem wówczas polską rodzinę, nazwisko Jasińscy. Mamy kontakt do dziś. Wtedy – pół żartem, pół serio – proponowali, żebym został w Polsce. Ale nie było takiej opcji, byłem zbyt młody. Po kilku latach kontakty się odnowiły. Zapytali co robię, gdzie gram, czy chciałbym trafić do Polski. I cóż – dzięki nim jestem tu, gdzie jestem.
Ale trochę trwało, nim przyjechałem do Polski. Dość powiedzieć, że w gruzińskiej ekstraklasie zadebiutowałem, gdy miałem 15 lat.
1991 rok, nieciekawe czasy. Gruzja z jednej strony opowiedziała się w referendum za niepodległością, z drugiej – popadła w wiele konfliktów. Specyficzny czas, który – mam wrażenie – odcisnął swoje piętno na waszym kraju.
Sytuacja była, jaka była. Ale nie odczuwałem tego wszystkiego. Gdy jesteś młody, patrzysz inaczej. Zwracasz uwagę na to, co kochasz. A ja kochałem piłkę. Grałem w nią, byłem na niej skupiony. Nawet po treningach – jako że nie było telefonów i komputerów – kopałem, dopóki miałem siły. Na boisku, na ulicy, generalnie gdziekolwiek.
Trudno było pana rodzinie finansowo? Konflikty, szczególnie w latach 90. – wojna w Osetii Południowej, wojna w Abchazji – rujnowały życie gospodarcze. Podobno nawet w Tbilisi brakowało wszystkiego.
Byli i biedni, i bogaci. Jak wszędzie. Mnie cieszyło przede wszystkim to, że choć byłem młody, to miałem swoje wynagrodzenie. Świetne uczucie. To nie były gigantyczne pieniądze, ale wystarczało na wszystko, czego potrzebowałem. Oprócz tego miałem komfort psychiczny, bo – jak wspomniałem – nie mieliśmy w rodzinie większych problemów, byliśmy szczęśliwi. Nic mnie nie rozpraszało, nic mi w graniu nie przeszkadzało. Więcej – bardzo wspierał mnie tata. Kiedyś grał w piłkę, nawet w reprezentacjach młodzieżowych, ale rodzice nie pozwolili mu dalej grać, bo miał się skupić na studiach. Bardzo chciał, żeby został piłkarzem i dokonał tego, co nie było mu dane.
Jakaś część pana rodziny było w terenie objętym konfliktami?
Na szczęście nie.
Inaczej niż w 2008 roku, gdy – po zakończeniu kariery i jedenastu latach w Polsce – wróciłem na osiem lat do Gruzji. Wraz z rodziną musiałem podjąć bardzo trudną decyzję. Wszyscy znajomi namawiali, żebyśmy zostali w Chorzowie. Ja nie wiedziałem, co robić. Spędziłem tutaj tyle lat i pojawiały się wątpliwości – zostać, skoro zapuściłem korzenie, czy wrócić do kraju, gdzie mam dom i rodzinę? Gruzja wydawała się dobrym miejscem do życia, dzieci poszły do szkoły, nie chcieliśmy później za wiele zmieniać, a i nie ukrywam, że przez dwa ostatnie lata w Polsce narastała u mnie frustracja. Dużo się działo, niekoniecznie dobrych rzeczy.
Tym sposobem zahaczyłem o wojnę. Generalnie konflikty i nieporozumienia z Rosją trwają cały czas, ale wtedy była prawdziwa wojna. Wybuchła, kiedy już tam byłem. Wróciliśmy w marcu czy w kwietniu, a wszystko zaczęło się kilka tygodni później. Pewnie gdyby zdarzyło się przed, to nasza decyzja o powrocie nie byłaby tak oczywista. No, ale stało się. Nie było przyjemnie, delikatnie mówiąc.
Siedzieliśmy w naszym domu w rodzinnej miejscowości, kiedy w telewizji zakomunikowano, że rosyjskie wojska wchodzą na nasze terytorium. A to było mniej więcej dwadzieścia kilometrów od nas! Zapakowałem całą rodzinę w samochód i wyjechaliśmy w stronę stolicy. Problem w tym, że z drugiej strony nastąpiło bombardowanie. W jakimś sensie, jako kraj, znaleźliśmy się w potrzasku. My schowaliśmy się w górach i czekaliśmy, jaka będzie sytuacja. Jechać? Nie jechać? Dojedziemy? Nie dojedziemy? Ten dzień był bardzo trudny, wyniszczający psychicznie. Ale udało się trafić do Tbilisi. Potem sytuacja się trochę uspokoiła, ale skutki tej wojny odczuwamy do dziś. Rosja cały czas nas trzyma i nie chce puścić. Dążymy do Europy, do NATO, a oni – ze względu na swoje interesy – na to nie pozwalają.
Kim są dziś dla Gruzinów Rosjanie?
