Powiedzieć o Marcinie Gałku, że jest po prostu spikerem i sympatykiem Lechii Gdańsk, to jednak o wiele zbyt skromna wizytówka. Marcin to wręcz fanatyczny kibic biało-zielonych. Niestrudzony zajawkowicz, który na kibicowskim szlaku – a podąża nim przeszło cztery dekady – przeżył już z Lechią niejedno. Pociągi obrzucone kamieniami, świst milicyjnych pałek, doniczki zrzucane z balkonu na głowę. Na własne oczy obserwował wzloty i upadki gdańskiego klubu. Dzisiaj na stadionie w Letnicy jest pierwszym szeryfem, który ma obowiązek uspokajać nadto rozzuchwalonych ultrasów, ale nie oznacza to, że dawny ogień już w jego sercu przygasł. – Kibice zawsze mają swoje zdanie. Ja ich rozumiem. Oni wiedzą, że pewne komunikaty mam po prostu zapisane w obowiązkach i jestem za to oceniany. Czasem się wręcz ze mnie śmieją, że muszę tak gadać.
Totolotek oferuje kod powitalny za rejestrację dla nowych graczy!
Przed derbami Trójmiasta zapraszamy zatem na wywiad z człowiekiem, który rywalizację Lechii z Arką zna od podszewki, a słynne zdobycie “Górki” na gdyńskim stadionie przy ulicy Ejsmonda potrafi odtworzyć z wszelkimi szczegółami. Przed rozmową zaś z przymrużeniem oka zażądał, by koniecznie dopisać: – Tylko dajcie gdzieś tam informację w ramach szydery, że wiadomość na Messengerze dostałem po 23. Dobrze, że akurat whisky nie piłem, dopiero byłaby rozmowa.
***
Nie tęsknisz czasem za stadionem przy ulicy Traugutta?
Traugutta zawsze kojarzyło mi się z zapachem papierosów. Tytoniu. To był zapach meczów piłkarskich, jaki zapamiętałem z dzieciństwa. Jak się chodziło tam przez tyle lat, to oczywiście, że się tęskni. Jest to obiekt, o którym czasem myślę. Ale mamy w tej chwili piękny Stadion Energa. Jeżeli klub ma się rozwijać, to Traugutta może już dla nas być obecne tylko we wspomnieniach. Możemy dalej lubić ten obiekt, możemy o nim pamiętać, możemy tam czasem zagrać mecz towarzyski czy organizować jakieś eventy. Jednak sam miałem okazję jako spiker prowadzić tam mecze reprezentacji juniorskich. Frekwencja na poziomie półtora tysiąca ludzi, brak dopingu. Ten obiekt jest bardzo pięknie położony, lecz bez dopingujących kibiców nie robi takiego wrażenia jak dawniej.
Frekwencja na Lechii w tym sezonie jest dla ciebie mimo wszystko lekkim rozczarowaniem? Walka o mistrzostwo trwa na całego, tymczasem na mecze nie zawsze przychodzi nawet dziesięć tysięcy widzów.
Powiem tak – pewne rozczarowanie jest. Umówmy się, że jeszcze zanim nadeszła era nowego stadionu, żelazny elektorat na Traugutta wynosił około siedmiu tysięcy ludzi. To była frekwencja, na którą składali się kibice chodzący na mecze zawsze. Liczba obowiązkowa. Jak zdarzało się dziewięć, dziesięć tysięcy na widowni, to oznaczało, że na mecz pofatygowało się też parę tysięcy kibiców okazyjnych. Na Stadionie Energa szacuję ten stały elektorat na poziomie mniej więcej dziesięciu, może dwunastu tysięcy. A jednak okazuje się, że na niektóre mecze przychodzi jeszcze mniej ludzi. Najłatwiejsza wymówka jest taka, że tak zwani „janusze” zniechęcili się mundialem i popisami naszych drużyn w europejskich pucharach. Niby można się zgodzić, choć to chyba za proste wytłumaczenie.
Druga rzecz jest taka, że drużyna Stokowca – podobno – gra nieatrakcyjny futbol. Wczoraj spotkałem Andrzeja Woźniaka, członka sztabu szkoleniowego reprezentacji Polski. Trochę się z niego pośmiałem, że robią tam w kadrze kalkę z Lechii. Grają nieatrakcyjnie, lecz wygrywają. Nareszcie do tego doszli! Ja chodzę na Lechię już przeszło czterdzieści lat. Widziałem tę drużynę i ładnie grającą, i brzydko grającą. Jak dla mnie, to biało-zieloni mogą wygrywać każdy mecz jeden do zera. Byle zdobyć to, o czym wszyscy w Gdańsku marzymy.
Jednak pragnę podkreślić, że nigdy nie należy robić niczego na siłę. Można się nawet w czwartej lidze zastawić, żeby zrobić awans do drugiej ligi. Tylko co z tego, skoro klub zaraz potem padnie? Zobaczmy jak Śląsk Wrocław został mistrzem Polski w 2012 roku. Został? Został. Ale później były dwa lata czarnej dziury finansowej. My już w Gdańsku też dostaliśmy tę nauczkę. Podpisaliśmy kilka kontraktów za bardzo duże pieniądze i szczytem osiągnięć były dwa czwarte miejsca.
ARKA GDYNIA WYGRA Z LECHIĄ GDAŃSK? KURS 3.35 W TOTOLOTKU!
Pozostawiające duży niedosyt.
Gdyby mi ktoś dwadzieścia lat temu powiedział, że dwa czwarte miejsca w Ekstraklasie będą dla mnie rozczarowaniem to pewnie postukałbym się w głowę. Jednak to, co przeżyłem czwartego czerwca 2017 roku na stadionie w Warszawie… Długo będę to pamiętał. Ale to też spowodowało we mnie dodatkowe zacięcie. Jestem dość upartym człowiekiem. Oglądałem tamten mecz w jednej z lóż na stadionie przy Łazienkowskiej, gdzie siedzieli głównie kibice Legii. Oni wiedzieli, że jestem z Gdańska. Wychodząc powiedziałem: „Panowie, ja tu jeszcze wrócę!”. Życzliwie mnie potraktowali. A my wyciągnęliśmy z tamtej porażki wnioski. Przypominam sobie rozmowę, jaką odbyłem z prezesem Mandziarą latem 2017 roku. Widziałem, że sezon zaczyna się słabo. Powiedziałem: “Prezesie, okej. Ten sezon przeczekamy, w następnym budujemy. W trzecim wracamy do gry o puchary”. Okazało się, że przy odpowiednim trenerze udało się ten proces jeszcze bardziej przyspieszyć.
