– Marzyliśmy o tym, żeby wzięli nas z Poznania do Wronek. Ale żeby być zawodowym piłkarzem… Nie, tego w głowach nie mieliśmy.
Czterech z nich gra w młodzieżowej reprezentacji Polski, jeden ma medal za mistrzostwo kraju, jeden za wicemistrzostwo, za chwilę dwóch kolejnych zadebiutuje w Ekstraklasie. Wszyscy są z jednej klasy. Rocznik 1998 w Lechu Poznań przez wielu nazywany jest zresztą “złotą klasą”. Krystian Bielik, Kamil Jóźwiak, Robert Gumny i Paweł Tomczyk za chwilę wystąpią na Euro u-21, a dopingować ich będą świeżo upieczeni ekstraklasowicze – Maciej i Mateusz Spychałowie.
Sławna „Trzynastka”, Szkoła Mistrzostwa Sportowego przy alei Niepodległości w Poznaniu. Przed budynkiem zbiera się grupa młodzieży ze Starego Miasta, która czeka aż uczniowie z SMS-u skończą lekcje. – Przezywaliśmy jedną z dziewczyn, która znała się z jakimiś podejrzanymi typkami. Czekali na nas przed szkołą – wspomina Krystian Bielik. Grupa młodych piłkarzy Lecha się rozdzieliła, Bielik i Kamil Jóźwiak poszli w stronę internatu, a w ślad za nimi ruszyli ci, którzy czaili się przed szkołą na wymierzenie sprawiedliwości. – Wiedzieliśmy, że wreszcie nas zaatakują. No i nagle ruszyli – mówi Jóźwiak. Kopniaki, ciosy w twarz, gonitwy dookoła samochodów, gwiazdki przed oczami. – Wyleciał jakiś gość, który był w takim stanie, że nie było mu widać oczu. Największy zabijaka w tej grupie i, jak się później okazało, jedyny pełnoletni – dodaje Bielik. Przewaga liczebna przeciwników na szczęście Bielika i Jóźwiaka skończyła się tylko na rozerwanej kurtce mniejszego z nich.
– Zadzwonili do mnie około 21. Policja, zeznania, duży stres dla nich, ale i pewien sprawdzian z dorosłości czy odpowiedzialności – opowiada Hubert Wędzonka, trener Lecha.
– Jeśli miałbym stawiać którzy zawodnicy wstawią się za sobą i jeden nie zostawi drugiego w bójce, to typowałbym właśnie chłopaków z rocznika 1998 – zaznacza Wojciech Tomaszewski, który prowadził grupę.
Siedem lat później Bielik, Jóźwiak, ponadto Robert Gumny i Paweł Tomczyk siedzą w hotelu w Grodzisku Wielkopolskim podczas zgrupowania kadry U21. „Złoty rocznik 1998” – jak nazywali go niektórzy w Lechu. Poza tą czwórką na poziom Ekstraklasy zawitali właśnie bracia Spychałowie. Mateusz trafił do Korony Kielce, Maciej do Wisły Płock. – Możemy przejrzeć najlepsze roczniki polskich akademii i wydaje mi się, że nie znajdziemy grupy, w której sześciu chłopaków z tej samej klasy trafiłoby na poziom Ekstraklasy – mówi Marek Śledź, były dyrektor akademii Kolejorza.
W każdym z nas inna krew
Paweł Tomczyk nie mógł wcześniej trafić do Lecha. Poszedł na pierwszy trening swojego rocznika i przez dziesięć lat przedzierał się do pierwszej drużyny. Siedmioletni Paweł miał niespożyte pokłady energii, w domu go nosiło. Mama natrafiła na informacje, że Lech otwiera nabór do rocznika 1998. A że Tomczykowie mieszkali rzut beretem od stadionu, to mama zaprowadziła syna na na boisko. – I chyba wpadłem w oko, bo zostałem po dziś dzień – mówi sam Paweł, który z Kolejorzem jest związany już ponad połowę swojego życia.