Do normalnego, zwykłego Rosjanina Gruzini nigdy nic nie mieli i nigdy nic nie będą mieć. Człowiek jak człowiek. To nie jest brak chęci do Rosji jako narodu, lecz do władz kraju, który zabrał dwadzieścia procent naszych terenów. Cała tragedia bierze się stamtąd, z wyższych szczebli. Rok temu – biorąc pod uwagę obcokrajowców, którzy przyjeżdżali do Gruzji na wypoczynek – najwięcej było Rosjan. Więc co zrobiły tamtejsze władze? Prezydent Putin podjął decyzję, że od 8 lipca przestają latach samoloty z Rosji do najpopularniejszego gruzińskiego kurortu, licznie odwiedzanego przez Rosjan. Przykra sytuacja, niestety jedna z wielu. Traci i Gruzja, i Rosja. Szykują się jakieś zbieranie podpisów, żeby tego nie było, gdyż ludzie chcą przyjeżdżać, a w ten sposób są ograniczani. Widzisz – chcemy normalnie żyć, rozwijać się, nie mieć ze sobą jako Gruzini i Rosjanie żadnych problemów, a polityka działa mocno destrukcyjnie.
Jak to jest, że wy, jako naród, tak dobrze znacie pojęcia wojny i przemocy, a mimo to jesteście bardzo pozytywni? O Gruzinach mówi się jako o bardzo otwartych ludziach.
Lubimy gościć ludzi. To siedzi w genach, przechodzi z pokolenia na pokolenie.
Pytam, bo Luka Zarandia opowiadał, że – jako naród – zawsze mieliście problemy, bo inne państwa chciały wam coś zabrać. Ale przez to jesteście dobrym krajem.
Coś w tym jest, jasne. Taka jest nasza natura. Ufamy. Jesteśmy narodem bardziej uśmiechniętym niż zmartwionym. Jak ktoś przyjeżdża, robimy wszystko, by poczuł się w naszym towarzystwie jak najlepiej. A czy jakoś zadziałała na to wojna, te wszystkie konflikty? Zostańmy przy tym, że tacy jesteśmy!
Jaką rolę w pana karierze odegrał tata, o którym pan wspominał?
Bardzo dużą. Jeździł na każde mecze, zawoził na treningi. Cały czas pomagał.
Nie wywierał presji? Często jest tak, że rodzice, którzy nie zostali piłkarzami, przenoszą ambicje na synów. Jak pan tak opowiada, to w sumie pana przypadek.
Czułem ją, ale nie deprymowała mnie. Ojciec miał swoje marzenia, wiadomo, ale nie dziwię się. Widział, że mam talent, nie chciał go zaprzepaścić. Dużo mnie uczył, teraz ja zrobię wszystko, żeby przekazać jego nauki synowi. Kiedy wyjechałem za granicę, to – nawet w młodym wieku – nie miałem momentu załamania. Że jest trudno, że brakuje rodziców. Zdarzają się momenty trochę gorsze, trochę lepsze, jak to w życiu, ale jak się poddasz, to jesteś stracony. Ja się nie poddałem. Nawet jak miałem problemy w Austrii i wracałem do Gruzji, to wiedziałem, że prędzej czy później znów wyjadę za granicę. Wychodziłem z założenia, że jestem młody, że wszystko przede mną. I wyjechałem.
Mówił pan, że rodzice pana ojca chcieli, by ten skupił się na studiach. Z panem było podobnie? Pytam, bo przyznał pan swego czasu, że myślał o pójściu w muzykę.
Uczęszczałem do szkoły muzycznej, fakt. Mama chciała, żebyśmy się rozwijali, bo mowa nie tylko o mnie, ale i o moich siostrach, dlatego chodziliśmy na muzykę, szachy czy tańce. No i, powiem szczerze, radziłem sobie w tej muzyce dość dobrze, szczególnie do pewnego momentu. Później, w końcowych latach, nadal to lubiłem, ale traciłem na te zajęcia zbyt dużo czasu. Miałem przecież i treningi, i studia. Ochota uleciała, ale siedmioletnią szkołę ostatecznie skończyłem. Mama namawiała nawet, żebym szedł dalej, ale postawiłem się i powiedziałem, że nie mam czasu. Po prostu.
Jak zareagowała?
Mama zawsze była nastawiona tak: studia, nauka, muzyka, gdzieś dalej dopiero piłka. A moje nastawienie, i nastawienie taty, było odwrotne. Choć szkoły nie odpuszczałem, jedynie pod koniec studiów zwróciłem się do uczelni, żeby dostać indywidualny grafik i – w miarę możliwości – chodzić na wykłady czy egzaminy. Jeździłem na mecze, w autokarze wyciągałem książki i chłonąłem wiedzę. Trzeba było jakoś sobie radzić.
Ciekawi mnie, jak w tym wszystkim – szkoła, kariera – znalazł pan czas, by tak regularnie uczyć się języków.