Mamy ogólnie w Gdańsku pustynię z wynikami. Puchar Polski, Superpuchar, przegrany finał Pucharu i trzecie miejsce z Koryntem w składzie, jeszcze w 1956 roku. Umówmy się – jestem w stanie przeboleć jeden sezon gry Lechii bez efektowności, ale z sukcesem. Przytoczę inną moją rozmowę z prezesem, to było jakieś dwa lata temu.
– Prezesie, wie pan o czym marzę? – zapytałem go.
– O czym?
– Żebyśmy zdobyli w tym sezonie medal – mówię. On na mnie spojrzał zdziwiony, bo wtedy jeszcze nie było wiadomo, że Arka zdobędzie Puchar Polski.
– Czwarte miejsce też daje europejskie puchary!
– Prezesie, jest coś takiego jak “Skarb Kibica”. Takie wydawnictwo, które się ukazuje dwa razy do roku. Tam jest taka tabelka. W niej mistrzowie Polski, wicemistrzowie, brązowi medaliści. Ja bym, kurwa, chciał przeczytać, że my tam jesteśmy, że myśmy coś zdobyli. Chciałbym powiedzieć wnukowi, że byłem spikerem, gdy Lechia coś wygrała. A przecież jeszcze dadzą nam za to medal, taki na tasiemce.
Spojrzał na mnie zdziwiony, ale chyba zrozumiał, co mam na myśli. I wydaje mi się, że się doczekamy. Dla kogoś z perspektywy Warszawy, Poznania czy Krakowa to może być niepojęte. Jednak moim zdaniem Gdańsk powinien fetować na koniec sezonu Lechię za jakikolwiek medal. Bo ten medal będzie dla nas czymś niesamowitym. Coś jak Turcja, która w 2002 roku zdobyła brąz na mistrzostwach świata. I pewnie będą to rozpamiętywać przez sto lat. Dla nich to jest coś.
Długo już czekasz na taki sukces, przeszło czterdzieści lat kibicowania. Pierwszą wizytę na stadionie jeszcze pamiętasz?
Odnalazłem sobie mój debiut po latach w czytelni, w bibliotece. Równo czterdzieści jeden lat minie mi w sierpniu, dokładnie 20 sierpnia. To był mecz derbowy, Lechia – Stoczniowiec Gdańsk. 20 sierpnia 1978 roku. Lechia wygrała trzy do zera. Oczywiście to nie było tak, że ojciec od razu zabrał mnie na mecz Lechii. Najpierw pojawiałem się na takich amatorskich rozgrywkach – wtedy odbywał się mundial w Argentynie i z tej okazji rozgrywano różne turnieje. Ja to trochę pooglądałem, chwyciłem, podobało mi się. Samych mistrzostw świata oczywiście nie pamiętam, bo pięciolatkowie raczej po nocach meczów nie śledzą, ale do wizyty na Lechii byłem przygotowany doskonale. Ojciec zrobił mi wykład z całej teorii. Wiedziałem, że jedna drużyna wystąpi w zielonych koszulkach i białych spodenkach. To będzie Lechia. Ci drudzy to miał być Stoczniowiec, nazywany w Gdańsku częściej “Złomowcem”.
I co? I byłem strasznie rozczarowany! Przychodzę – jedna drużyna gra w niebieskich koszulkach i białych spodenkach, to byli goście. Drugi zespół… w pomarańczowych koszulkach i czarnych spodenkach. To była Lechia. Autorytet ojca wprowadzającego mnie w świat futbolu legł w gruzach. Po latach ustaliłem, że wtedy na wielkiej fali była reprezentacja Holandii i jeden z kibiców Lechii przywiózł właśnie z Holandii komplet oryginalnych strojów tej kadry, wyprodukowanych przez Adidasa. Właśnie w takich barwach pierwszy raz widziałem Lechię.
Nie zniechęciła cię ta wpadka ojca?
Do 1982 roku na mecze oczywiście chodziłem, choć nie na każdy. Tak naprawdę to nie wiedziałem, o co w tym wszystkim chodzi. Rozumiałem tyle – trzeba przyjść, obejrzeć mecz. Wiedziałem, że jest też tabela. Stopniowo się tego wszystkie uczyłem. Na artykułach, sprawozdaniach sportowych nauczyłem się w ogóle czytać. Natomiast w 1982 roku zetknąłem się ze zjawiskiem spadku z ligi. Lechia zleciała z drugiej ligi do trzeciej. Może dla kogoś to jest śmieszne, ale ja miałem wtedy dziewięć lat. Przeczytałem w gazecie, że Lechia przegrała u siebie z Zagłębiem Wałbrzych zero do trzech i straciła matematyczne szanse na utrzymanie. Szybko sam przeliczyłem tę tabelę – wyszło mi, że jeżeli my wszystko wygramy, a ci przed nami wszystko przegrają, to jeszcze się możemy utrzymać. Dopiero potem mi wytłumaczono, że taki scenariusz się wydarzyć nie może. Ryczałem cały dzień, pół rodziny mnie uspokajało. Do dziś się ze mnie śmieją.
W sumie dość kiepska zachęta, by dalej kibicować Lechii.
Ale to był tylko wstęp do tego, że w kolejnym sezonie wygraliśmy trzecią ligę i Puchar Polski. Zagraliśmy z Juventusem, następnie awansowaliśmy do Ekstraklasy. Nie jest to najgorsze wejście w świat kibicowania klubowi. Takie historie imponują dzieciom. Pełny stadion, Jerzy Kruszczyński królem strzelców. To niesamowite przeżycia. Nie wiem, czy bym kibicował Lechii aż tak mocno jak kibicuję, czy w ogóle bym się wciąż zajmował piłką, gdyby nie tamte lata. Trafiłem na ten moment jako dziecko i stwierdziłem, że nie ma nic lepszego.
Idole z tamtych lat?
Pierwszych idoli miałem dwóch. Zdzisław Puszkarz – piłkarz-legenda, wzór wierności. Do reprezentacji Kazimierza Górskiego trafił jako drugoligowiec i za swoją wierność zapłacił koniec końców dużą cenę. Mógł po prostu o wiele więcej na tej piłce nożnej zarobić. Dla mnie to pierwszy idol. Przez największe „I”. Był jeszcze Andrzej Głownia, którego podziwiałem, gdy biegał po skrzydle. No i zapamiętałem też z dzieciństwa bramkarza Kwaśniewicza. To był taki blondyn, który potem z Lechii trafił do ŁKS-u. Jego zapamiętałem jednak z nieco innych względów niż pozostałą dwójkę. To był pierwszy bramkarz, który na moich oczach został zmieniony. Dla mnie to był szok, że bramkarz opuszcza boisko! Ktoś go kopnął w głowę, już nigdy więcej na boisku w Gdańsku go nie widziałem.