Robert Gumny też w tym roczniku był niemal od samego początku. On jednak w Kolejorzu nie jest nieprzerwanie – w pewnym momencie odszedł z klubu. Szkoła kolidowała mu z treningami, wraz z tatą próbował załatwić zamianę u trenera prowadzącego jego grupę. – Czekaliśmy na trenera aż skończy trening. Przeciągało się to wszystko, byliśmy już zniecierpliwieni. Wreszcie koniec, podchodzimy, a on mówi, że nie ma teraz czasu, bo jednak się spieszy. No to tata wyciągnął go za fraki… I miałem przerwę od Lecha – uśmiecha się po czasie. Romansował z hokejem na trawie, ale w ślady brata Mikołaja nie poszedł. Mikołaj trafił do reprezentacji Polski laskarzy, Robert do kadry piłkarskiej.
Kamil Jóźwiak i Krystian Bielik do Poznania trafili później, obu wyszperali skauci. Zresztą jakiegoś wspaniałego oka do talentów mieć nie trzeba było. George Anders w swojej książce “The Rare Find” dzieli talenty na „ciche” i „wrzeszczące”. Ciche ujawniają się po latach i dopiero przy odpowiednim bodźcu, często to dzieciaki późno dojrzewające. Talenty wrzeszczące to dzieci, które wyróżniają się od maleńkości – zawsze są najlepsi, najodważniejsi, na afiszu. Bielik w Koninie i Jóźwiak w Zbąszynku wyróżniali się, a Lech ściągnął ich do „Trzynastki”.
– Poznań? Szkoła życia. Możemy się czarować i opowiadać, że byliśmy grzecznymi chłopcami z przedziałkiem na środku głowy, ale oczywiście, że wykręcaliśmy numery – mówią wspólnie. W czwórkę chodzili do tej samej klasy, dziś jeżdżą na zgrupowania do kadry U21.
– Czy się spodziewaliśmy, że zostaniemy profesjonalnymi piłkarzami? Nie, co ty. Ja na pewno nie – mówi Bielik.
– Marzyliśmy, żeby w ogóle trafić do Wronek – dodaje Jóźwiak. Do gimnazjum zawodnicy akademii Lecha uczyli się bowiem w Poznaniu, później najlepsi trafiali do bursy we Wronkach.
– To była czysta frajda z grania, zero napinki, że „kiedyś to będę piłkarzem” – wtrąca Tomczyk.
– Cieszyliśmy się, że w ogóle mamy okazje do grania, trenowania. Pierwsza drużyna czy profesjonalne granie to była bardzo, bardzo odległa wizja – kończy Gumny.
– Mówią, że nie spodziewali się, że tak daleko zajdą? Może dlatego, że nie mieli porównania. Ja wcześniej miałem okazje pracować jako drugi trener przy rocznikach Marcina Kamińskiego czy Tomka Kędziory, więc miałem perspektywę tego, jak wygląda dobrze zapowiadający się piłkarz w tym wieku. No i było widać, że działamy z grupą o bardzo dużym potencjale – wspomina Wędzonka.
W Lechu dość szybko zauważono, że rocznik 1998 wyróżnia się na tle poprzednich. Przede wszystkim pod względem liczby zawodników z dużymi perspektywami na grę. O ile we wcześniejszych rocznikach najczęściej wyróżniało się dwóch-trzech piłkarzy, którzy ciągnęli ten wózek, o tyle w ’98 ta grupa liczyła nawet siedmiu-ośmiu zawodników. – Weźmy dla porównania rocznik 1997. Tam bardzo szybko dało się zauważyć, że Dawid Kownacki, Robert Janicki i Miłosz Kozak wyróżniają się na tle reszty i to oni nakręcali rywalizację między sobą, a reszta chłopaków nieco odstawała. W ekipie o rok młodszej był poziom równiejszy, ale bardzo wysoki. Nawet jeśli któryś z zawodników był na pewnym etapie słabszy, to rywalizacja w zespole ciągnęła ich wzwyż – wtóruje Tomaszewski.