Nie znajdowałem czasu, języki przychodziły mi naturalnie! Ucząc się ich, nie korzystałem z książek. Nie sprawdzałem gramatyki, nie zwracałem uwagi na wymowę, tylko – po prostu – działał talent. Bardzo szybko łapię słówka, zwroty. Dlatego nie traciłem czasu, by nauczyć się języka, a chłonąłem wszystko przez rozmowy.
Polskiego nauczyłem się w trzy miesiące. Bez książki! I wszyscy byli w szoku. Ale trafiłem do chłopaków do drużyny i nie miałem możliwości, by rozmawiać po gruzińsku. Trzeba było szlifować polski. Cały czas. W klubie, poza klubem. Generalnie uważam, że przebywając w kraju, którego języka chcesz się nauczyć, wystarczy ci pół roku i będziesz miał lepsze efekty niż gdybyś studiował u siebie dwa czy trzy lata. Praktyka jest najważniejsza. W Austrii po pół roku rozmawiałem po niemiecku, nawet nie miałem problemów gramatycznych. I tak samo – bez książek, bez niczego. Pomogło mi, że była tam moja siostra, która studiowała ten język, ale w Polsce było jeszcze szybciej.
Czyli znam polski, niemiecki, angielski, rosyjski, którego uczyłem się w szkole, i oczywiście gruziński.
Uczenie się języków to dla pana kwestia szacunku do kraju, w którym pan przebywa?
Też. Miałem dużo znajomych, którzy przez pięć lat mieszkali w jednym kraju i nie nauczyli się języka, co na pewno im nie pomagało. Mnie języki przychodziły naturalnie. Może przez to – jak mówiłem – nie miałem żadnych kompleksów, gdy wyjechałem i dłużej przebywałem za granicą.
Często robił pan za tłumacza?
Wiele razy. Nawet ostatnio na lotnisku funkcjonariusze straży granicznej poprosili, żebym wyjaśnił jedną sprawę. Ale przede wszystkim pamiętam sytuację z obozu przygotowawczego Amiki Wronki. Siedzieliśmy w hotelu, na sali stał komputer – jeden dla wszystkich, każdy korzystał po kilka minut – i zobaczyłem, co wypisuje mój kolega.
– Ej, to się pisze przez „ó” a nie „u”! – poinstruowałem go.
Później wszyscy żartowali, że dopiero kilka lat mieszkam w Polsce, a już poprawiam Polaków! (śmiech)
Wracając do piłki i pana debiutu w wieku 15 lat. Uchodził pan za duży talent?
Tak. Nie mieliśmy zbyt wielu młodych, utalentowanych zawodników. Wraz z kolegą, który potem grał w Lokomotiwie Moskwa, trafiliśmy z rodzinnego miasta Zugdidi do klubu ze stolicy, Szewardeni Tbilisi. Nie trwało zbyt długo, nim wywalczyliśmy sobie miejsce w podstawowym składzie. Jako 17-latkowie występowaliśmy regularnie. To był klub, który – w tamtym sezonie, 1993/94 – zajął drugie miejsce, za Dinamo Tbilisi. Byliśmy naszpikowani zawodnikami, którzy – w 70-80 procentach – grali w reprezentacji Gruzji. Mocny początek dla mnie, później miałem krótką przygodę z Austrią. Niefortunną, zresztą.
Patrząc z boku – dwie rundy, zero meczów w Linzer ASK.
Po dwóch-trzech miesiącach okresu przygotowawczego doznałem kontuzji. Kolano nie wytrzymało, potrzebna była artroskopia. Kilka miesięcy z głowy. Gdy wróciłem do treningów, pod koniec rundy zmienił się cały zarząd. Cały! Prezes, dyrektorzy, trener, nawet zawodnicy. Wówczas dostałem propozycję, że mogę sprawdzić się w sparingach, a klub – po dwóch-trzech tygodniach – zdecyduje o mojej przyszłości. Oczywiście się zgodziłem, a oni szybko się zdecydowali. Chcieli, żebym został, tylko że zaproponowali mi dwukrotną podwyżkę. A, powiem szczerze, wówczas nie zarabiałem zbyt wiele w porównaniu z kolegami z zespołu. No i jeszcze jedno – poprzedni zarząd zapewniał mnie, że jeżeli się sprawdzę i po pół roku zostanę, to otrzymam znaczną podwyżkę. Prawie pięciokrotną. Inny świat, nie ma co ukrywać. Tym bardziej że nie czułem się gorszy niż niektórzy zawodnicy, którzy zarabiali znacznie więcej. Tymczasem zaproponowali mi małą sumę i trzyletni kontrakt. Może i bym to przyjął, ale wie pan, jak to jest z menedżerami. Nie mogłem postąpić wbrew człowiekowi, który mnie prowadził i sporo pomógł. Nie mówimy o menedżerze z urzędu, tylko o znajomym. Nie chciałem odmawiać, rezygnować z jego rad.
Prosta sprawa – jeżeli pan zarabiałby mniej, to z nim byłoby tak samo.
