O roli strażaka, do którego dzwoni się, gdy trzeba gasić pożar, a także o roli w karierze Krzysztofa Piątka. O zwolnieniu z Cracovii, po którym był zdemolowany psychicznie, a także o zwolnieniu z Termaliki, po którym większego żalu nie odczuwał. O tym, na czym powinien skupić się Michał Nalepa, a także o tym, gdzie należy szukać powodów do optymizmu, gdy mówimy o utrzymaniu Arki w ekstraklasie. Zapraszamy na rozmowę z Jackiem Zielińskim, który podjął się misji ratowania ligi dla Gdyni.
Jest pan zaskoczony tym, w jakim miejscu znajduje się dziś Krzysztof Piątek?
Byłem przekonany, że to zawodnik, który zaliczy duży progres – po to ściągaliśmy go do Krakowa z Lubina. Gdy tylko dostałem sygnał, że może być do wyjęcia z Zagłębia, od razu mocno chwyciliśmy ten temat za gardło. I chwała profesorowi Filipiakowi, że dał się na ten transfer – mimo wysokiej jak na polskie warunki ceny – namówić.
Jednak jeśli pyta pan o to, czy spodziewałem się, że Krzysiek błyskawicznie trafi z Genoi do Milanu i stanie się w takiej drużynie zawodnikiem wiodącym, to niestety nie przypuszczałem, iż stanie się to tak szybko. Biję się w pierś, bo nie mam zamiaru opowiadać bajek, że byłem przekonany, iż to tylko kwestia czasu.
Ale miał pan porównanie, bo wcześniej prowadził pan Roberta Lewandowskiego i jest pan jedynym trenerem klubowym, który pracował z tą dwójką.
Ale Robert był wtedy na trochę innym etapie. Gdy współpracowaliśmy w Lechu, był kluczową postacią zespołu i wchodził do reprezentacji Polski. Było jasne, że niedługo odejdzie. Cieszę się tylko, że udało się spiąć jego pobyt w klubie taką klamrą, iż zdobyliśmy mistrzostwo, a on wywalczył koronę króla strzelców. Natomiast Krzysiek przychodził do Cracovii po to, żeby regularnie grać, bo wcześniej bywało z tym różnie, co go nie zadowalało. To mu obiecałem, bo chcieliśmy pod niego ustawić zespołu i ostatecznie się to udało. Przyszedł do nas w specyficznym momencie, pod koniec okienka i po odpadnięciu z Ligi Europy, przez co w klubie było trochę nerwowo, ale wkomponował się dość szybko i na wiosnę był już tym zawodnikiem, który ciągnął drużynę.
Sporo mówi się o tym, że to Michał Probierz przewidział, jaką karierę zrobi Piątek, ale mam wrażenie, że coraz mniej osób pamięta, iż do Cracovii trafił głównie dzięki panu.
Trudno, tak to jest w mediach przedstawiane. Sam słyszałem poważnych dziennikarzy, którzy mówili w swoich programach, że to Michał ściągał Piątka do Cracovii, ale przecież nie będę tego dementował i przypominał, że było inaczej. Trzeba robić swoje.
Zacząłem od tego Piątka, bo jestem ciekawy, jak dużo czasu zajęło panu zamknięcie rozdziału pod tytułem: „Cracovia”. Po niespodziewanym zwolnieniu mówił pan o tym, że jest „zdemolowany psychicznie”.
Tak było, bo trochę zbiegło się to ze sprawami rodzinnymi. Jakiś czas wcześniej niespodziewanie zmarła mi mama. Cztery dni po zwolnieniu miałem wesele młodszego syna, co też sprawiało, że pewne rzeczy musiałem inaczej poukładać. Wtedy czułem się zdemolowany, ale już porozmawialiśmy na ten temat z profesorem i można powiedzieć, że wszystko jest okej.