Właściwie trudno znaleźć ucznia z tej klasy, który nie byłby powoływany do młodzieżówek – Andrzejewski, Wojdak, bracia Spychałowie, Gumny, Jóźwiak, Bielik, Tomczyk, Szymankiewicz…
Marek Śledź: – Nie jestem zaskoczony tym, że tak wielu zawodników z tego rocznika dotarło na poziom Ekstraklasy. To dowód na to, że szkoliliśmy w Lechu dobrze, a przecież o tym doskonale wiedzieliśmy już wtedy. Po latach dostaliśmy dowody na to, że wykonywana praca była na wysokim poziomie i że nasza wiara w ten model szkolenia była słuszna. Gdybyśmy przyjrzeli się rocznikom wcześniejszym i późniejszym – do 2002 włącznie – to w każdym z nich zauważymy kilku piłkarzy wyróżniających się w skali całego kraju. Dlatego nie można mówić, że „rocznik 1998 to wyjątek, efekt szczęśliwego splotu okoliczności”. Nie mamy gorszych talentów od Słowacji, Czech, Białorusi czy Ukrainy. Kwestia tego, by rozsądnie tych chłopców poprowadzić. A grupa, o której mówimy, była bardzo wdzięczna do prowadzenia. I ufna wobec naszych ścieżek rozwoju.
Szkoła życia
– W internacie we Wronkach było już spokojnie. Byliśmy w jednej ekipie, każdy się znał, widzieliśmy się codziennie na lekcjach, na treningu, w bursie. Jasne, każdy dostawał pociski, cisnęliśmy sobie wzajemnie, ale byliśmy już starsi i nie tak durni, jak w gimnazjum – mówi Bielik: – To internat w Poznaniu był szkołą życia. Niektórzy nie wytrzymali, dali sobie spokój, wrócili do domów.
Internat przy ulicy Młyńskiej nie cieszył się dobrą renomą. Centrum badawcze z popuszczonymi lejcami, nad którym często brakowało kontroli. – Problemem na pewno było to, że w tym internacie nie byli tylko nasi chłopcy z Lecha, ale i z innych klas sportowych, ale i ludzie spoza tego grona. To prowokowało konflikty – wyjaśnia Tomaszewski.
– Tygiel. Ciągłe spiny między chłopakami z Lecha, a obcymi. Szemrane towarzystwo. Warunki też średnie. Ale jeśli to przeżyłeś, to miałeś już z górki – znów Bielik. – Mi też było łatwiej o przeprowadzkę, bo wcześniej jeździłem często sam na jakieś turnieje zagraniczne jeszcze u siebie w Zbąszynku. Ale faktycznie, tak jak mówi Krystian, bywało ciężko – dodaje Jóźwiak.
W przeszłości problemy w internacie miał Karol Linetty, który przeprowadził się do Poznania z malutkiego Damasławka. Był wyszydzany – że wieśniak, że źle ubrany, że nie zna najnowszych trendów. Bywało i tak, że w nocy dzwonił do rodziców, by odebrali go z bursy i odwieźli do domu. – Młodzi byliśmy, to i w głowie szumiało. Raz ty byłeś ofiarą, innego razu agresorem. Biliśmy się rzadko, raczej cisnęliśmy sobie. Czasami po bandzie. Najgorzej, gdy „wsiadała” na ciebie cała grupa i miałeś ciśnięte przez kilka dni z rzędu. Gdy byłeś słaby, to pękałeś – opowiada Bielik.
– Z perspektywy czasu to było strasznie słabe, ale byliśmy młodzi i głupi. Natomiast nie można też powiedzieć, że byliśmy jakąś toksyczną klasą. Gdy trzeba było, to jeden stawał za drugim i go bronił. Wspólne wyjścia, wspólni znajomi, wspólne zainteresowania – zaznacza Jóźwiak.
– Chłopacy z bursy mieli trochę inaczej, bo widzieli się tak naprawdę cały czas. Bo jak nie lekcje, to trening. Jak nie trening, to internat. Rozstawali się tylko wtedy, gdy jechali do domu. A ja czy „Guma” po zajęciach zawijaliśmy się do domów – dodaje Tomczyk.