Po prostu zapewniał mnie, że klubów jest mnóstwo, że możemy znaleźć coś innego. Posłuchałem go, ale pojawił się problemy. Masa problemów. Wówczas nie było prawa Bosmana i klub, który nie zapłacił za mnie nic – bo przyszedłem do Austrii za darmo – żądał trzystu tysięcy za moją kartę zawodniczą i jeszcze pięćdziesiąt procent z następnego transferu. Chciała mnie Austria Lustenau – zaplecze ekstraklasy, bardzo młoda drużyna, która była na drugim miejscu i chciała awansować – prezes był gotowy zapłacić pieniądze, ale nie chciał myśleć o tak wysokim procencie z następnego transferu. Nie będę omawiać każdego szczegółu po kolei, bo zeszłoby do rana, ale w skrócie – kiedy mój klub nie dostał tego, co chciał, to robił wszystko, by utrudnić mi życie. Nie miałem możliwości, by się od nich odczepić, więc wróciłem do Gruzji.
I stracił pan pół roku
Przez Gruziński Związek Piłki Nożnej wysyłałem do nich pisma z różnymi tekstami – że tracę cierpliwość, że zgłoszę sprawę do UEFA. Ale mówimy o czasach, w których bardzo trudno było cokolwiek wywalczyć. Takie były realia. Jeszcze na koniec zrobili mi na złość, bo na początku marca wysłali moją kartę do Gruzji, a okno transferowe kończyło się w lutym. Musiałem dograć pół roku u siebie i myśleć, co dalej.
Zawiódł się pan na ludziach?
Zdecydowanie.
Pana pierwszy zagraniczny wyjazd i już takie doświadczenie.
Może nie brałem wszystkiego bardzo mocno do siebie, bo byłem młody i wiedziałem, że w końcu przyjdą lepsze dni. Że nie jest tak, iż świat się zawalił. Ale fakt – to była nieprzyjemna sytuacja. Bardzo nieprzyjemna. Miałem szansę grać, rozwijać się… Po jakimś czasie zastanawiałem się, czy zrobiłem dobrze. Czy nie warto było zacisnąć zęby i zgodzić się na warunki, które proponowali.
I jakie wnioski?
Może wszystko potoczyłoby się inaczej, ale – po zmianach w gabinetach – to była dla mnie obca drużyna. Wcześniej poznałem prezesa, trenera, zawodników, a po pół roku większości z nich już nie było. Nie czułem komfortu, tym bardziej że na początku nie dostrzegłem, iż mi ufają, więc uznałem, że nie będę mógł na nich polegać. A chcieli podpisać długoterminowy kontrakt, więc nie wiadomo, co by zdarzyło się w przyszłości. Na roczny pewnie bym się zgodził.
Po pół roku w Gruzji dostałem telefon. Akurat byłem w Lubinie u wspomnianych wcześniej znajomych. Zadzwonił menedżer i zaproponował Ruch Chorzów. Luty 1997 roku. Nic nie wiedziałem ani o polskiej piłce, ani o polskich klubach, więc pierwsze co, to chwyciłem za telegazetę i sprawdziłem, jak ten mój klub sobie radzi. Cóż, siedemnaste miejsce. Było załamanie. (śmiech) „Co to za klub? Spadają z ligi, a ja mam tam grać” – łapałem się za głowę. Ale dostałem zapewnienie, że to nie ma dla mnie żadnego znaczenia. Że idę tam na pół roku, a jeśli drużyna spadnie, to odejdę. Pasowało mi, plus działało na wyobraźnię – o czym opowiadali ludzie wokół drużyny i o czym się krok po kroku przekonywałem – że mówimy o klubie z tradycjami, ważnym dla lokalnej społeczności. Przyjechałem na zagraniczny obóz – była zima, chłopaki podchodzili i dziwili się, jakim cudem w takim śniegu potrafię tak operować piłką! – trener Orest Lenczyk zaczął do mnie mówić po rosyjsku, nie mieliśmy problemów z porozumieniem się, więc pierwsze lody zostały przełamane.
Po kilku dniach zawołał mnie do siebie, gdzie czekał prezes Rogala, którego wcześniej nie miałem okazji poznać.
– Słuchaj, chcesz zostać w tym klubie?
– Tak
– To nie możemy załatwić wszystkiego bez menedżerów?
W tamtym momencie nie miałem żadnych więzi i kontaktów z menedżerami, w sensie że mogłem wywierać na nich jakikolwiek nacisk. Ot, zostałem poinformowany, żeby przyjechać do Chorzowa i tyle. Dlatego powiedziałem prezesowi, że trzeba rozmawiać z nimi, innej opcji nie ma. Chwilę pogadaliśmy – „okej, okej, wszystko w porządku, zobaczymy co powie menedżer”, na takiej zasadzie – i wróciłem do pokoju. Minęło kilka dni, wróciliśmy ze zgrupowania do Chorzowa i zadzwonił menedżer.
– Pakuj się. Nie dogadaliśmy się finansowo.