Prawdziwą zadrę w sercu czułem wcześniej, po zwolnieniu z Lecha. Nie wiem, czy taki już mój urok, ale zdarza się, że jestem wyrzucany w zaskakujących momentach. W Poznaniu byłem świeżo po dwóch wygranych 4-1 i dzień przed spotkaniem z Manchesterem City. Siedziałem na trybunach i widziałem swoją drużynę. Tyle tylko, że beze mnie na ławce.
Ale na gorąco zwolenienie z Cracovii przeżywał pan bardzo mocno. Miał pan pretensje choćby o to, że profesor Filipiak, mimo dobrych stosunków, nie zwolnił pana osobiście.
Czas leczy rany. Nie ma sensu tego rozpamiętywać, bo życie przeszłością, szczególnie w zawodzie trenera, do niczego nie prowadzi. Dziś jestem w Arce i mam tu swoje cele do zrealizowania, a pracy w Cracovii, jeśli już o tym mówimy, nie muszę się wstydzić. To było dobre 26 miesięcy, w trakcie których z fajną grupą zrobiliśmy dobry wynik. Było czwarte miejsce w lidze i awans do pucharów, gdzie oczywiście nam nie poszło. Spotkała nas z tego powodu spora szydera, choć mam wrażenie, że jej autorzy nie do końca wiedzą, jak wyglądały wtedy nasze przygotowania i nie mają świadomości, na jaką drużynę trafiliśmy.
Shkendija Tetowo to dobra drużyna?
Dobra. Wiadomo, że my na piłkę w Macedonii patrzymy z góry i bez większego respektu, ale jak na tamtejsze warunki, ta drużyna to był kosmos. To nie tak, że przegraliśmy z ogórkami, bo ten zespół potrafił grać w piłkę. Wystarczy zwrócić uwagę na to, że w tamtych eliminacjach odpali dopiero w ostatniej rundzie z Gentem, a przeszli nas, Neftci Baku i zespół z ligi czeskiej.
Na pana korzyść działa fakt, że w tym sezonie przeszli też Sheriff Tyraspol, który wcześniej okazał się lepszy od Legii.
Tam wielu zawodników miesięcznie zarabia 20 tysięcy euro, a to nawet w naszych realiach jest dużo, dlatego po prostu nie zgadzam się, gdy ktoś mówi, że to przypadkowa drużyna.
Mam jednak nadzieję, że dobrze się rozumiemy – nie zmienia to faktu, że nie powinniśmy z tym klubem przegrać i biorę tę porażkę na klatę. Mogę mówić o terminach, z którymi polskie zespoły mają problem, i szukać innych wymówek, ale po prostu zawaliliśmy.
To o to zwolnienie zapytam trochę inaczej. Prezes Filipiak mówił po nim, że po prostu coś się wypaliło pomiędzy panem i zawodnikami. Z drugiej strony na nowy sezon dogadani byli już Helik, Forsell i Kądzior, czyli potencjalnie bardzo dobre transfery. Czuł pan, że ta świeża krew pozwoliłaby wrócić na właściwe tory czy rzeczywiście profesor miał trochę racji?
Nie czułem, żeby między mną a drużyną coś się skończyło. A nawet więcej – dalej mam dobry kontakt z wieloma z tych zawodników i często rozmawiamy. Tamten sezon, po którym zostałem zwolniony, był dla nas trudny, ale to kwestia wielu przyczyn. Nie jest tajemnicą, jak budowany był i na czym opierał się tamten zespół. Odeszli Rakels i Kapustka, kontuzjowani byli Jaroszyński, Dąbrowski i Covilo, który stracił całą wiosnę. Wypadło nam pięciu ważnych bądź kluczowych zawodników, a w słabszej formie znalazł się szósty, Mateusz Cetnarski. Z zawodników na 100% gotowych do gry ściągnęliśmy w zasadzie tylko Krzyśka Piątka. Po prostu nie załataliśmy tych dziur, a mówienie o tym, że coś się wypaliło, nie ma żadnego sensu.
Sam rzeczywiście liczyłem na to nowe rozdanie, bo chciałem zbudować inny zespół. Prócz wspomnianej trójki w drodze były kolejne ciekawe transfery, więc być może wyglądałoby to inaczej. Trudno. Teraz możemy tylko gdybać.