Jeszcze w Poznaniu wybrali się na wagary. Zamiast z treningu wrócić do szkoły, to pojechali całą grupą do Starego Browaru. – Umówiliśmy się, że nie odbieramy telefonów od trenera – mówi Jóźwiak. I nie odbierali. Wędzonka obdzwonił każdego po kolei, wreszcie na zieloną słuchawkę nacisnął Tomczyk. – Pierwszy raz usłyszałem, jak trener przeklina. „Kurwa, Pawka, nie wiem gdzie jesteście i co robicie, ale za pięć minut widzę was w szkole. A jak nie, to macie przejebane”. Nigdy nie słyszałem, żeby był tak wkurzony. A my już rozjeżdżaliśmy się do domów, zjedliśmy coś w McDonald’s i do szkoły nie wróciliśmy. Czekaliśmy na trening następnego dnia… – wspomina. – Zapytaliśmy tylko trenera, czy będziemy potrzebować piłek. Nie potrzebowaliśmy – dodaje Gumny. – O, nie pamiętam tej historii. Ale jeśli tak mówią, to pewnie coś takiego było. No cóż, mam nadzieję, że jeśli „Pawka” wchodzi teraz do McDonald’s, to przypomina sobie ten ochrzan, obraca się na pięcie i wychodzi – śmieje się dzisiejszy trener juniorów młodszych w Lechu.
Wkrótce zaczęły się te wyśnione awanse do Wronek. I wcale nie było tak, że cała czwórka z dzisiejszej kadry U21 poszła do głównej części akademii w pierwszej turze. Taki Tomczyk czekał na przejście najdłużej. Ale w Kolejorzu musieli go przenieść wyżej po tym, jak strzelił 55 goli w jednej rundzie.
“Już swoje przegraliście”
– Wtedy już czuliśmy, że nie jesteśmy jednymi z wielu, że możemy coś osiągnąć. Gdybym miał wskazać moment, w którym uwierzyliśmy, że coś z nas może być, to pewnie Nike Premier Cup w 2013 roku – twierdzi Jóźwiak.
Lechici przeszli przez regionalne eliminacje jak burza, później na krajowym podwórku nie mieli sobie równych. – Pamięć już nie ta, ale z tego co pamiętam, to w turnieju głównym w Polsce straciliśmy jedną bramkę – wspomina Wędzonka. W nagrodę młodzież z Lecha poleciała do Słowenii na finały europejskie. – Polecieliśmy do Lublany, a tam wszystko na najwyższym poziomie. Już losowanie robiło wrażenie, bo to była taka duża sala, wszystkich nas zaprosili do środka, kulki poszły w ruch… – opowiada Gumny.
Lechici byli mocni, dotarli do półfinału i trafili na bardzo mocne wówczas Dinamo Zagrzeb. – Mocny rocznik, mieliśmy z nimi trudną przeprawę. Strasznie zacięty mecz, skończyło się 1:1 i doszło do rzutów karnych. Nieszczęsnych rzutów karnych – kręci głową Wędzonka. – Zapytaj trenera o te karne i czy nadal pamięta je tym, którzy nie strzelili – uprzedzają reprezentanci młodzieżówki.
– Zawsze podobało mi się w tej grupie to, że byli odważni i pewni siebie. W regionie wygrywaliśmy ze wszystkimi, ale oni ciągle rywalizowali między sobą. O gole, asysty, wygrane pojedynki. Przy karnych na ogół prawie wyrywali sobie piłkę z rąk. A w tej Lublanie… Przyszło co do czego i po dogrywce jeden chował się za plecami drugiego. Pod taką presją jeszcze nie byli nigdy wcześniej i chyba to ich uderzyło – mówi Wędzonka: – Przegraliśmy te karne, Dinamo wygrało cały turniej europejski. Dzięki temu zakwalifikowali się do zawodów światowych i je też wygrali. Dla chłopców to była strasznie ważna lekcja na przyszłość. Nawet jeśli nie wygraliśmy, to trudno, bo to była nauka dla nich na całe życie.
– Trener przyszedł do nas przed meczem o trzecie miejsce i powiedział „już swoje przegraliście, możecie się ustawić po swojemu” – wspomina Tomczyk. – No i ta się poustawiali, że wygrali. Czy miałem żal? Nie no, byłem zły, ale oni też. Zebrali cenne doświadczenie, to się liczyło. A że pamiętają… To dobrze! – śmieje się trener.