Ta drużyna, która przeszła szlak z trzeciej ligi do Ekstraklasy… Mógłbym wyrecytować ten skład z pamięci. Możemy spróbować teraz. (Marcin zaczyna wyliczać na palcach) W bramce Fajfer, zmienikiem był Woźniak. W obronie był Salach, Marchel, Grembocki, Wójtowicz. Kamiński… W ataku z Polakiem oczywiście Kruszczyński, w pomocy to uzupełniał Józefowicz, na pewno grał też Olek Cybulski. No, powiedzmy, że z dziesięciu wymieniłem. Dałbyś mi pięć minut, wygłosiłbym całość.
Ten spektakularny rajd po Puchar Polski pewnie wzbudzał u ciebie wypieki na twarzy.
Po raz pierwszy Lechię w telewizji zobaczyłem, właśnie gdy grała ćwierćfinał Pucharu Polski. Mecz rozgrywany był w Starogardzie Gdańskim, bo Lechia miała zamknięty stadion na cztery spotkania. Ze względu na to, że sędzia dostał w Gdańsku po buzi od kibica. Byłem na tym meczu, rzeczywiście – wyleciał facet, przydzwonił z pięści arbitrowi. Sędzia upadł. Mecz z Polonią Bydgoszcz. O tyle ważny, że Lechia z Polonią walczyły wówczas o awans do drugiej ligi. No i drugą połowę tego ćwierćfinału – mecz z Zagłębiem Sosnowiec – pokazano w telewizji. Wielkie przeżycie i wspaniałe trafienie Marka Kowalczyka z bodaj trzydziestu metrów. Potem mieliśmy finał, na którym nie byłem. Słuchałem relacji radiowej, ale komentator zdecydowanie nie był za Lechią. Na szczęście o 20:30 obejrzałem retransmisję w telewizji. Poznałem wtedy, jak to jest oglądać Lechię w TV.
No i mecz z Juventusem. Do osiemnastej minuty wyglądał jak sen. Wynik 0:0. Nikt by się nie domyślił, że beniaminek polskiej drugiej ligi gra z najlepszą drużyną świata. Potem się to posypało, po błędzie bramkarza. Na rewanżu nie byłem. Przyznam, że moja mama wtedy straszliwie nie doceniła moich talentów edukacyjnych. Generalnie – karą za rozczarowujące oceny było to, że nie mogłem pójść na mecz… Cóż, legendarne spotkanie i na tym poprzestańmy. Juventus rzeczywiście był drużyną lepszą, ale gdańscy kibice także mieli swoje chwile triumfu.
Nie żal trochę, że nie przykładałeś się bardziej do lekcji? Słynne spotkanie przeszło ci koło nosa.
Oceny miałem dobre, ale “dobre” to nie oznacza “bardzo dobre”! Ja byłem typem ucznia, który wracał do domu, jadł zupę i ruszał na boisko. Interesowały mnie kolejne mecze z kolegami, a nie jakieś nudne kawałki o biologii. Problemów z nauką nie miałem, lecz priorytety były inne. Był nawet pomysł treningów w klubie, jednak moja mama orzekła, że to absolutnie wykluczone. Kiedyś na boisku osiedlowym podszedł do mnie jakiś trener i proponował zajęcia, ale od razu mu odpowiedziałem, że mama na pewno mi nie pozwoli i w sumie na tym to się skończyło.
Kiedy postanowiłeś ruszyć się, by zobaczyć Lechię poza Gdańskiem?
Na pierwszy wyjazd pojechałem do Elbląga, w maju 1984 roku. Lechia wygrała 3:1, a ja byłem zachwycony. Proporcje na stadionie wskazywały na znaczną przewagę kibiców z Gdańska. Biało-zieloni wygrali, Jerzy Kruszczyński zdobył trzy bramki – czego może chcieć więcej jedenastolatek od życia? Pojechaliśmy autokarem z zakładu pracy mojego taty, więc nie przeżyliśmy słynnego pałowania w Gronowie Elbląskim. Może to i dobrze, matka dostałaby szału. I tak powtarzała zawsze mojemu ojcu, że najgorsza rzecz jaką w życiu zrobił to zabranie mnie na ten pierwszy mecz. Ale w ostatnich latach zaczęła już doceniać moją pasję i chyba jest dumna z syna, który spełnia się dodatkowo jako spiker. Uwierzyła, że mecz piłkarski to naprawdę nie jest spęd wykolejeńców.
Natomiast tak całkowicie sam pojechałem do Częstochowy w 1992 roku. Lechia ponownie wygrała 3:1, to była drużyna prowadzona przez Adama Musiała. Fantastyczny wyjazd. Kto jeździ na wyjazdy, ten wie co to oznacza. Był alkohol, były i przygody ze służbami mundurowymi. Było wszystko. Choć ja generalnie jestem kibicem, który na wyjazdy jeździł dla samych meczów. Nie oznacza to oczywiście, że nie integrowałem się z grupą. Jednak gdyby wyskoczyła z naprzeciwka ekipa i powiedziała, że teraz naparzamy się dziesięciu na dziesięciu, to raczej bym poczekał, aż się dziesięciu innych zgłosi. Nie jestem specjalistą w sportach walki.
Największe chwile grozy?
Trzeba powiedzieć, że w tamtych czasach kamienie często latały. Fajna była sytuacja w Koninie w 1994 roku. Pojechaliśmy tam w szesnaście osób, Lechia przegrała 0:3. Konin to była wówczas zgoda Lecha Poznań. No i ci kibice dość mocno to manifestowali. Nas było szesnastu, policji żadnej. My staliśmy na łuku, oni po drugiej stronie. W przerwie postanowili do nas pójść. My czekamy – policji nie ma, nas szesnastu. Idzie w naszym kierunku ponad setka przeciwników. W pewnym momencie jeden z chłopaków wręczył mi swoją czapkę, mówi: „Gałek, przytrzymaj mi to”. To zresztą jest dalej znana postać kibicowska, ale mniejsza o to, kto wie ten się domyśli. Wziął drugiego kolegę i… ruszyli w stronę tych z Konina. A tamci zaczęli uciekać! Okazało się, że właśnie na stadion weszli mundurowi. Oj, strasznie nas przećwiczyli. Ale koniec końców nikt od nas nie poniósł uszczerbku na zdrowiu, choć miejscowa społeczność czekała jeszcze na nas na dworcu.