Nie miałem dużego wyboru i wpływu, więc tylko zapytałem, gdzie jedziemy. Okazało się, że do Poznania. Miałem grać w Lechu.
Ten sam odruch – włączam telegazetę. Lech na 10. miejscu, więc myślę sobie, że trochę lepiej. Nie miałem momentu rozczarowania, że szkoda, iż nie zostanę w Ruchu. Po prostu spakowałem się i czekałem na wyjazd.
Wieczorem znów dostałem telefon.
– Jednak zostajesz. Wracaj rano do klubu, dogadaliśmy się z Ruchem.
Kontrakt – pół roku z opcją przedłużenia,– podpisałem już bez problemu. Utrzymaliśmy się w lidze, dosłownie w ostatniej kolejce, więc zostałem na dłużej. Jak się okazało – na znacznie dłużej.
Jakie jest pana najlepsze wspomnienie z czasów gry w Ruchu?
Najlepiej wspominam czasy, gdy graliśmy w Pucharze UEFA. Z Żalgirisem Wilno i – przede wszystkim – z Interem Mediolan. Pamiętam mecz z Włochami na Stadionie Śląskim. Tyle ludzi, taka adrenalina… Niezapomniane przeżycie! To jest fajne, że jak po czasie oglądasz te mecze w telewizji, to widzisz kilkadziesiąt tysięcy osób na trybunach. Całkiem inna atmosfera niż w lidze. Nie do opisana. Jak ktoś tego nie przeżył, to nie wie, o co chodzi. Dostajesz przypływu energii, walczysz. Wiadomo, że Inter był faworytem – i koniec końców wygrał – tylko że my nie mieliśmy nic do stracenia. Graliśmy, jak najlepiej potrafiliśmy. Do pierwszej straconej bramki – okolice 60. minuty – nie byliśmy gorsi niż oni. Oczywiście, mieli swoje sytuacje, ale my również je mieliśmy. I to całkiem sporo!
W rewanżu nawet strzeliliście gola.
Jest 0:2, końcówka meczu i szczęśliwie trafiamy do siatki. „Chłopaki, idziemy do przodu, może się uda zremisować!” – wykrzykiwaliśmy pełni wiary i nadziei. Naprawdę wierzyliśmy!
I dostaliśmy dwie kontry, skończyło się 1:4. (śmiech)
Prezes Rogala był taaak bardzo zły! Że mieliśmy dobry wynik, a wszystko zaprzepaściliśmy swoją brawurą. Ale wspomnienie bardzo fajne. Praktycznie w każdym klubie – w Ruchu, w Amice, w Wiśle – grałem w europejskich pucharach. Puchar UEFA, Puchar Intertoto. Pozytywna sprawa.
Jeszcze wspominany Żalgiris. Gol głową z dystansu.
Ile tam było? Z czterdzieści metrów, sytuacyjna piłka. Bramkarz ustawił się wysoko, trzeba było jak najmocniej uderzyć i wpadło. Zawsze dobrze grałem głową!
Jak Ruch stał wówczas finansowo?
W Ruchu były momenty trochę lepsze, były momenty trochę gorsze. Raz spóźniali się z wypłatami krócej, raz dłużej. Taka specyfika tego klubu. Jednak zawsze, gdy zdarzało się, że nie miałem wypłaty, spotykałem w klubie pomocnych ludzi. Prezes Rogala w takich sytuacjach zawodnikom pomagał. Nie pamiętam problemu, który – po rozmowie z prezesem – nie został rozwiązany. Zawsze pomógł, starał się. Albo sam pożyczał, albo załatwiał. Dobry człowiek. Były problemy w klubie, ale starał się je łagodzić.
Podsumowując – wyszło tak, że miał pan wpaść do Chorzowa na chwilę, a został pan obcokrajowcem z największą liczbą występów w historii Ruchu.
Zżyłem się z klubem. Ale nie mam w sobie czegoś takiego, że przykładam wagę do tego, ile tutaj grałem i ile występów zaliczyłem. Wystarczy mi świadomość tego, że wiem, iż bardzo dużo dla tego klubu zrobiłem. Wiele osób o wielu rzeczach nie wie, ja do dzisiaj nie zamierzam o tym mówić, bo to nie byłoby fair. Niech tak zostanie – nie chcę w kółko powtarzać o swoich zasługach, bo po prostu taki nie jestem.
Jedyny żal, jaki mam, to sposób mojego pożegnania. Sposób zachowania względem mnie. Mówię o drugim razie w Chorzowie, ale nie chodzi o Ruch jako klub, tylko ludzi, których na początku nie było, potem przyszli i zrobili swoje.
Było tak: doznałem kontuzji, naciągnąłem mięsień pachwiny. Pierwszy mecz, 20. minuta. Więc nie było tak, że rozegrałem kilka spotkań i nie przekonałem do siebie trenera czy prezesa. Nie! Zszedłem, a po kilku dniach oznajmiono mi, że prezes nie chce, żebym tutaj był. Że mam rozwiązać kontrakt.
