W marcu minął rok od halowego rekordu świata sztafety 4×400, a więc naszego boysbandu w składzie Jakub Krzewina, Karol Zalewski, Rafał Omelko i Łukasz Krawczuk. Wydawało się, że fantastyczny wynik z Birmingham będzie dopiero początkiem ich owocnego tournée, tymczasem przez dwanaście miesięcy nie było udanego koncertu. Mało tego, przez kontuzje nie dało się nawet zebrać całej kapeli na najważniejsze imprezy. Jaka jest szansa, że w sezonie mistrzostw świata wróci dawna melodia?
– Trzech z czterech zawodników z Birmingham w tym roku skończy 30 lat. W 2018 r. mieliśmy świadomość, że to będzie najlepszy moment do zdobycia medalu mistrzostw świata. Osiągnęliśmy cel ze sporą nawiązką, ale niestety każdy z nas zapłacił za to zdrowiem. Posypaliśmy się – mówi wprost Łukasz Krawczuk.
– Byliśmy w niebie, ale nagle wylądowaliśmy na ziemi. Tak chyba można to krótko podsumować – rozkłada ręce Sebastian Chmara, wiceprezes PZLA i ekspert lekkoatletyczny TVP.
Miniony rok w wykonaniu sztafety 4×400 wymaga jednak szerszego podsumowania. Halowy rekord świata z Birmingham (3:01,77) był przecież jednym z najważniejszych wydarzeń polskiej lekkiej atletyki nie tylko ubiegłego roku, ale i ostatnich lat. Biało-czerwone rekordy świata są dziś rzadkością niczym białe trufle, dlatego tak cieszyliśmy się, że dzięki wyczynowi podopiecznych Józefa Lisowskiego w tabeli rekordów Anita Włodarczyk nie jest już polską jedynaczką. Owszem, radość z halowego rekordu odrobinę zmącił początkowo wynik sztafety Uniwersytetu Południowej Kalifornii, która tydzień później podczas mistrzostw NCAA uzyskała 3:00,77, ale rezultat nie został ratyfikowany, czyli sprawy nie ma – rekord cały czas dzierżą biało-czerwoni.
W całej tej radości po halowych mistrzostwach w Birmingham musiały paść pytania, czy złotą sztafetę stać na pobicie rekordu Polski na stadionie. Bo ten, przypomnijmy, jak zatrzymał się w 1998 r. na 2:58,00, tak do dziś nie drgnął nawet o jedną setną. Bohater ostatniej zmiany Jakub Krzewina podkreślał, że specyfika hali jest wprawdzie inna, ale stwierdził, że 2:58,00 pozostaje w ich zasięgu. Jego kumple ze sztafety też nie postrzegali tego jak coś będącego poza granicą wyobraźni. – Rekord Polski na stadionie jest bardzo mocno wyśrubowany. Żeby o nim myśleć, musielibyśmy całą czwórką poprawić się przynajmniej o pół sekundy. Nie będzie to łatwe wyzwanie, aczkolwiek mamy mocną ekipę. Szansa na pobicie rekordu jest mała, ale myślę, że jest – mówił w rozmowie z Weszło Karol Zalewski.
Euforia sięgała więc nawet marzeń o rekordzie Polski na stadionie, chociaż obiektywnie rzecz biorąc już złamanie granicy trzech minut byłoby wielkim wyczynem. Polska sztafeta dokonała tego bowiem dotychczas zaledwie pięć razy w historii.
Sukces z Wielkiej Brytanii idealnie wpisywał się w hossę, jaka zapanowała w ostatnim czasie w polskiej lekkiej atletyce. 400-metrowcy zaczęli być rozchwytywani nie tylko przez dziennikarzy sportowych, ale nawet tych zajmujących się sportem od wielkiego dzwonu. Były zaproszenia, nagrody, niemalże wizyty w zakładach pracy. Każdy chciał wiedzieć, jacy ci goście są także poza bieżnią, analizowano patriotyczne tatuaże zdobiące ciało Jakuba Krzewiny. Nawet Tadeusz Sznuk w teleturnieju „Jeden z dziesięciu” pytał uczestników o tercet rekordzistów z Birmingham. 400-metrowcy mieli swoje pięć minut, które przeciągnęły się może nawet do kwadransa.
