O ile po meczu z Austrią mogliśmy spychać styl na dalszy plan i cieszyć się z trzech punktów, to dzisiaj trudno nie patrzeć na tę wygraną z obrzydzeniem. Przyjechała do nas banda z drugiej setki rankingu FIFA, złożona z jakichś ekstraklasowych niedobitków, świeżo po bęckach od Macedonii. I co im zaproponowaliśmy? Pogrom, klepanie jak z głupimi, radość od początku do końca dla naszych kibiców? Nie, gdzie tam, to by było za proste. Męczyliśmy bułę przez 90 minut i WYBŁAGALIŚMY zwycięstwo.
Miał być spokój, a siedzieliśmy jak na szpilkach. Kurwa, robiliśmy pod siebie, bo Gutkovskis z Karasausksem wychodzili sam na sam ze Szczęsnym. Gdyby to byli poważni piłkarze, pewnie padałyby bramki, ale na nasze szczęście nie są – poważni piłkarze nie występują przecież w Bruk-Becie, nie grają na Łotwie. Dlatego Gutkovskis strzelił w Szczęsnego, dlatego Karasausks dał się dogonić Glikowi, który tracił do niego 10 metrów. To zdecydowało: ich słabość, a nie nasza jakość. Ale fakt, że pozwoliliśmy im przy stanie 0:0 na takie sytuacje, świadczy o nas kompromitująco.
A przecież jeszcze na samym początku Gutkovskis uderzał nieźle z dystansu, Rakels, gdyby miał więcej oleju w głowie, też mógł nam zagrozić. Innymi słowy: prawie daliśmy się zagryźć przez żmiję ze szkorbutem.
Byliśmy sfrustrowani. Jak inaczej można nazwać błagania o rzut karny po wejściu w Piątka czy za jakąś tam przypadkową rękę? Serio, mamy w dupie, czy Piątek był faulowany, czy nie. Nie mamy prawa prosić o karnego w meczu z takim rywalem. To upokarzające.
Ktoś powie – było ciężko, ponieważ Steinbors miał dzień konia. Dajcie spokój… Strzelaliśmy w niego. Jego interwencje wyglądały ładnie, ale uderzenie Lewandowskiego z pierwszej połowy czy główkę Grosickiego broni pierwszy lepszy bramkarz z ekstraklasy. No i golkiper Arki to bronił, prosta sprawa.
A tego czegoś Frankowskiego z pięciu metrów – bo przecież nie strzału – nawet nie chce się komentować. Ale dobrze: niewidomy by to strzelił. Nawet jakby piłka nie miała dzwoneczka.
Ostatecznie wygraliśmy 2:0, ale jak napisaliśmy, trudno się po takim meczu cieszyć. Znowu wyciągnął nas za uszy Lewandowski, który skończył tysięczną wrzutkę w tym spotkaniu (bo innego planu nie mieliśmy). Potem dwutysięczne dośrodkowanie wykorzystał Glik i było po zabawie.
To znaczy, zabawie w cudzysłowie, trzeba być jakimś psychicznym hurraoptymistą, by się po takim spotkaniu cieszyć. I nie napiszemy, że teraz wypada zapomnieć o stylu, gdyż są punkty i kto będzie pamiętał o takim meczu za parę miesięcy. Po Austrii takie słowa miały sens, teraz nie. Będziemy pamiętać. Zresztą, musimy pamiętać, przecież co kolejkę nie będziemy grać z takimi ogórami. Jak się nie poprawimy, jak się nie weźmiemy w garść, to w końcu nas ktoś walnie i będzie bolało.
Wciąż jesteśmy faworytami tej grupy, ba, mamy idealną sytuację wyjściową. Ale, panie Brzęczek, jak na tyle czasu pańskiej pracy, nie zbudował pan wiele. Konstrukcja się chybocze i dzisiaj nie przewróciła się tylko dlatego, ponieważ rywal nie skrzywdziłby muchy. Nie umiałby.
Polska – Łotwa 2:0
Lewandowski 76′ Glik 84′
Fot. FotoPyk