A twój derbowy debiut jak wyglądał?
Pierwsze derby to na dobrą sprawę wspomniany mecz ze Stoczniowcem, czyli derby Gdańska. Pierwsze derby Trójmiasta, na których powinienem być, to z kolei listopad 1983, Lechia pokonała dołującą Arkę trzy do zera. Chodziłem już wówczas na każdy mecz, lecz ten akurat odpuściłem, bo dopadła mnie jakaś straszna grypa czy angina. Musiało być bardzo grubo, bo zazwyczaj nie dawałem się chorobie. Dwa lata później, w dniu meczu z Wisłą Kraków, obudziłem się z gorączką. 39 stopni, a już do godziny siedemnastej zbiłem temperaturę do 35.8. Mecz obejrzałem, Lechia wygrała dwa do zera. Potem przez trzy tygodnie nie wstałem z łóżka. To było mocno nieodpowiedzialne, choć fajne.
Wracam jednak do tych derbów, na których nie byłem. Zafascynował mnie wtedy artykuł Andrzeja Chylińskiego, redaktora Głosu Wybrzeża. To zresztą ojciec Agnieszki Chylińskiej. Parę lat później porozmawiałem z nim o tym tekście, który stanowi jak dla mnie kwintesencję derbowego klimatu. On jechał z kibicami Arki, którzy powracali z Gdańska. Przeżył to wszystko, co się działo w pociągu – kamienowanie, katowanie kibiców. Polecam ten tekst każdemu, to robi wrażenie. Powiem więcej – poznałem jednego z kibiców Arki, który był na tym meczu, także jechał tym pociągiem. Miał dziesięć lat. Jak zaczęły latać kamienie, a jego koledzy leżeli przerażeni… W nim to wywołało takie poczucie poniżenia, że właśnie w tamtym momencie zapałał nienawiścią do Lechii.
REMIS W DERBACH TRÓJMIASTA? KURS 3.20 W TOTOLOTKU!
Kolejny mecz to dopiero historia.
Przechodzimy do derbów rewanżowych? 29. kolejka rozgrywek, moje jedenaste urodziny. 20 czerwca 1984. Środa, dzień przed Bożym Ciałem. To już był koniec roku szkolnego, w szkole właściwie nie było lekcji. Bawiliśmy się z kumplami w zadymę między kibicami Lechii i Arki, co chyba w jakiś sposób oddaje klimat, jaki panował wtedy w Trójmieście. Na mecz do Gdyni pojechałem z ojcem, wujkiem i jeszcze jakimś znajomym. Miałem ze sobą szalik Lechii. Ojciec przezornie kazał mi go schować w gazetę. Nie zdawałem sobie sprawy, co na tym stadionie będzie się działo. Tego dnia zobaczyłem tak naprawdę pierwszą zadymę stadionową.
Spotkanie zaczynało się o 17:30. Przyjechaliśmy jakieś pół godziny przed meczem, wchodząc od strony, gdzie zawsze na Arce – czyli na starym stadionie przy ulicy Ejsmonda – siadali kibice gości. Wchodzimy, a tu wszyscy są w żółto-niebieskich strojach. Najbardziej zapamiętałem faceta, który miał całą głowę w bandażu. A naprzeciwko, na „Górce”, którą zobaczyłem po raz pierwszy w życiu – biało i zielono. Szybko przemieściliśmy się w inną część stadionu. Na boisku Lechia wygrała cztery do jednego i była bezwzględnie drużyną lepszą, natomiast na trybunach… Koło mnie siedział chłopak, w moim wieku. Był arkowcem, bo widziałem jak reagował. Patrzyliśmy na siebie wilkiem. W tym samym czasie na wysokości trybuny krytej cały czas dochodziło do starć, ruszały na siebie co chwilę dwie ekipy. Ścierały się, rozchodziły, potem znowu wracały. Pamiętam do dziś triumfalny pochód lechistów i komentarze sympatyków Arki: „Patrz, ile tego bydła przyjechało”.
Znam też relację tego mojego kolegi, kibica Arki, o którym przed chwilą wspominałem. On mi opowiadał, że ludzie z Gdyni byli bardzo dobrze przygotowani na obronę „Górki”. Bali się, że będzie ich za mało, ale okazało się, że mobilizacja była znakomita. Przyszło ich mnóstwo, przygotowali kamienie, przygotowali się do obrony. Jednak już pierwsza kolejka z kibicami Lechii zrobiła na nich olbrzymie wrażenie. Przede wszystkim – wizualne. Z pociągu wysiadali lechiści poubierani w niemieckie hełmy, ewentualnie hełmy wikingów. Przygotowani na kamienie. Pierwszy szturm Lechii się nie powiódł, drugi był udany. Arka uciekła ze stadionu. To moje najlepsze urodziny. Chyba tylko narodziny wnuka tego dnia mogą tamte wydarzenia przebić.
Potem była dość długa przerwa w historii Derbów Trójmiasta.
Na kolejne derby z Arką czekaliśmy do września 1992 roku. Arka wracała wówczas do drugiej ligi, my tam występowaliśmy od kilku lat. Piłkarsko – bezdyskusyjne trzy do zera dla Lechii, podopieczni Adama Musiała byli o niebo lepsi. Arki przyjechało tamtego dnia bardzo dużo do Wrzeszcza, ale wchodzili na stadion późno, tak naprawdę zajęli miejsca, jak mieli już dwa gole w plecy. To były wspaniałe czasy. Czasy pomarańczowych szwedek, gdy duża część publiczności chodziła we flyersach wywiniętych na drugą stronę. Wszyscy w mieście czekali na ten mecz, atmosfera w Gdańsku była niesamowita. Na trybunach oczywiście festiwal bluzgów i tak dalej.
Arkowcy mieli ze sobą transparent przeciwko Mariuszowi Popielarzowi. To był taki trójmiejski dziennikarz, który nie krył się z kibicowaniem Lechii. Nic specjalnego się nie wydarzyło, choć żółto-niebiescy przemaszerowali ze stacji SKM-Politechnika na wysokości baru „Max”, który był sztandarowym miejscem spotkań kibiców Lechii. Oddziały prewencji zamknęły wtedy lechistów wewnątrz knajpy i Arka mogła w spokoju przemaszerować. Wiosną 1993 roku pojechaliśmy z kolei do Gdyni. Pamiętam, że wracając wydarzyła się totalna demolka. Chyba nawet władze miasta ostrzegały wcześniej mieszkańców, żeby odstawić samochody z okolic stadionu. Nie wiem, kto dał do tego sygnał, lecz rzeczywiście demolowano przypadkowo napotkane auta. To nie było mądre. Kojarzę też, że z okien rzucano w nas wtedy doniczkami!