Trochę przyczynił się pan do tego, co dzieje się w Cracovii teraz? To od pana kadencji zaczęła się większa cierpliwość Janusza Filipiaka do trenerów.
Nie wiem. Mogę powiedzieć tyle, że ja tę naszą współpracę oceniam pozytywnie. Rysą na szkle jest tylko kwestia tego zwolnienia. Profesor miał inny pomysł na ten klub. Jak się okazało, ten pomysł też się w końcu sprawdza, więc nie można powiedzieć, że coś zostało wywrócone tylko po to, by zastąpić to czymś całkowicie nietrafionym. To tylko pokazuje, że ciągłość pracy trenera i cierpliwość, która u nas nie jest normą, się opłaca. Michał na pewno dostał zdecydowanie większą władze niż ja. Nie chodzi o to, że mu zazdroszczę, ale chciałem podkreślić, że moim zdaniem właśnie tak to powinno wyglądać – trener, który odpowiada za pion sportowy, pewne rzeczy może sobie inaczej poukładać.
Pan na stanowisko wiceprezesa liczyć nie mógł.
Nie było takiego pomysłu, bo to wszystko inaczej funkcjonowało. Ale cieszę się z tego, że Cracovia wyciąga wnioski i stara się rozwijać w kierunku wyznaczanym przez zachodnie kluby. To, że temu klubowi teraz idzie, może sprawić, że w naszej piłce będzie normalniej.
Jakoś przylgnęła do pana łatka trenera, do którego dzwoni się, gdy jest źle. Bruk-Bet przejmował pan w podobnych okolicznościach.
Nie wiem, skąd to się w ogóle wzięło, bo nie mam się za żadnego strażaka. Schemat rzeczywiście był podobny i do tego w Cracovii, i do tego, który teraz mamy w Arce, choć było ciut wcześniej, a sama sytuacja była dość specyficzna. Państwa Witkowskich znałem od dłuższego czasu i gdy pojawiła się prośba z ich strony, podjąłem się tej pracy. Mówię, że to trochę inny temat, bo Bruk-Bet był zespołem nie do końca logicznie budowanym. 15 obcokrajowców w 25-osobowej szatni… Wieża Babel.
A w klubie niewiele osób mówiących po angielsku.
To specyficzne miejsce, ale klub prowadzą bardzo porządni ludzie. Uczynni, oddani i uczciwi, więc złego słowa nie powiem. Nie poszło, ale czasami tak po prostu jest.
Pan generalnie ze wszystkimi rozstaje się w zgodzie – niezależnie do tego, jak te współprace wyglądały – i ja to rozumiem. Rodzinie Witkowskich na pewno trzeba oddać też to, że zbudowali coś od zera i bawią się za własne pieniądze, ale w ekstraklasie ewidentnie się pogubili.
Wbrew pozorom w pionie sportowym Bruk-Betu jest bardzo mało ludzi. Często mówiliśmy, że w Niecieczy brakuje właśnie tego – pionu sportowego z prawdziwego zdarzenia, który mógłby pomóc pani prezes, która zajmowała się klubem. Mam wrażenie, że docierało do niej zbyt wiele osób z zewnątrz. Czasami mieli dziwne wizje i pomysły na wielką piłkę oraz puchary w Niecieczy, a były to tylko totalne bzdury i oszukiwanie ludzi. Między innymi dlatego tak to się skończyło, natomiast należy podkreślać to, o czym pan powiedział – niewielu można spotkać ludzi, którzy wykładają własne pieniądze, by zbudować coś od postaw. Warunki do pracy są tam wyśmienite. Nie mówię tylko o stadionie, ale o całej bazie treningowej. Ktoś się może przyczepić, że brakowało jakichś drobiazgów, ale ja ten okres będę wspominał bardzo fajnie, choć nie wyszło.
Dlaczego?