Wreszcie cała szósta trafiła do Wronek. 50 kilometrów od Poznania, pustynia rozrywki, ale kuźnia talentów. – Chłopcy mogą się tu skupić wyłącznie na byciu piłkarzem. Nie mają pokus – twierdził zawsze dyrektor Śledź. – Jeśli chodzi o warunki szkoleniowe, to faktycznie trudno się do czegoś doczepić. Ale jedyną atrakcją było wyjście na stację benzynową naprzeciw bursy. Miejska legenda głosi, że we Wronkach była kiedyś dyskoteka. Przynajmniej tak mówili starsi koledzy – mówi Bielik.
Jednak we Wronkach panowała już dyscyplina. Na korytarzach nikt się nie bił, w drodze ze szkoły do bursy też trudno było wyłapać w mordę, bo to odcinek kilkudziesięciu metrów. – To był też inny czas niż ten w Poznaniu, bo mieliśmy już świadomość szansy, której dostaliśmy – dodaje Jóźwiak. No i dla zawodników spoza Poznania to było odciążenie rodzinnych budżetów. Akademik przy Młyńskiej kosztował 800 złotych miesięcznie, we Wronkach zakwaterowanie i wyżywienie opłacał klub. No i zawodnicy dostali nieco większe kieszonkowe od klubu. Ale mówimy tu o pieniądzach, które wystarczały na dwa t-shirty w sieciówce i średnią pizzę na dowóz.
– Nie, to nie była grupa, która sprawiałaby jakieś kolosalne problemy wychowawcze. Nie musieliśmy nikogo relegować z klubu ze względów pozasportowych. Nie mam teraz przed sobą statystyk, ale proszę ich zapytać ilu zawodników z tego rocznika nie ukończyło szkoły czy nie zdało matury. Zdecydowana większość nie miała z tym problemu. Bracia Spychałowie byli bardzo dobrymi uczniami. Kamil, Paweł i Robert też spokojnie zaliczyli ten etap edukacji. Nie ma co przesadzać i silić się na stwierdzenia, że to był rocznik problemowy. Reagować trzeba było wyłącznie na szczegóły, które w takim zawodowym projekcie sportowym są ważne. Mówimy tu o niuansach typu źle poskładane rzeczy w pokoju. Ale to są problemy na poziomie rozlanej szklanki mleka na stołówce – zapewnia Śledź.
– No tak, we Wronkach było spokojnie. Alkohol? Bardzo rzadko, sporadycznie. I to nie w tygodniu, „bo pierwszy wtorek tygodnia”, tylko raczej tak po gówniarsku, od wielkiego dzwonu – zapewniają zgodnie wychowankowie. Potrafili też się wycwanić. Gdy pewnego razu w szafie jeden z opiekunów znalazł butelki z alkoholem, to winę zwalili na… Bielika, który wówczas był już w Legii.
Zresztą na głupoty w głównej części akademii nie było po prostu czasu. Od rana śniadanie, lekcje, trening, lekcje, czasami zajęcia indywidualne, przygotowanie do szkoły i do spania. Najgorzej było zimą, bo wtedy we Wronkach i pobliskim Popowie nie było pełnowymiarowego sztucznego boiska z podgrzewaną murawą. Trzeba było jeździć do Poznania, a trasa w jedną stronę to godzina drogi.
– Fajne w tej grupie było to, że oni trzymali się razem. Byli mocno zintegrowani, nie szukali zwady, dobrze się z nimi współpracowało. No i coraz wyraźniej było widać, że to chłopcy z dużymi możliwościami. W 2014 roku wygraliśmy mistrzostwo Polski juniorów młodszych – zaznacza Tomaszewski.
I wkrótce ekipa zaczęła się kruszyć.
Bielon do Warszawy, Spychałka w Klubie Kokosa
– Pojechałem na jeden dzień do Konina, później z mamą do Warszawy. Podpisaliśmy dokumenty, dogadaliśmy się z Legią i wróciłem do Wronek. Najpierw poszedłem do trenerów i do dyrektora Śledzia. Powiedziałem co i jak. Jak zareagowali? Trudno powiedzieć. Trenerzy chyba jakoś to przyjęli, dyrektor był zły. Tyle mówi się o tej ścieżce rozwoju w Lechu, ale ta narysowana przede mną prowadziła chyba przez jakąś obwodnicę. W Poznaniu grałem wtedy w juniorach starszych, Legia zaproponowała miejsce w pierwszym zespole. Nad czym miałem się zastanawiać? – pyta Bielik.