Sporo tych przygód…
Jeszcze z tego okresu pamiętam dwie historie. Dwa memoriały – najpierw pożegnanie Zdzisława Puszkarza na stadionie Bałtyku Gdynia. Podczas naszego powrotu arkowcy urządzili naprawdę porządne kamienowanie pociągu, a na koniec pojawiła się policja i pretensje miała głównie do pasażerów, co było nonsensem. Na mnie to całe zatrzymanie zrobiło duże wrażenie, bo zamiast pojawić się w domu o 22, zjawiłem się jakoś po północy. Moja matka odchodziła od zmysłów, przed oczami miała zamordowanego syna. Druga rzecz to pożegnanie Janusza Kupcewicza, które odbyło się rok później. No, tamtym wyjazdem pewnie byłby zachwycone nawet dzisiejsze ekipy chuligańskie. Mogłyby pozazdrościć nam organizacji. Pamiętam szczególnie kulki od łożysk, rzucone w nas na powitanie, gdy dotarliśmy na stadion. Wtedy takie akcje działy się nawet podczas meczów benefisowych.
Co jeszcze? 1994 rok, maj. Lechia i Arka walczyły wówczas o utrzymanie. Arki znowu przyjechało do Gdańska sporo, towarzyszył jej Bałtyk. Zresztą Bałtyk przyjeżdżał z nią często, ale jego kibice siadali raz osobno, raz wspólnie z nimi. Zależało to od aktualnej sytuacji między tamtymi ekipami. Lechia wyszła w tamtym meczu na jednobramkowe prowadzenie, lecz na początku drugiej połowy Arka bardzo szybko strzeliła dwa gole. To oznaczało praktycznie degradację biało-zielonych. Byłoby już bardzo, bardzo gorąco. Nasi rozwścieczeni kibice chcieli zaatakować arkowców. Skala rozruchów była już olbrzymia, ale na boisku Lechia w międzyczasie odwróciła sytuację i wyszła na prowadzenie, zrobiło się trzy do dwóch. To trochę uspokoiło nastroje, bo towarzystwo zainteresowało się meczem. W ogóle lata dziewięćdziesiąte na Traugutta to były regularne bitwy z policją, z ZOMO. Starcia miały bardzo różne powody i okoliczności.
Grzeczni raczej nie byliście. Jesteś jednym z tych kibiców, który przy okazji stadionowych awantur wskazuje zwykle na winę prowokujących policjantów?
Ja nie należę do ludzi, którzy na widok kobiety z dużym dekoltem mówią, że można ją zgwałcić. Na widok policji też nie dostaję kota. Gdybym miał się wypowiedzieć, kto w starciach kibiców z policją zwykle jest winien… Powiedziałbym, że prawda w tym przypadku będzie zawsze leżała pośrodku. Umówmy się, że w szeregach oddziałów prewencji są ludzie, którym się wydaje, że oni są taką dodatkową grupą kibiców i bardzo chętnie biorą udział w całym tym zamieszaniu. Ja w swoim życiu spotykałem i mądrych funkcjonariuszy, i totalnych idiotów, którym wręczono pałkę oraz legitymację. Wszystko zależy od konkretnych ludzi. Ostatnio u was czytałem na temat akcji Mydlniki. Czegoś takiego nie przeżyłem, jednak było parę takich sytuacji, gdy panowie policjanci uznawali: „Dobra, idziemy komuś wpierdolić i będzie bal”. Co się różnie kończyło, bo czasami wywoływało to wielką agresję i chęć odwetu.
Dlaczego Lechia stale wygrywa z Arką w derbach? Teraz będzie murowanym faworytem, ale żółto-niebiescy nie potrafili zatriumfować, nawet gdy wiodło im się w Ekstraklasie lepiej.
Zacznę od derbów w 2008 roku, gdy Lechia i Arka były beniaminkami w Ekstraklasie. Rano spytałem się kierownika drużyny, Piotra Żuka: „Piotrek, o której wy wrócicie z Gdyni na Traugutta? Jakby co – przyjedziemy i was przywitamy”. Mecz wyglądał jak wyglądał. Już w przerwie pamiętam, że gadałem z ludźmi przez komórki, mobilizując ich. Wiedziałem, że jak nasi wygrają to trzeba ich będzie hucznie powitać na Traugutta. Paweł Buzała zdobył gola na wagę trzech punktów, feta była niesamowita. Od tego się ta passa zaczęła.
A czemu my wygrywamy z Arką? Nie wiem. Może mamy lepszą drużynę, więcej szczęścia, mocniejszą psychikę? W arkowcach głęboko siedzą te kolejne przegrane derby i to im nie pomaga. Umówmy się jednak – my kiedyś w końcu z nimi przegramy. Ta passa nie będzie trwała wiecznie. Gdybym miał wybierać, to ja jestem w stanie nawet we wtorek przełknąć porażkę, ale zdobyć mistrzostwo. Teraz – patrząc na sprawę z perspektywy tabeli – to jest dla nas mecz jak każdy inny w sezonie. A raz na sto lat to i nienabity pistolet wypali. Ciekaw jestem natomiast frekwencji. Mnie się wydaje, że nie będzie pełnego stadionu. Ile razy można przychodzić nakręconym, że wreszcie się uda pokonać tę wstrętną Lechię i dostawać na koniec w lampę? Tych ludzi to irytuje i w końcu się zniechęcą.
Na ciebie Arka nie działa jak płachta na byka?
U nich był kiedyś taki piłkarz, który mnie strasznie drażnił. Niejaki Marcin Wachowicz. Siedziałem, oglądałem derbowy mecz z Kubą Staszkiewiczem, który wtedy był jeszcze dziennikarzem Przeglądu Sportowego i Orange Sport. Zdenerwowałem się na tego Wachowicza strasznie, bo on coś tam prowokował.
– Jak tak można?! – wściekałem się, a Kuba na to spokojnie:
– Marcin, co ty się tak denerwujesz? Jak nasz zawodnik tak gra, to jesteś nim zachwycony. O czym to świadczy?
Myślę sobie – faktycznie. Facet po prostu oddaje serducho za swój klub. Dotarło do mnie, że taki Trytko gadając po kolejnych przegranych derbach o tym, kto jego zdaniem rządzi w Trójmieście, gra po prostu do drugiej bramki. Stoimy po dwóch stronach barykady, ale ten facet walczy dla swoich barw. Wachowicza może już nigdy nie polubiłem, ale zrozumiałem jego sytuację.