Liczyłem, że po spadku zbudujemy ten zespół inaczej, ale były rzeczy, których nie mogliśmy przeskoczyć. Choćby kontrakty niektórych zawodników były tak długie, że nie można było się z nimi po prostu pożegnać. Chciałem tego w przypadku kilku piłkarzy, ale niektórzy po prostu musieli zostać w klubie. Prawda jest taka, że Bruk-Bet powinien być budowany inaczej. Moim zdaniem jako klub rodzinny, oparty na zawodnikach z Polski czy nawet głównie z regionu – tak, by ci ludzie mieli się z kim tam utożsamiać. Tego mi brakowało, ale myślę, że w końcu do tego dojdzie.
Ale to, że ten zespół tak wyglądał z czegoś wynika. Między innymi z tego, ile do powiedzenia ma syn państwa Witkowskich, a ile inny członek rodziny, Jan Pochroń? Czy może trochę niepotrzebnie demonizuje się te osoby?
Pewne rzeczy rzeczywiście się demonizuje. Jasiu Pochroń jest naprawdę porządnym i uczciwym człowiekiem, który pomaga w klubie tyle, ile może. Jest w nim od B-klasy i będzie zawsze. Wiadomo, że ludzie doszukują się tu różnych rzeczy, bo jest bratem pani prezes, natomiast ja nie miałem z nim żadnych problemów. Z kolei syn państwa Witkowskich jest młodym chłopakiem, który studiuje i nie miałem z nim żadnych większych kontaktów. Podejrzewam, że w ich domu rozmowy toczą się głównie o piłce i być może wpływa on na pewne rzeczy, bo ma swoje pomysły, ale ja osoboście tego nie odczułem.
Pan tego okresu i spadku w CV jakoś szczególnie nie żałuje?
Wiadomo, że nikt nie chce spadać z ligi, ale prawda jest też taka, że zabrakło nam jednego punktu, by zostać w ekstraklasie kosztem Piasta Gliwice. Zobaczmy, gdzie dziś jest ta drużyna. Oczywiście w tym ostatnim meczu nie mieliśmy nic do powiedzenia, ale my mogliśmy w ogóle nie doprowadzać do takiej sytuacji, że ta porażka miała znaczenie, bo choćby wcześniej z Sandecją pechowo zgubiliśmy dwa punkty w samej końcówce. Piłka czasami jest bardzo przewrotna – dziś Bruk-Bet jest w środku tabeli pierwszej ligi, a Piast walczy o mistrzostwo.
Nie jestem szczęśliwy, że w moim CV pojawił się taki wpis, ale taka jest ta praca. Są awanse, są spadki. Nie ma trenerów, którzy mają w życiorysie same piękne chwile, a ja wcale nie uważam, że należy wybierać tylko bezpieczne kluby, w których raczej się nie sparzymy. Fajnie pracuje się w zespołach walczących stale o górne cele, ale największa presja jest właśnie tutaj, w dolnej ósemce. To trzeba przeżyć, żeby zrozumieć…
Długo się pan zastanawiał na tą ofertą z Arki? Na giełdzie trenerskiej pojawiały się inne nazwiska i szkoleniowcy raczej nie zabijali się o to, żeby przejąć drużynę będącą w takim położeniu.
Sytuacja z perspektywy trenera była o tyle ciężka, że dochodziła cała otoczka, czyli to, co wydarzyło się tu przed meczem z Lechią. Słyszałem już parę wersji dotyczących tej sytuacji, więc nie będę się na temat wypowiadał. Tym bardziej, że mnie tu po prostu nie było. Pierwszy kontakt z Arki pojawił się dopiero po następnym meczu z Pogonią Szczecin. Wcześniej tylko czytałem, że moje nazwisko łączy się z gdyńskim klubem, ale szczerze mówiąc, gdy widziałem informacje o rozmowach z Wdowczykiem, Latalem czy Urbanem, nie przypuszczałem, że to się tak potoczy. W końcu doszło do naszych rozmów, trzeba było podjąć szybką decyzję i jestem w Gdyni, gdzie próbujemy ratować ligę.
