Gdyby ktoś powiedział nam, że po dwóch meczach mistrzostw Europy U21 będziemy mieli sześć punktów, w najlepszym razie posądzilibyśmy go o nadmierny optymizm, w najgorszym zapakowali w kaftan i odesłali do specjalistów. Jedno oczko można było zakładać przy gorszym humorze, trzy przy lepszym, cztery… Cztery pod wpływem.
A JEDNAK.
To nie byłoby wariactwo, to nie byłby optymizm, tylko cholernie celny typ. Ogrywamy Belgów (!), dziś ogrywamy Włochów (!!) i jesteśmy coraz bliżej Igrzysk Olimpijskich!!!
Czy mieliśmy w tym meczu szczęście? Oczywiście, że tak. Trudno nie mówić o szczęściu, gdy Pellegrini uderzał z ogromną siłą, a piłka całowała tylko słupek. Trudno nie mówić o farcie, gdy Włosi bombardowali nasze pole karne, dochodzili w nim do sytuacji, ale piłka po ich strzałach mniej lub bardziej mijała bramkę Grabary. Rany, przecież nawet ten nieuznany gol dla Włochów był w pewnym stopniu całusem od losu, bo o spalonym nie decydowały kilometry. Wreszcie – sama nasza bramka na 1:0, ile w niej było szczęścia? Kownacki uderzył z rzutu wolnego źle, futbolówka jakoś trafiła pod nogi Bielika, ten przytomnie pieprznął, ale Meret zbił piłkę, tyle że na słupek, a ona potem jakoś wtoczyła się za linię bramkową.
Szczęścia mieliśmy na pewno bardzo dużo. Czy jednak z drugiej strony można powiedzieć, że ono było w tym meczu kluczowe? Oczywiście, że nie! Znów wróćmy do naszej bramki. To uderzenie z rzutu wolnego poprzedził moment, w którym mogliśmy wrzucić na alibi, wzruszyć ramionami, że się nie udało i pójść na własną połowę modlić się przed bramką. A jednak przetrzymaliśmy piłkę, rozegraliśmy ją, a następnie w przytomny sposób wywalczyliśmy rzut wolny. Wszystko, co potem się wydarzyło, opierało się więc w pewnym stopniu na szczęściu, ale wszystko przedtem absolutnie nie.
Poza tym, by dalej pozbawiać zwolenników farta kart z rąk: ile tak naprawdę stuprocentowych sytuacji stworzyli sobie Włosi? Dwa strzały z ostrego kąta musiał wyjąć Grabara, w tym fantastyczne uderzenie Chiesy, który złożył się do uderzenia z powietrza tak, jakby wyfrunął z japońskich bajek. Natomiast nie popełnialiśmy takich błędów jak Hiszpanie, nie dawaliśmy rywalom setek, które oni marnowali w sposób tak widowiskowy, że reżyser kina akcji właśnie klepnął pomysł na film.
Grabara nie puścił strzału w krótki róg, tak jak zrobił to hiszpański bramkarz w ostatnim meczu. Chiesa nie miał właściwie pustej bramki, tak jak w poprzednim meczu. Żaden z naszych nie oszalał w stylu Solera, który w idiotyczny sposób faulował na rzut karny. Po prostu nie popełnialiśmy błędów w stylu wielkich Hiszpanów, co już jest ogromnym sukcesem. A że iluś tam procentowych sytuacji Włosi nie potrafili zamienić na bramkę? Ich problem.
Nikt nie oczekiwał od ekipy Michniewicza, że gospodarze nie przekroczą połowy. Mieliśmy zminimalizować ryzyko stracenia bramki i zrobiliśmy to perfekcyjnie. Widać było frustrację Włochów, a w końcówce było widać też brak pomysłu na to, jak sforsować ten biało-czerwony mur. Wrzutka, strzał z dystansu, wrzutka, strzał z daleka, symulka w szesnastce. To reprezentanci Polski zmusili Włochów do takiego grania. Również (przede wszystkim?) za sprawą Michniewicza, który przytomnie wycofał z pierwszego składu Michalaka, wpuścił za niego Bochniewicza i podwoił zasieki. Jak takie ruchy nie charakteryzują zajebistego trenera, to już nie wiemy jakie.
Brawo, po prostu brawo.
Mamy sześć punktów. Rośnie szansa na wyjście z grupy z drugie miejsca. Ale… czemu nie zająć pierwszego? Wystarczy punkt z Hiszpanią. Wczoraj nawet oczko z nimi brzmiałoby jak sci-fi. A dziś nie mamy prawa wątpić w tych gości. To najlepsze co nas spotkało w polskiej piłce od Euro 2016.
Cokolwiek się wydarzy dalej: po prostu dziękujemy.
Włochy U21 – Polska U21 0:1
Bielik 40′
Fot. FotoPyk