Jeżeli chodzi o najbliższe derby, to uważam, że Arka jednak ma w swoim składzie ludzi, którzy chcą za nią walczyć. Oczywiście słyszę różne głosy, że ktoś tam się nie lubi w szatni, że relacje się nie układają. Ale w meczu z nami zapewne podejmą walkę. Martwię się w związku z tym o kontuzje naszych zawodników. Tabela mówi, że Lechia ma w tej chwili drużynę najlepszą w Polsce, lecz problemem jest jedno – mogą się skończyć piłkarze. Ilościowo.
Da się uciec od spekulacji o mistrzostwie Polski? Nie o pucharach, nie o medalu, nie o podium. O mistrzostwie.
Powiem tak, choć zabrzmi to sztampowo – koncentrujemy się na tym, co jeszcze przed nami. Droga wciąż bardzo daleka. Chociaż po meczu z Piastem spojrzałem w tabelę i stwierdziłem: „Kurczę, mamy dziesięć punktów przewagi nad trzecim zespołem, a czternaście nad czwartym”. To coś oznacza, jednak nie zapeszajmy. Pierwszą osobą, która mi coś wspominała, że w tym sezonie może się taka sytuacja wydarzyć, był Piotr Wojdakowski. 18 sierpnia oglądaliśmy razem mecz z Górnikiem Zabrze. Miałem akurat moje czterdziestolecie chodzenia na Lechię, więc nadarzyła się okazja na wódeczkę. I on stwierdził: „Marcin, ja teraz na wyjazdy nie jeżdżę. Ale na wiosnę zaczniemy jeździć – to jest ten sezon”. Spojrzałem na niego… No, z dużym zdumieniem.
Poprzedni sezon nie napawał optymizmem.
Tydzień później jeden z moich szwagrów powiedział mi to samo, że to jest ten sezon. Mówię mu: „Co ty gadasz, chłopie. To jeszcze daleko, sto lat grania”. Jak jechaliśmy w trójkę samochodem do Białegostoku przed pierwszą kolejką, to ambicją jeszcze była tak naprawdę ósemka. Wejdźmy do ósemki bez żadnych cyrków, płaćmy w terminie i będzie dobrze. Ja zresztą naprawdę cały czas wychodzę z założenia, że sukcesem będzie podium. Myśmy tak naprawdę w Gdańsku tego podium nigdy nie widzieli, bo tylko pojedyncze osoby jeszcze żyją, które ten 1956 rok rzeczywiście na własne oczy widziały. Aczkolwiek teraz to już by było śmieszne, gdybyśmy się dalej krygowali i mówili, że gramy o podium. Nie – my walczymy o mistrzostwo i Puchar Polski. Gramy o pełną pulę, o dublet.
Chociaż wczoraj mój kolega stwierdził, że walczymy o potrójną koronę! Mówię: „Chłopie, już zacząłeś szaleć”. On mi wytłumaczył, że potrójna korona to mistrzostwo, puchar i spadek Arki. Osobiście jest mi raczej obojętne, czy Arka spadnie. Wolę się skoncentrować na sobie, tak zostałem wychowany. Jeżeli mój sąsiad ma trzy samochody i sześć domów – w porządku. Widocznie tak właśnie ma być. Ja się skupiam na własnych marzeniach, w tym przypadku na Lechii.
Namawiam ludzi, żeby jeździli na mecze, choćby teraz do Częstochowy. Ostatnio tłumy spotkałem w Zabrzu, 650 osób z Gdańska. To dla mnie rzadka okazja, że mogę się z takimi ludźmi spotkać na meczu – choć przecież świetnie ich znam – i razem z nimi obejrzeć spotkanie z trybun, porozmawiać. Oni już mają pozałatwiane urlopy. Ich pracodawcy już muszą się martwić, że drugiego maja ich nie będzie w pracy. Że dwudziestego maja ich nie będzie w pracy. A dylematem było dla niektórych, żeby po zakończeniu ligi nie brać wolnego tylko w poniedziałek, ale jeszcze we wtorek albo w środę.
Pytam: – Chłopie, po co ci aż tyle tego wolnego?
I dostaję odpowiedź: – To może być nasze jedyne mistrzostwo w życiu. Mam świętować tylko jeden dzień?
Czym się różni Lechia Stokowca od Lechii Nowaka?
Lechia Nowaka traciła punkty nonszalancko. Myśmy nie przegrali w 2017 roku tytułu w rundzie finałowej. Był taki etap sezonu, że byliśmy liderem Ekstraklasy, mniej więcej w końcówce lutego. I w marcu wypadał nam wyjazd z Lechem, wyjazd z Ruchem i mecz u siebie z Legią. Myślałem wtedy: „Marzec pokaże, czy my rzeczywiście zasługujemy na tytuł mistrza Polski”. Zdobyliśmy zero punktów. Odpowiedź się nasuwa sama. W rundzie finałowej drużyna grała fajnie, skutecznie, nie traciła bramek. Przegraliśmy ten tytuł właśnie takim głupim meczem z Ruchem Chorzów. Tak straconych punktów na koniec zabrakło.
Cóż, trener ewidentnie zrobił w Lechii różnicę.
Trener i sztab. Za pracę w Lechii wszyscy chwalą tylko Piotra Stokowca, ale to jest przede wszystkim doskonale zorganizowany team. Obserwowanie Stokowca i wszystkich jego asystentów jest czystą przyjemnością. Oni są tak naprawdę drugą drużyną, tylko stojącą przy linii. Tam każdy doskonale wie, za co ma się w danej chwili zabrać. Piotr Stokowiec niewątpliwie jest jednym z kandydatów do nagrody trenera sezonu, ale nadal uważam, że ten facet przede wszystkim ma do dyspozycji znakomity zespół pomocników. I oni jako grupa świetnie funkcjonują.
W efekcie dzisiejsza Lechia to taka drużyna w starym stylu niemieckim. Przyznam, że kiedyś nie lubiłem szczególnie dwóch drużyn, dwóch GKS-ów. Z Katowic i Bełchatowa. Oba te kluby zawsze były nudne jak flaki z olejem, nie chciało się ich oglądać. Ale na końcu zawsze wygrywali z nami jeden do zera. Teraz to Lechia jest takim zespołem. Nie ma w tej drużynie fajerwerków, jednak trzeba nauczyć się ją doceniać. Bo są wyniki. I to jest fantastyczne, stanowi zupełne zaprzeczenie tego co było dwa lata temu, gdy punkty trwoniliśmy idiotycznie.
Jak tak rozejrzysz się w swoich wspomnieniach, to która Lechia jest twoją ulubioną?