– „Bielon” przyszedł też do nas i przedstawił sytuację. Kosy nie było, wiedzieliśmy co mu zaoferowali. Że zaliczył szybki awans, że ma perspektywę grania w Ekstraklasie, że dostał dużą podwyżkę. Jasne, że sama informacja była szokiem, ale Krystian wyjaśnił dlaczego podjął taką decyzję – mówi Jóźwiak.
Wcześniej z Lecha wykruszył się Kacper Popek, ciekawy skrzydłowy z potencjałem, którego zatrzymały problemy zdrowotne. Również i Bielik miewał kontuzje – przez treningi na sztucznej murawie nabawił się urazu kolana. Wyszedł do kościoła, po drodze poczuł taki ból, że zadzwonił do domu, by ktoś po niego przyjechał, bo o własnych siłach nie wróci. Później pechowo pokiereszował palec u stopy. – I dyrektor Śledź twierdził, że przez to muszą mnie jeszcze trochę wstrzymać przed awansem wyżej. Może zabrzmi to nieskromnie, ale czułem się mocny. Widziałem, że wyróżniam się, że jeszcze po tych wszystkich kadrach, a wciąż siedziałem w juniorach starszych – wyjaśnia Bielik.
Niedługo później z Lecha odpadł też Krystian Karbowski, którego reprezentanci młodzieżówki wskazują jako tego, który się nie przebił do poważnej piłki, choć zapowiadał się bardzo dobrze. Karbowski był stoper ze świetnymi warunkami fizycznymi, dobrze wyprowadzał piłkę, przytomnie się ustawiał. Przeszkadzał mu tylko jeden feler – zdeformowana ręka, którą nie był w stanie przepychać się z przeciwnikami. Na poziomie juniorskim to było do przeskoczenia, ale im rywale byli silniejsi, tym radził sobie gorzej. Był też jednym z tych chłopaków, którzy nie do końca respektowali rytm dnia „szkoła – trening – regeneracja”. W akademii mu podziękowali za współpracę, odszedł do Torunia i teraz chyba nawet nie gra w piłkę.
– Czy ktoś z tamtego rocznika nie spełnił pokładanych w nich nadziei? Wydaje mi się, że dość trafnie oceniliśmy potencjał tych chłopaków i ci, którzy wyróżniali się wtedy są dziś na poziomie Ekstraklasy albo jak Bielik w niej już zagrali. Być może Kacper Wojdak mógł zajść wyżej, bo był etatowym reprezentantem kadr juniorskich, ale coś po drodze nie zagrało. W grupie wyróżniających się zawodników był też Filip Nawrocki, który teraz awansował z rezerwami do II ligi – wymienia Tomaszewski.
A zawodnik, który trafił do Ekstraklasy, choć niewielu mu to wróżyło? Gumny, Jóźwiak i Bielik nieśmiało spoglądają w kierunku Tomczyka. – No, Pawka, chyba ty… – zagajają. – No tak, trenerzy zawsze uważali, że czegoś mi brakuje. Że technika nie ta, że marnuje za dużo sytuacji. Ale na każdym szczeblu broniłem się golami. Po prostu strzelałem – uważa świeżo upieczony mistrz Polski z Piastem.