Czyli – wracając do pytania – zero nieprzespanych nocy.
Do poważnej rozmowy doszło w środę, a w czwartek rano trzeba było dać odpowiedź, więc może nie tyle, że była to nieprzespana noc, co musiałem poświęcić kilka godzin, by zapytać o zdanie bliskich. Zawsze radzę się żony, dzwonili też synowie z wyrazami otuchy.
Synowie, którzy też są częścią środowiska, bo jeden pracuje jako komentator, a drugi jako agent, odradzali Arkę?
Nie były to rozmowy na tej zasadzie, że doradzali czy odradzali. Wiem, że zawsze mogę na nich liczyć. Obaj mają wiele ciekawych spostrzeżeń, bo patrzą na wszystko z pewnym dystansem, ale ta decyzja była tylko moja, suwerenna. Myślę, że tak naprawdę od początku byłem zdecydowany, by tę Arkę objąć. Nie mam obaw, że zaliczę drugi spadek z rzędu. Myślałem o tym inaczej – że skoro w zeszłym roku się nie udało, to tym razem pokażę, że potrafię drużynę z tej opresji wyciągnąć.
Wyzwanie.
Zawsze wzięcie zespołu w takim momencie jest wyzwaniem. Ale nie o to chodzi, żeby zakładać, co będzie, jeśli się nie uda. W lidze jest 16 zespołów, ktoś musi spaść.
Choć, tak swoją drogą, dalej nie uważam, żeby ten podział na grupy był najlepszym rozwiązaniem. Byłem pierwszym przeciwnikiem tej reformy, dzielenia ligi na lepszych i gorszych i to podtrzymuję. Te rozgrywki stały się zwariowane. Mecze lecą dzień po dniu i czasem nawet ciężko się już połapać, która to kolejka. Dla mnie to nie jest normalne. Wszystkie szanujące się ligi w Europie grają prostym systemem – mecz i rewanż – i na tej podstawie wyłania się mistrza i spadkowiczów. Ale trudno – jest jak jest, walczymy o to, żeby w przyszłym roku grać w tej lidze znowu.
Pan generalnie potrafi słuchać innych?
Tak, życie mnie tego nauczyło. Zawsze lubiłem słuchać ludzi, ale jako początkujący trener byłem trochę butny. Dzisiaj jest tak, że zawsze chętnie porozmawiam i nikogo nie spuszczę po brzytwie, choć tak jak powiedziałem – decyzję i tak na końcu podejmę sam.
Pytam o to dlatego, że na stronie arkowcy.pl przeczytałem wywiad z Michałem Nalepą. Wynikało z niego, że największym problemem pana poprzednika było właśnie to, że nikogo nie słuchał. Padło nawet słowo megalomania.
Czytałem ten wywiad i muszę powiedzieć, że Michał w ogóle nie powinien go udzielać. To naprawdę porządny chłopak, który odda serce za Arkę i na boisku robi dla niej wiele dobrego, ale powinien skupić się właśnie na tym, bo ocenienie trenerów nie jest jego rolą. Sam nie poczułbym się dobrze z tym, gdyby dotyczyło to mnie. Jakieś problemy tu oczywiście były, ale uważam, że to, co dzieje się w szatni, powinno zostać w szatni. Rozmawiałem z nim na ten temat i wie, że ma się skupić na grze. Mecz w Zabrzu pokazał, że robi to dobrze, bo był wyróżniającym się zawodnikiem. I niech tak zostanie.
Ale wypowiadał się też trochę w imieniu kolegów. Wyczuł pan dużo złej krwi między drużyną a pana poprzednikiem?
Jestem trenerem i nie będę się teraz wypowiadał źle o Zbyszku. Tym bardziej, że uważam, iż ten zespół jest dobrze przygotowany. Pojawiała się pewna blokada mentalna, ale z drugiej strony trudno, żeby po takiej serii kilkunastu meczów bez zwycięstwa panowała tu sielanka i występowało klepanie się po plecach. To siedzi w głowach i dlatego, jak podejrzewam, doszło tu do zmiany. Porozmawiałem z zawodnikami, wiem, co się działo, ale to pozostanie między nami.