Która Lechia mi się najbardziej podobała… Szczytem tego co widziałem była Lechia 1983/84, niepowtarzalna drużyna. Później potrafiłem się zachwycić Lechią prowadzoną przez Boba Kaczmarka, tymi jego dzieciakami. Giruciem, Kaczmarkiem, Kaczmarczykiem, Wojciechowskim, Piętką, Maćkiem Kozakiem. To była drużyna, która bardzo ładnie grała, chociaż na wyjazdach ciągle przegrywała. Nie wiem, czy winna była korupcja, czy zwyczajnie nie było pieniędzy na odpowiednie zorganizowanie przygotowań, dojazdów i lepszych hoteli? Mniejsza o to. Drużyna Darka Kubickiego dokonała niesamowitego wyczynu, powracając do Ekstraklasy. Lechia Tomka Kafarskiego miała swój styl, miała Pawła Nowaka i Łukasza Surmę, którzy nadawali ten sznyt w środku pola. Lechia prowadzona przez Nowaka była niezwykle efektowna, no ale efektywność poszła w cholerę. Teraz jest odwrotnie.
Ostatnio zabrałem moją żonę do Sosnowca, ona tam ma pewne koneksje rodzinne. Mówię: „Chodź, pojedziemy do Sosnowca. Odwiedzimy rodzinę, pójdziemy na cmentarz, a przy okazji wybierzemy się na mecz”. Ona w sumie dwukrotnie była na meczu wyjazdowym. Pierwszy raz w takiej miejscowości Objazda koło Słupska, bo w Słupsku właśnie studiowała. To był mecz piątej ligi, spotkanie Wybrzeże Objazda – Lechia Gdańsk, wiosna 2003. A drugi wyjazd trafił się jej dwa tygodnie temu, w Sosnowcu. Walnęliśmy przed meczem przygotowawcze wino, bo to w sumie była taka quasi-randka. No i oglądamy. Na samym początku gol Łukasika, euforia. Potem moja żona ogląda, wino w niej jeszcze siedzi, więc jest spokojna. Ale w bufecie wino się w końcu skończyło.
Żona pyta: – Czemu my się ciągle bronimy, na którym tamci są miejscu?
– Na ostatnim.
– A my na pierwszym, tak?
– My na pierwszym – potwierdzam.
– Jakoś mi na to nie wygląda.
Wyjaśniłem, że spokojnie, że taką mamy taktykę. My się bronimy, oni się zmęczą, a potem ciach-ciach i bramka. Na koniec stwierdziła, że na takim meczu to z nerwów to można zwariować. “No i właśnie dlatego, kobieto, ja zawsze z meczów wracam taki wypalony i zmęczony!” Przyznaję, że łatwo się tego nie ogląda, ale są cholernie skuteczni. Zresztą, dużo osób mi mówi: „Ty jesteś najlepszym spikerem w Polsce!”. Ludzie, tego się nie da zmierzyć. Jeden lubi Marylę Rodowicz, drugi Urszulę Sipińską. Jeden powie, że jestem fajny, a drugi, że jestem beznadziejny i nic nie kumam. I tak samo jest z oceną drużyn.
Podobnie z zawodnikami! Są piłkarze, którzy nigdy nie będą wiodący w gromadzonych i wyczytywanych przeze mnie statystykach. Na przykład defensywny pomocnik. Facet od czarnej roboty, zaistnieć może najwyżej w liczbie rozegranych minut, odbiorach czy przebiegniętych kilometrach. Teraz mamy już te wszystkie dokładne pomiary, można powiedzieć ile kto notuje odbiorów, ale przecież nie porównamy go już do zawodników z epoki Pelego i Deyny, bo wtedy tych możliwości nie było.
Jesteś – jako spiker – częścią drużyny?
Na pewno tak bym siebie nie określił. Nie jestem pracownikiem klubu, nie bywam w nim codziennie. Mogę sobie czasem przyjechać na trening i sympatycznie spędzić czas z zespołem, ale nie nadużywam tego przywileju. Czasami sobie z nimi pogadam, coś razem napiszemy, lecz generalnie jestem gdzieś tam z boku. Gdybym miał siebie umieścić w klubowej hierarchii, to pewnie gdzieś daleko, jako czterdziestego członka tej drużyny.
Jak to się stało, że kibic został spikerem?
Ja należę do tych kibiców Lechii, którzy się nie odwrócili się od klubu w momencie jego upadku. Spadek do niższych ligi integruje kibiców. Przeżywa to Widzew, przeżywał ŁKS. Wiele klubów. Wyjazdy są bliższe i zostają tylko ci, którym naprawdę zależy. To jednoczy grupę. W 2001 roku powstawała jeszcze strona lechia.gda.pl. Myśmy się naprawdę dobrze poznawali. Ktoś tam wtedy rzucił, że mógłbym zostać spikerem. Pierwszy mecz zrobiłem w A-klasie, właśnie w 2001 roku. Pojedynczy wypadek, przez trzy następne lata nie siadłem przy mikrofonie. Ówczesny spiker pojechał na jakieś wesele, no i ja go zastąpiłem. Obok mnie siedział wspomniany Piotrek Wojdakowski, zastępca dyrektora drużyny. On mi tam podpowiadał, co mam mówić. Ale szybko zapomniałem o tym epizodzie.
Ostatecznie kibice przejęli władze w klubie. Chcieliśmy iść do góry, awansować do dzisiejszej pierwszej ligi. Działacze nie mieli na to pomysłu, więc kibice zaczęli organizować finanse. No i zaproponowano mnie – jako gadule i człowiekowi znającemu temat – żebym zastąpił poprzedniego spikera, którym miał swoje osobiste problemy. Zadebiutowałem 30 kwietnia 2004 roku. Z tym okresem wiąże się zresztą moja pierwsza gafa. Związana z Marcinem Pietrowskim, który w sobotę był kapitanem Piasta w meczu z Lechią. Powiedziałem mu ostatnio, że jak on skończy karierę, to ja może i przestanę być spikerem. Wpadka polegała na tym, że on miał szesnaście lat i w pierwszej połowie musiał wejść na boisko, zmienić kontuzjowanego zawodnika. Stoi tyłem do mnie, zielona koszulka, dziesiątka na plecach. No i ja chciałem piękną polszczyzną, zdaniem potrójnie złożonym zakomunikować tę zmianę. I powiedziałem, że na boisko wchodzi dziesięcioletni zawodnik z numerem szesnaście na plecach.
LECHIA ZNOWU WYGRA DERBY I NA DOBRE ZATOPI ARKĘ ZBIGNIEWA SMÓŁKI? KURS 2.25 W TOTOLOTKU!