Takie zachowanie jest dla mnie… ajjj…
Rozmawiał pan z prezesem?
W ogóle nie rozmawiałem, nie miałem nawet ochoty. Rozmawiałem przez pana Mirka Mosóra. Ze swojej strony nigdy nie chciałem w karierze wchodzić w sytuacje konfliktowe, starałem się wszystko rozwiązywać polubownie, ale kiedy poczułem w klubie, jak mnie traktują, to nie miałem skrupułów, żeby odpowiedzieć tak samo. Nie dałem sobą pomiatać.
Było panu smutno? Tyle lat w klubie, a tu takie pożegnanie.
Bardzo smutno!
Ta sytuacja boli, ale najważniejsze jest to, że nie mam do siebie żadnych pretensji. To tamte osoby powinny spojrzeć w lustro i zobaczyć, co narobiły. Uważam, że przez takich właśnie ludzi ten klub jest dzisiaj w tym miejscu, w którym jest. Spójrzmy – poza klubem są zasłużeni zawodnicy i wieloletni pracownicy, którzy przez lata swojej pracy zrobili wiele, dziś oddaliby za Ruch serce, a zostali wypchnięci na margines. W klubie z kolei znajdują się rządzący, którzy ani nie mają zasług, ani nic nie osiągnęli. Ktoś psuje relacje z ludźmi, którzy byli związani z klubem na dobre i na złe. Do dziś powtarzam znajomym, że w Ruchu nie ma odpowiednich ludzi, którzy dla tego zespołu zrobiliby dużo, dlatego klub jest w takiej sytuacji, w jakiej jest. A dlaczego? Niech szukają w środku.
Na pewno przykro panu patrzeć na to, co dziś dzieje się z Ruchem. Trzy spadki z rzędu, ostatnio brakowało wody na treningu.
Przykro. Jasne, że przykro. Bardzo przykro. Tak jak mówiłem: gdyby w Ruchu pracowali odpowiedni ludzie – związani z klubem, którzy coś dla niego zrobili – to byłoby lepiej. A tak pracują tam osoby, które tego nie czują, lecz mają jakieś tam swoje interesy. I pewnie wychodzą z założenia, że ci związani z Ruchem, kochający go, by im przeszkadzali.
Tak patrzę z pewnej perspektywy na ten klub i cóż – najważniejszy jest dobór ludzi. Jeżeli ludzie są pracowici, sumienni, odpowiedzialni, związani z zespołem, to można osiągać wyniki. A jeżeli pojawiają się niezdrowe relacje – ktoś ma z kimś jakieś układy, ktoś kogoś nie chce, bo mu będzie przeszkadzał w transferach – to nic z tego nie będzie.
Teraz szykują się jakieś zmiany, mam nadzieję, że klub odżyje, ale uważam, że trzeba było zrobić wszystko wcześniej. Zyskałby każdy, z samym Ruchem na czele.
Wracając do mojego pożegnania z Chorzowem. Dla mnie najważniejsze w życiu są dwie wartości: szczerość i sprawiedliwość. Jeżeli gdzieś tego nie widzę, tam mnie nie ma. I koniec. Ani nie przeszkadzam, ani nie staram się czegoś zmienić. Po prostu odchodzę w swoją stronę. Ale muszę przyznać, że ten brak szczerości i sprawiedliwości nie spotykał mnie na każdym kroku jeżeli chodzi o całą karierę. Bez przesady, mówimy o pojedynczych incydentach. W Polsce nie mam wrogów – wiadomo, że pojawiają się sprzeczki, nieporozumienie z kilkoma ludźmi, ale tak wszędzie jest, że jeden z drugim coś psują i nic nie zrobisz.
Po pobyciu w Wiśle Płock mówił pan, że zawiódł się na niektórych ludziach i chciał wracać do Gruzji.
W Płocku było tak, że zawiodłem się nie na ludziach z klubu, tylko na menedżerach, którzy obiecali, że załatwią mi zagraniczny transfer. Konkretnie do Freiburga. Wszystko było podobno dograne – ot, miałem tylko pojechać do Niemiec i złożyć podpis. Dlatego z własnej woli na początku sezonu rozwiązałem kontrakt z Wisłą, wcześniej poszedłem do wiceprezesa i powiedziałem wprost, że chcę odejść. Jasne, to nie było do końca przemyślane, bardziej zaufałem ludziom i cóż – zawiodłem się na nich. Z Freiburgiem nic nie wyszło, a mi zostały dwa dni do zamknięcia okienka transferowego. Strasznie mało czasu, straciłem nadzieję na cokolwiek. Spakowałem się, włożyłem rzeczy do samochodu i chciałem wyjechać do Gruzji. Jednak w tym momencie zadzwonił mój znajomy, Dragan Popović, który starał się zmienić moją decyzję.
– Jestem w stanie w ciągu jednego dnia znaleźć ci jakiś klub. Chwilę pograsz, a zimą pomyślimy, co dalej.