Kontuzje, czyli łatanie dziur
Nic więc dziwnego, że złota sztafeta z automatu stała się jednym z głównych faworytów do zwycięstwa w mistrzostwach Europy w Berlinie, które odbywały się pół roku później. Niestety, do naszych mistrzów stosunkowo szybko zaczęły przyczepiać się kontuzje. Rafał Omelko już krótko po sezonie halowym doznał kontuzji ścięgna Achillesa, która wykluczyła go z treningów na pięć tygodni. Zdążył wykurować się na ME, ale krótko przed ogłoszeniem składu na Berlin posypał się z kolei Jakub Krzewina. Już podczas lipcowych mistrzostw Polski widać było, że frontman sztafety ma problemy, bo był w Lublinie… przedostatni w finale 400 m. Później okazało się, że jego także dopadła kontuzja Achillesa i mistrzostwa Starego Kontynentu przeszły koło nosa.
W stolicy Niemiec potrzebne były więc już roszady. W biegu eliminacyjnym Józef Lisowski posłał do boju sztafetę w składzie Rafał Omelko, Dariusz Kowaluk, Kajetan Duszyński i Mateusz Rzeźniczak. W finale o medal walczył z kolei Omelko, Zalewski, Krawczuk i Duszyński. Niestety, skończyło się na piątym miejscu i wyniku 3:02,27.
– Ja po bardzo słabym początku sezonu jeszcze jakoś wyrobiłem się z formą na MP i ME, ale nie była ona stabilna, do tego ciągle ten ból Achillesa. Rafał po swoich problemach nie osiągnął formy, z której byłby zadowolony, a Jakuba w ogóle zabrakło, bo jego kontuzja ciągnęła się za nim już dłuższy czas. Pojechaliśmy na te mistrzostwa z podciętymi skrzydłami i skończyło się na piątym miejscu. Brak medalu to była porażka – mówi nam dziś Łukasz Krawczuk i szczerze dodaje, że sukcesy sprzed roku być może były już szczytem dla tej ekipy. – Trzech z czterech zawodników składu z rekordowego biegu w Birmingham w tym roku skończy 30 lat: ja, Jakub i Rafał. Przygotowując się do sezonu halowego w 2018 r. mieliśmy świadomość, że to będzie najlepszy moment do zdobycia medalu mistrzostw świata, bo takiego w naszej kolekcji brakowało. Osiągnęliśmy cel ze sporą nawiązką, ale niestety każdy z nas zapłacił za to zdrowiem. Posypaliśmy się.
Podczas niemieckich mistrzostw indywidualnie tylko Zalewski biegał na poziomie europejskim. Jako jedyny z naszych dostał się do finału 400 m, gdzie był czwarty, a wcześniej w półfinale poprawił swoją życiówkę na 45,11 (żaden z naszych rekordzistów świata nie złamał dotychczas 45 sekund).
Kibice i sami „Lisowczycy” ostrzyli zęby, że odbiją sobie Berlin podczas tegorocznych Halowych Mistrzostwach Europy w Glasgow. Niestety i tym razem nie było szans, żeby wyjść na bieżnię w galowym składzie. W Szkocji zabrakło bowiem Krawczuka i Krzewiny, tego drugiego tym razem wykluczył uraz kolana. A jakby pecha było mało, to podczas biegu indywidualnego uraz złapał też Zalewski, przez co w finale sztafeta musiała pobiec w eksperymentalny składzie Rafał Omelko, Dariusz Kowaluk, Tymoteusz Zimny i Damian Czykier. Przy czym ostatni z nich, który ratował skład, na co dzień jest przecież płotkarzem. Biegnący na ostatniej zmianie Czykier walczył bardzo dzielnie, ale ostatecznie i tak skończyło się na miejscu tuż za podium i czasie 3:08,40.
Kilka dni później atmosfera stała się jeszcze gęstsza, ponieważ lider sztafety z Glasgow, Rafał Omelko, publicznie skrytykował na swoim Instagramie decyzje personale, jakie podjęto przed mistrzostwami: – Udało nam się wyjść z tej trudnej sytuacji z twarzą. No właśnie, ale co doprowadziło do tego, że zamiast bronić tytułu, musieliśmy walczyć o honor? Doprowadził do tego szereg błędnych i niezrozumiałych dla mnie decyzji. Przede wszystkim niepowołanie maksymalnej możliwej liczby rezerwowych do składu. Niektóre sytuacje, takie jak kontuzja w biegu indywidualnym, przewidzieć ciężej. Ale profesjonalny zespół musi być gotowy również na taki wariant i dlatego na mistrzostwa powołuje się rezerwowych.