Rozpamiętujesz wpadki?
Każdy spiker ma swoje potknięcia. Przypominam sobie na przykład finał regionalnego Pucharu Polski. Sędzia w doliczonych minutach podyktował karnego dla rywali z Olimpii Sztum. Ja zamiast po prostu zakomunikować sytuację, powiedziałem, że „sędzia sokole oko” podyktował karnego, bo rzeczywiście chyba tylko on tam widział rękę. To było słabe, szybko się oduczyłem takich odzywek.
Kiedyś sam dokazywałeś na trybunach, teraz musisz wygłaszać komunikaty uspakajające sytuację.
Kibice mnie znają i wiedzą, że takie mam obowiązki. Śmieją się z tego, nigdy mnie nie obrazili. Chociaż raz była taka sytuacja, kilka lat temu, zaraz przed walentynkami. Mecz z Podbeskidziem Bielsko-Biała. I w końcówce spotkania nasi kibice zaczęli coś skandować na to Podbeskidzie. Coś tam im nabluzgali. Bezsensowna akcja, bo umówmy się, rywal kibicowsko bardzo obojętny. Ja tradycyjnie poprosiłem o kulturalny doping, a tu nagle słyszę: „Proszę cię, proszę cię, proszę cię. Zamknij się, zamknij się, zamknij się”. Myślę – co to ma być? Znam tych wiodących kibiców, więc już zaplanowałem, że sobie z nimi pogadam. Ale zanim doszło do rozmowy, już mi parę osób napisało: “Marcin, to był taki żart walentynkowy”. Oni sobie ustalili: „Panowie, spiker to jest nasz kolega Marcin. Nigdy go nie pozdrawiamy, zróbmy mu coś specjalnego z okazji walentynek”. No, taki dość osobliwy prezent.
Jak wypadasz w spikerskich rankingach?
Mnie te oceny śmieszą. Wystawiają je delegaci i bardzo często – z wyjątkami, bo ostatnio świetną passę ma ostatnio spiker Pogoni Szczecin – klasyfikację ligi spikerów wygrywają spikerzy klubów, które nie mają kibiców. A spikerzy dużych klubów są w ogonie, bo my się bez przerwy z kimś użeramy. Tu nie zwrócimy uwagi, tam coś pominiemy i ocena spada. Na stadionie, gdzie przychodzi na mecz dwa tysiące ludzi i wszyscy się znają, bo pracują w jednym zakładzie, no to tam się nic nie dzieje. A właśnie spikerzy z takich obiektów wygrywają w rankingach. To jest dość kuriozalne. Ale pochodzę do tematu na dużym luzie. Ostatecznie dane jest mi prowadzić mecze reprezentacji Polski, więc dałem sobie spokój z jakimiś tam ligami spikerów. Najwyżej byłem siódmy, to mój największy sukces.
Zdarzało ci się spotkać z głosami krytyki?
Niektórzy lubią spikerów zdecydowanych, inni totalnie neutralnych, jeszcze inni mocno zaangażowanych. Strasznym krytykiem mojej osoby był Kuba Staszkiewicz, który ciągle mnie w żartach pouczał, że złamałem gdzieś regulamin. No i był taki mecz z Zagłębiem Lubin, które akurat wkrótce potem spadło z Ekstraklasy. My walczymy o ósemkę, jest remis w końcówce meczu. Oni mają rzut rożny, a ich kibice skandują: „Strzelcie kurwom gola”. Myślę sobie: “Żeby była kontra, walniemy bramę i zobaczycie, jaki będzie numer”. I co się dzieje? Piłka w pole karne, wybita główką. Kontra, ciach-pach, Makuszewski i gol. A ja wtedy decyduję, że łamię konwenanse. I mówię: „Na życzenie kibiców gości, mamy gola dla Lechii Gdańsk”. Delegat tego nie wyłapał, natomiast wiele osób mi to pamięta i śmieje się do dziś. Rzut karny, patelnia, sytuacja stuprocentowa. Mogłem im łatwo dowalić, a od tego momentu już nikogo nie wyzwali w tamtym spotkaniu. Dochodzi kwestia wychowawcza.
Władzom klubu kiedyś podpadłeś?
W 2007 roku miałem lekkie spięcie z prezesem klubu, który skrytykował moją pracę. A ja wtedy byłem spikerem absolutnie społecznie. Powiedziałem mu: „Ty, może zamiast dawać wywiady po dziennikach to przyjdź do mnie i pogadajmy”. Wszystko sobie szybko wyjaśniliśmy. Poza tym – prezesi traktują mnie w sumie jako dobrego ducha klubu i to chyba trafnie oddaje moją rolę. Wchodzę do sklepu żeby zrobić zakupy, a tam ludzie do mnie mówią:
– Panie Marcinie, czemu jest tak źle? Czemu jest tak dobrze?
– Panie Marcinie, ale wczoraj zagrali, co?
– Panie Marcinie, ile w sobotę będzie ludzi?
To jest oczywiście fajne. Nie chcę, żeby wyszło, że ja się tutaj chwalę, ale nawet autografy zdarzało mi się porozdawać. A moi koledzy patrzą na takie sceny i ryczą ze śmiechu, bo ktoś podchodzi i chce sobie zrobić ze mną zdjęcie. Sympatyczne. Uwielbiam Lechię, mam o niej wiedzę i może być minus dwadzieścia stopni, a ja i tak na mecz przyjdę. Robię zatem to, co uwielbiam.
Zawodowym konferansjerem nie jesteś.
Zawodowo zajmuję się audytem środków z Unii Europejskiej. Prowadzę też wykłady związane z podatkami. Absolutnie nie jestem zawodowym spikerem.
Wykłady… Czyli, tak czy owak, związałeś swoje życie z gadaniem do ludzi. Nie wpadasz w rutynę?
Rola spikera jest niedoceniana. To nie jest facet, który raz na jakiś czas złapie za mikrofon i coś przeczyta. W Gdańsku się ciągle coś nowego dzieje. Albo są jakieś race, albo trzeba uspokajać kibiców, albo są szczególne emocje, albo konkursy, cheerleaderki. To nie jest czas na nudę. Ja się na meczu naprawdę fajnie spalam i wyżywam. Mój najlepszy przyjaciel powiedział mi kiedyś takie coś: „Wiesz, co jest z tobą fajne, a co najgorsze? Fajne jest to, że robisz swoje dwie ulubione rzeczy. Oglądasz mecze Lechii i gadasz. A najgorsze jest to, że wszyscy cię muszą słuchać”.
rozmawiał Michał Kołkowski
fot. 400mm.pl