Przekonał mnie, ale – z perspektywy czasu – mogłem utrzymać pierwotną decyzję i wracać, bo moja kariera już nie poszła do przodu. Straciłem zapał. Wiadomo, że dziś można tylko gdybać, ale cóż – może trafiłbym do innego kraju i na dobre wyszłaby mi zmiana otoczenia?
Później był ŁKS Łódź. Pana ostatni klub przed powrotem do Ruchu, o którym rozmawialiśmy wcześniej.
Miałem do wyboru albo Widzew, albo ŁKS. Widzew trenował Stefan Majewski, z którym współpracowałem w Amice – to był gość! Jednak zdecydowałem się coś zmienić, pójść do innego trenera, ale nim o ŁKS-ie, wrócę do czasów po Ruchu, gdy przyjechałem do Wronek. Zastałem tam – mówię szczerze – nieprawdopodobny profesjonalizm. Mieliśmy wszystko! Od A do Z. Całkowite przeciwieństwo tego, co było w innych klubach w Polsce. Europejski poziom, naprawdę. Nie myśleliśmy o niczym, tylko o jak najlepszej grze. Problem w tym, że zabrakło trofeów. Mieliśmy jeden sezon, gdzie naprawdę mogliśmy sięgnąć po mistrzostwo. Na sześć kolejek przed końcem przyjechaliśmy do Krakowa na mecz z Wisłą. Do 90. minuty prowadziliśmy i wyprzedzaliśmy ich w tabeli. Jestem przekonany, że gdybyśmy dowieźli korzystny rezultat do końca, to mielibyśmy ogromną szansę, by sięgnąć po tytuł. Ale straciliśmy dwie bramki i się załamaliśmy. W szatni pojawiły się łzy – połowa płakała, połowa rzucała jakimiś przedmiotami. Ogromna rozpacz, trudna chwila, ale takie jest życie. Niemniej mieliśmy ciekawą drużynę i świetne warunki, tego nie zapomnę. No, i trenera Majewskiego. Na początku, kiedy przyjechałem do klubu, wziął mnie i Veselina Djokovicia na bok, po czym powiedział wprost: – Mówię wam otwarcie: nie lubię obcokrajowców, ale jeżeli będziecie lepsi, to będziecie grać.
Nie odebrałem tego tak, że nas nie lubi. Ot, dał nam do zrozumienia, że musimy być lepsi niż Polacy. Normalne podejście. Wzięliśmy się do roboty, grałem u niego cały czas, czyli było w porządku. Generalnie miałem różnych trenerów w Polsce – każdy miał swój warsztat, swoje metody – ale jeżeli chodzi o przygotowanie fizyczne, to u Majewskiego było zdecydowanie najlepiej.
Jak pan w ogóle wspomina trenerów w Polsce?
Zdarzały się pojedyncze tarcia, ale mogę powiedzieć wprost – ze wszystkimi szkoleniowcami miałem bardzo dobry kontakt. Z Orestem Lenczykiem, który był moim pierwszym trenerem w Polsce, z Bogusławem Pietrzakiem, z Mirosławem Jabłońskim, ze wspomnianym Stefanem Majewskim. Potem był Marek Chojnacki i inni – z każdym rozstawałem się w zgodzie.
Ale wracając. W ŁKS-ie wywalczyliśmy awans i wszystko układało się niby dobrze, jednak zaczęło się coś złego. Było inne podejście, niż nam obiecywano. Miałem dostać podwyżkę, ale jej nie dostałem. Mimo obietnic. Musiałem odejść. No i potem ten Ruch i niefortunne pożegnanie.
Co pan robił przez osiem lat w Gruzji?
Chciałem rozkręcić jakiś biznes, ustatkować się w kraju. W 2011 roku rozpocząłem pracę w urzędzie miasta w dziale sportowym, więc z piłkarza stałem się urzędnikiem. W końcu zdecydowaliśmy jednak, że warto wrócić do Polski. Bo kochamy ten kraj.
Czuje się pan Polakiem?
Jak najbardziej. Gdy po zakończeniu kariery wyjechałem na osiem lat, nie było tak, że uznałem, iż nic mnie już z Polską nie łączy. Tutaj mam nawet więcej znajomych niż w Gruzji. Posiadam podwójne obywatelstwo, więc jestem i Gruzinem, i Polakiem.
Zdarza się, że tęskni pan za Gruzją?
Zdarzały się takie momenty, szczególnie na początku. Jak chciałem wracać, to musiałem lecieć do Kijowa lub Mińska, przesiadać się do nowego samolotu, kombinować. A teraz? Bajka! Logistycznie wszystko zostało skomunikowane tak, że wsiadam na lotnisku w Katowicach w bezpośredni, trzygodzinny lot do Gruzji i po chwili jestem na miejscu. Często wracamy w rodzinne strony – szczególnie latem i w nowy rok – więc nawet nie mamy kiedy zatęsknić.
Chciało się panu, po tych ośmiu latach, jeszcze kopać w okręgówce? Do dziś jest pan grającym trenerem w A-klasie.