„Nie jesteśmy Stanami Zjednoczonymi”
Halowy mistrz świata z Birmingham dość tajemniczo wspominał też, że „męska sztafeta nie może być polem dla prywatnych rozgrywek i animozji”, ale jednocześnie wskazał palcem na poważny problem – po prostu zbyt krótką ławkę rezerwowych.
Potwierdza to też Łukasz Krawczuk: – To pytanie samo się nasuwa. Co z zapleczem, czy “starzy” są niezastąpieni? Niestety, na dzisiaj tak to wygląda. Mój rocznik 1989 był naprawdę mocny, ale kolejne już się nie przebiły, jedynie oprócz Karola, który przyszedł ze sprintu. Dopiero roczniki 1995-1998 to utalentowana młodzież, która przebija się do głównego składu sztafety, ale i tak brakuje im jeszcze trochę do tego, żeby na ME lub HME móc zastąpić na przykład Jakuba Krzewinę.
Sebastian Chmara: – Oczekiwania po rekordzie świata rzeczywiście były rozbudzone. Ale trzeba zdać sobie sprawę z tego, że my nie jesteśmy Stanami Zjednoczonymi, gdzie w przypadku odejścia lidera czy nawet dwóch czołowych zawodników, czekają już kolejni, którzy są niewiele gorsi, a może i równi z tymi podstawowymi. Strata jednego czy dwóch zawodników postawiła nas w bardzo trudnej sytuacji, bo różnice do kolejnych są niestety spore. Niejednokrotnie gdybyśmy zestawili najlepszy rezultat podstawowego zawodnika z czasem tego rezerwowego, to będzie to różnica blisko sekundy. A w sztafecie to przepaść.
Medalista mistrzostw świata i rekordzista kraju z 1998 r. Piotr Rysiukiewicz przypomina z kolei, że zanim pod koniec lat 90. narodziła się słynna sztafeta 4×400, kadra też zmagała się z problemem skromnego zaplecza. Dopiero później nadciągnęły posiłki.
– W 1995 r. nasza sztafeta odniosła pierwszy sukces, było to piąte miejsce na mistrzostwach świata w Goeteborgu. Pojechaliśmy tam we czwórkę, bez rezerwowego. Sytuacja była o tyle dramatyczna, że kilka dni przed wylotem odnowiła mi się kontuzji mięśnia dwugłowego i w eliminacjach pobiegłem z bólem nogi. Nawet komentujący w telewizji zawody Włodzimierz Szaranowicz powiedział, że sytuacja jest nieciekawa i zażartował: „Kto mógłby wskoczyć za Rysiukiewicza, chyba tylko Korzeniowski, bo przecież tutaj nikogo nie ma” – opowiada Weszło. – Mieliśmy nóż na gardle, ale obroniliśmy się. I niedługo później doskoczyli m.in. Piotrek Haczek, Jacek Bocian czy Piotrek Długosielski. Od tamtej pory zawsze już mieliśmy kilku rezerwowych, którzy w przypadku kontuzji wskakiwali do składu i ten dalej był mocny. Dlatego tak ważne jest, na jakim poziomie ma się zaplecze.
Piotr Rysiukiewicz podkreśla rolę zmienników, ponieważ jak przypomina, rzadko zdarza się, aby 400-metrowcy byli w sztosie przez kilka sezonów.
– Kariera sportowca to jedna z najkrótszych karier. Czasami jest to nawet kariera jednego sezonu. Naprawdę ciężko jest długo utrzymywać bardzo wysoką formę, a szczególnie jeszcze w tym samym składzie. Tym bardziej, że wszystko może się zdarzyć. Tomek Czubak w 1999 r. ustanowił fantastyczny rekord Polski, wyśrubował go niesamowicie, a w 2000 r. nie było go na igrzyskach olimpijskich. Gdzie chwilę wcześniej taki gość, z takim wynikiem, był podstawą naszej sztafety. Karol Zalewski w poprzednim roku prezentował poziom międzynarodowy, ale jak będzie w tym sezonie? Na razie to wszystko jest wróżeniem z fusów – mówi.