Przywrócenie Marcusa Da Silvy to ukłon w stronę szatni, która miała do byłego trenera pretensje o zesłanie go do rezerw?
Już w samolocie do Gdyni wiedziałem, że to będzie moja pierwsza decyzja i chodzi tu o sprawy czysto piłkarskie. Znam Marcusa, często był nawet moim prześladowcą – ma duże umiejętności piłkarskie, choć oczywiście nie jest najmłodszy i w wieku 34 lat pewnych rzeczy nie oszuka. Natomiast w naszej sytuacji, przy problemach personalnych w ofensywie, jeszcze może być piłkarzem na wagę złota. Poza tym – to legenda Arki, za klub dałby się pokroić. Powrót do drużyny mu się należał.
W czym kibice Arki powinni widzieć powody do optymizmu? W momencie pana zatrudnienia dużo mówiło się o statystykach, które pokazują, że pana drużyny zawsze miały świetne starty. Teraz jesteśmy bogatsi o wiedzę płynąca z dwóch spotkań i widzimy, że w Arce poprawa wyników to nie kwestia pstryknięcia palcami.
I ja nigdy nie uważałem, że to kwestia pstryknięcia palcami. To wszystko jest teraz trochę zachwiane, bo w tym pierwszym meczu z Miedzią zabrakło nam minuty, żeby znów wszyscy mówili o efekcie nowej miotły u Zielińskiego. W Zabrzu nie zasłużyliśmy na zwycięstwo, ale uważam też, że był to mecz remisowy. Zabrakło trochę mądrości. Jest jeden punkt, ale przed nami ciągle sześć meczów, więc liczę na to, że statystyki jeszcze się poprawią. Potrzebne jest nam jedno zwycięstwo – po to, żeby chłopcy się w szatni uśmiechnęli, zaśpiewali i tak dalej. Oni już nawet nie pamiętają, jakie to uczucie. To teraz jest klucz – nieważne, w jakim stylu do niego dojdzie. Może być po trupach, mogą kibiców boleć zęby, ale musimy wygrać.
To wracam do pytania – gdzie znaleźć powody do optymizmu? Na razie wszędzie tylko problemy, choćby patrząc na zdrowie zawodników.
Jestem w środku i widzę u tych chłopaków zaangażowanie i takie chciejstwo, żeby tę sytuację odmienić. Oni naprawdę potrafią grać w piłkę, wystarczyć spojrzeć na trening. Dlatego wierzę, że to przełamanie prędzej czy później nastąpi, choć jesteśmy w takiej sytuacji, że potrzebujemy tego prędzej.
Pan wybiega dziś myślami trochę dalej niż do najbliższego meczu?
Powiedziałem zawodnikom w Zabrzu, że mecz z Miedzią to sytuacja, w której nie ma odwrotu. My po prostu musimy to spotkanie wygrać. Oczywiście i tak będziemy grali do samego końca i tu nic się nie zmieni, ale wolę metodę małych kroczków. Nie ma co myśleć o 37. kolejce, bo nie wiadomo, o czym to spotkanie będzie decydować.
A wyobraża pan sobie taki scenariusz, że zostaje pan w Gdyni nawet po spadku? Pracę w Bruk-Becie zaczynał pan na trochę innych zasadach – było mniej więcej wiadomo, że nawet przy ewentualnym spadku to pan będzie dalej prowadził tę drużynę.
Ale ja nie wyobrażam sobie, że my z tej ligi spadniemy. Taki scenariusz może się wydarzyć, bo to tylko piłka, natomiast my jeszcze na temat tego wariantu nawet nie rozmawialiśmy. W Gdyni na pewno jest wszystko, by prowadzić fajny klub. I lepiej robić to w ekstraklasie niż w pierwszej lidze, o co się postaram.
Rozmawiał MATEUSZ ROKUSZEWSKI
Fot. 400mm.pl/newspix.pl