Na zgrupowaniu w Grodzisku brakuje tylko Mateusza i Macieja Spychały. A przecież Mateusz przez kilka lat był w reprezentacjach młodzieżowych wyżej oceniany niż Robert Gumny. – Mi czasami mówili, że ciągną mnie za uszy w kadrach – potakuje Gumny, który zresztą na swój pierwszy obóz z pierwszym zespołem Lecha pojechał… no, może nie przez przypadek, ale na pewno szczęśliwie. Miał jechać inny obrońca, o rok starszy, ale wybrał testy w zagranicznych klubie. Gumny przeskoczył z juniorów do pierwszej drużyny z pominięciem rezerw, a tamten zawodnik w Ekstraklasie nie zagrał. Ale co do Mateusza – on właśnie podpisał kontrakt z Koroną, wcześniej przebijał się przez Radomiaka Radom i Wigry Suwałki. A czemu nie przez Lecha? Bo nie chciał przedłużyć umowy na warunkach Kolejorza. I przez pół roku w rezerwach trenował w Klubie Kokosa. Inni pracowali z piłkami, Mateusz truchtał obok boiska. – Ja też nie odszedłem w dobrych relacjach z „górą”, ale myślę, że topór wojenny został zakopany. Uścisnęliśmy sobie dłoń na pożegnanie, ja wybrałem inną drogę niż mi proponowano w Lechu, życie toczy się dalej. Podjąłem słuszną decyzję – mówi Bielik. – Czas pokazał, że to my mieliśmy rację – twierdzi z kolei Śledź: – Kamil Jóźwiak czy Robert Gumny mają za sobą pełne sezony w Lechu. Ograli się na poziomie seniorskim, są ważnymi postaciami drużyny. Mieliśmy ścieżkę dla Krystiana, ale on wybrał inaczej. Dzisiaj jest na trzecim poziomie rozgrywkowym w Anglii. Możemy się zastanawiać, czy wybrał dobrze. W moim przekonaniu zostając w Lechu byłby dzisiaj w lepszej sytuacji.
Drugi z braci – Maciej – już zimą związał się z Wisłą Płock, ale w klubie uznali, że dobrze mu zrobili jeszcze kolejne pół roku w Jastrzębiu. Zbierał tam dobre recenzje, wyróżniał się i teraz będzie walczył o środek pola w ekstraklasowiczu. W Lechu oddano go lekką ręką.
Do dziś się trzymają
Do dziś zawodnicy ze złotej klasy rocznika ’98 spotykają się poza boiskiem. Gumny, Jóźwiak, Tomczyk – wiadomo, grają w jednym zespole. Bielik w Anglii, reszta chłopaków rozsiana nie tylko po województwie, ale i po całej Polsce. – Ale co roku staramy się zorganizować spotkanie, najczęściej w okolicy świąt. I fajnie, że przyjeżdżają prawie wszyscy. Z „Bielonem” widzimy się też raz na dwa-trzy miesiące na kadrze, to też trzymamy się razem. Mamy jakieś rozeznanie w innych rocznikach i wydaje mi się, że chyba żadna klasa się tak mocno nie trzyma do dziś. Są jakieś grupki, które mają kontakt, ale tak żeby większe grono spotykało się chociaż raz w roku, to nie – przyznaje Jóźwiak.
– Z dużym sentymentem ich wspominam, to bardzo fajna grupa. Do dziś z kilkoma z nich mam stały kontakt – dodaje Tomaszewski.
– Cóż, mogę być tylko dumny, że chłopaki zaszli tak daleko. I za każdego trzymam kciuki, czasami się odzywają, pogadamy, powspominamy. Faktycznie jest tak, że oni nie tylko byli jednym z najbardziej uzdolnionych roczników w Polsce na przestrzeni ostatnich lat, ale i tworzyli paczkę dobrych kolegów – komentuje Wędzonka.
– Na ostatnim mundialu było czterech zawodników z projektu Lecha, na poprzednim turnieju u trenera Dorny pięciu, w dorosłej reprezentacji na ostatnie zgrupowanie pojechało siedmiu naszych wychowanków. Rocznik 1998 jest wyjątkowy, bo pewnie nie znajdziemy takiego w kraju, natomiast szersza perspektywa na inne grupy pozwala stwierdzić jasno – „tak, ludzie w akademii wykonali wtedy kawał świetnej roboty” – kwituje Śledź.
I tak jak kilka lat temu musieli stawić czoła penerom z Poznania, tak za chwilę przyjdzie im się bić z Włochami, Hiszpanami i Belgami na Euro U21. Już bez gonienia się wokół auta, poszarpanej kurtki i wzywania policji. Ale znów mogą pokazać, że w razie potrzeby staną ze sobą ramię w ramię.
DAMIAN SMYK
fot. NewsPix