A na horyzoncie widać już Katar
Ostatnie dwanaście miesięcy pokazało więc, jak bardzo żywym organizmem jest sztafeta. Halowi mistrzowie świata, który pobiegli w Birmingham po rekord globu, później na skutek rozmaitych problemów ani razu nie stanęli razem na bieżni. Trener Józef Lisowski, który zmuszony był tasować składem, podczas ME w Berlinie i HME w Glasgow skorzystał łącznie z usług ośmiu zawodników.
Co teraz? Tegoroczny cel sztafety jest oczywisty – jak najlepsze przygotowanie się do mistrzostw świata w Doha, które odbędą się na przełomie września i października.
– Przed naszą sztafetą bardzo trudne zadanie, ale poczekajmy. Wiem po sobie, że kiedy przygotowywaliśmy się do imprezy docelowej, to tak naprawdę nigdy nie było wiadomo, kto pojedzie, kto pobiegnie w eliminacjach, a kto w finale. To wszystko decydowało się na mistrzostwach Polski, czasami w ostatniej chwili wskakiwał ktoś utalentowany z dobrym wynikiem. Dlatego też nie powinniśmy przykładać do sztafety tylko tej rewelacyjnej mistrzowskiej czwórki. Nie spodziewajmy się, że ona będzie biegać, bo to jest kompletnie nie do przewidzenia. Wszystko zależy od tego, jaka za kilka miesięcy będzie dyspozycja, kto będzie zdrowy – podkreśla Rysiukiewicz.
Sebastian Chmara wciąż wierzy jednak, że rekordziści świata jeszcze namieszają. – Na pewno nie powiedziałbym, że ta sztafeta to już historia. Każdy z nich jest jeszcze w stanie pobiec 45 sekund z małym kawałkiem, ale tylko wtedy, kiedy odpowiednio przepracowany zostanie okres przygotowawczy. Jeżeli tak będzie, sztafetę znowu da się poskładać, tym bardziej, że chłopaki potrafią walczyć. Oby obyło się bez kontuzji, bo w naszym przypadku warunek jest jeden: musimy mieć zdrowych tych czterech liderów, ponieważ w innym przypadku nie mamy z kogo czerpać. Składanie sztafety z zawodników biegających powyżej 46 sekund nie wróży dobrze przed zbliżającymi się mistrzostwami świata, bo konkurencja nie śpi – mówi.
Łukasz Krawczuk nie chce zapeszać, ale ostatnio jego zdrowie w końcu nie szwankuje. – Nie wiem jak reszta chłopaków, bo trenujemy osobno, ale liczę, że w końcu pobiegniemy razem. W połowie maja mamy zawody IAAF World Relays w Japonii, pod koniec lipca Drużynowe Mistrzostwa Europy w Bydgoszczy, a potem mistrzostwa w Katarze. Bedą więc okazje, żeby wystąpić składzie z Birmingham, oby tylko zdrowie na to pozwoliło – powtarza.
Oczywiście warto poczekać do startu sezonu letniego, żeby przekonać się o faktycznej mocy sztafety, ale tak czy inaczej jedno trzeba sobie powiedzieć jasno już teraz – zdobycie medalu w Katarze będzie tak skomplikowane jak odbicie jeńców wojennych w drugiej części „Rambo”. Można być niemal pewnym tego, że do miejsca na podium trzeba będzie pobiec poniżej trzech minut. Po raz ostatni sztafeta z trójką z przodu zdobyła krążek na tej imprezie w 2011 r. w Daegu. To raz, a dwa, także kalendarz wskazuje, że poziom sztafet może być bardzo wysoki.
– To będzie trudny rok, bo jest to sezon przedolimpijski – przypomina Chmara. – Podczas mistrzostw świata wypadających rok po igrzyskach, często mamy zmianę pokoleniową, ktoś kończy karierę, ktoś odpoczywa. Natomiast na ostatnich mistrzostwach przed, statystycznie średnie wyniki często są wyższe. Ci, którzy mogą walczyć o medale na igrzyskach, już teraz chcą pokazać moc, dlatego absolutnie uważam, że do podium trzeba będzie zejść poniżej trzech minut.
RAFAŁ BIEŃKOWSKI
Fot. Newspix.pl