Z tą grą to tak, wie pan, średnio. (śmiech) Generalnie namówił mnie kolega, Marcin Molek, wówczas trener w okręgówce, w Unii Kosztowy, wcześniej były gracz Ruchu. Po powrocie nie miałem zamiaru grać, bo nawet jak pojechałem do Gruzji, to nie grałem w piłkę. Trochę poruszałem się na jakichś gierkach z kolegami, ale to sporadycznie.
– Marcin, ja przez osiem lat w ogóle nie biegałem
– No, ale masz umiejętności! Trochę potrenujesz, pograsz w środku pola i będzie dobrze.
Namówił mnie. Pomyślałem, że czemu nie. Poruszam się i zobaczymy – jak dam radę, to dam radę. Zacząłem powoli trenować, dochodzić do jakiejś tam formy. Grałem półtora roku, później zostałem grającym asystentem. Zrobiliśmy awans do czwartej ligi, ale tam już nie byłem w stanie grać.
Teraz jest pan grającym trenerem w Rozbarku Bytom.
Ciekawy projekt. Mam ambicje trenerskie, robię kurs UEFA A, który zacząłem w Katowicach. W lutym, mam nadzieję, zakończę naukę. Więc czemu nie spróbować? Tyle doświadczenia, tyle gry, tyle kontaktów z trenerami. To jest, moim zdaniem, bardzo dużo. Szkoda byłoby tego gdzieś nie przekazać.
Nie mam teraz wygórowanych ambicji, że za rok chcę być trenerem w Ekstraklasie. Wszystko powoli, spokojnie. Krok po kroku do celu. Teraz jestem w A-klasie i nie czuję rozczarowania, że muszę trenować w tak niskiej lidze, skoro grałem w najwyższej. Nie, to tak nie działa. Podchodzę do tego inaczej – jeżeli widzę w klubie strategię, przyszłościowe założenia, nacisk na szkolenie dzieci, to w to wchodzę. Dokładam cegiełkę. Wiadomo, to moje pierwsze kroki, ale gdzieś trzeba zacząć. Na początku byłem zawodnikiem, namówił mnie trener, z którym byłem na kursie. Żeby mu pomóc, żeby kilka spotkań rozegrać. I tak się zaczęło. Trener odszedł, ja przejąłem klub i co mnie tam trzyma? Zapał tych młodych przedsiębiorców, na czele z prezesem Maćkiem Stelmaszyński. Z ruiny finansowej i infrastrukturalnej – gdzie trzy lata temu nie było piłek do grania czy grup młodzieżowych – zrobiono klub, w którym jest stabilna sytuacja finansowa i który funkcjonuje bez żadnego zadłużenia. Jest około dwustu dzieciaków w różnych grupach. GKS Rozbark pełni dziś ważną i potrzebną funkcję społeczną– wychowawczo-edukacyjną dla dzieci i młodzieży.
Jaki jest pana pomysł na piłkę?
Uważam, że – z perspektywy piłki – najważniejsza w życiu jest sprawiedliwość. Dużo rzeczy widziałem – i sprawiedliwych, i niesprawiedliwych, co odczuwałem jako zawodnik. Dlatego będę się starał iść w tym kierunku, żeby być z zawodnikami sprawiedliwym. Nie może być tak, że ktoś się stara, trenuje, daje z siebie wszystko, a inny zawodnik jest faworyzowany, bo ma bardziej wpływowego menedżera czy coś w tym stylu. Nie można tak robić. Jeżeli mam ludzi, którzy dają z siebie wszystko – może są ciut słabi, ale pracują – to muszę dać im szansę. Jeżeli zawodnicy poczują, że nie ma sprawiedliwości, to trener traci w ich oczach. Miałem takie momenty w klubach – różne są sytuacje, może na wyższym poziomie jest nieco inaczej, ale ja widziałem trochę faworyzowania. I wyciągam z tego wnioski, bo to nie prowadziło do niczego dobrego. Trener musi trzymać dyscyplinę, ale i być sprawiedliwym. Tyle. A reszta to kwestia doświadczenia, taktyki, umiejętności prowadzenia zespołu.
Jak pan ocenia swoją karierę?
Na pewno mogłem osiągnąć więcej. Jestem o tym przekonany. Ale jeden ma mniej szczęścia, drugi więcej – taka jest piłka nożna. Są różne, decydujące w życiu piłkarza momenty. Jak ten Freiburg, jak ta decyzja o zostaniu w Polsce, kiedy miałem myśli, by wyjechać. Jednak nie narzekam, choć nie ukrywam, że przydałby się jakiś okazały tytuł, jak mistrzostwo Polski, które – w Amice – było bardzo blisko. Ale trudno, może syn będzie lepszy i zrealizuje marzenia ojca, tak jak ja zrealizowałem marzenia swojego taty!
Norbert Skórzewski
Fot. Newspix.pl/prywatne archiwum rozmówcy