Lechia Gdańsk gra w tym sezonie o najwyższe cele. Mówiąc wprost – o mistrzostwo Polski, to wydaje się być oczywiste. Przed dzisiejszym starciem z Pogonią Szczecin można mieć jednak sporo wątpliwości odnośnie do biało-zielonej ekipy Piotra Stokowca, która do rozgrywek przystąpi poważnie osłabiona, no i naruszona pozaboiskowymi zgrzytami. Tymi samymi co zwykle. Wątpliwości są zatem duże, zwłaszcza dlatego, że mówimy właśnie o Lechii. Czyli drużynie, która już wielokrotnie grała o najwyższe cele w Ekstraklasie i raz za razem wpadała w poślizg na skórce od banana, gdy przychodziło do przekładania wielkich ambicji na skuteczność w decydujących momentach sezonu.
Totolotek oferuje bonus powitalny za rejestrację dla nowych graczy!
Jedno trzeba gdańszczanom oddać – od mówienia o awansie do europejskich pucharów i walki o zrealizowanie tego marzenia nigdy się nie uchylali. Nie jest to jeden z tych klubów, które starają się za wszelką cenę stronić od dalekich wypraw do Kazachstanu albo wycieczek krajoznawczych do Armenii. Nie – Lechia, gdy nadarzała się okazja, niezmiennie stawała w szranki i starała się o zajęcie miejsca premiowanego grą w eliminacjach do Ligi Mistrzów czy też Ligi Europy. Sęk w tym, że wykazywała się przy okazji straszliwą pierdołowatością, więc z wielkich planów za każdym razem wychodziła figa z makiem.
Wystarczy rzut oka na historię klubu. Lechia na ekstraklasowym podium znalazła się tylko raz w całej swojej historii – w 1956 roku. Z całym szacunkiem dla drużyny, której defensywą dowodził legendarny Roman Korynt, to już totalna piłkarska prehistoria. Swój jedyny pucharowy epizod lechiści zanotowali natomiast w 1983 roku, zbierając w cymbał od Juventusu w kultowym dla klubu dwumeczu, ale wtedy biało-zieloni nie grali nawet w pierwszej lidze, tylko sensacyjnie zatriumfowali w Pucharze Polski.
LECHIA POKONA DZIŚ POGOŃ? KURS 2.30 W TOTOLOTKU!
A potem nic. Lechia Gdańsk zajmuje szesnaste miejsce w tabeli wszech czasów Ekstraklasy i jest pierwszą drużyną tego rankingu, która ani razu nie ugrała nawet wicemistrzostwa kraju. Kolejny taki przypadek stanowi dwudziesta na liście Gwardia Warszawa, czyli klub nieistniejący na poziomie najwyższej klasy rozgrywkowej od kilkudziesięciu lat. Zresztą, nawet Gwardia ma w dorobku dwa brązowe medale, a Lechia zaledwie jeden.
Jak to możliwe, że biało-zielony sen o pucharach notorycznie przeradzał się w koszmar? Przypomnijmy sobie kilka ciekawych przypadków.
sezon 2010/2011
To był przedziwny sezon dla całej Ekstraklasy, a już zwłaszcza dla Lechii Gdańsk. Drużyna dowodzona przez Tomasza Kafarskiego miała w trakcie jego trwania swoje lepsze i gorsze chwile, okresy hossy i bessy, ale mogło się przez moment wydawać, że z piłkarską formą i mentalną siłą wstrzeliła się idealnie w najbardziej newralgiczny moment rozgrywek. Pozytywne drgnięcie w zespole nastąpiło pod koniec kwietnia w słynnym starciu z Legią, gdy Lechia w pięknym stylu ograła Wojskowych, a prawdziwe show na boisku robił szalejący na całej szerokości murawy Abdou Razack Traore, który nie znał granic piłkarskiej fantazji. Potem kultowe 2:2 z Arką, na dobrą sprawę spuszczające odwiecznych rywali do pierwszej ligi. No i wreszcie 26. kolejka, gdy gdańszczanie pokonali na wyjeździe Koronę Kielce 3:2, dokonując spektakularnego comebacku i wbijając rywalowi do siatki trzy trafienia od stanu 0:2 w drugiej połowie.
– Czasami piętnaście minut może zmienić całą pracę, jaką się wykonało w trakcie sezonu – mówił po spotkaniu Kafarski. I miał rację – gdyby Lechia nie podźwignęła się po golu Niedzielana, podwyższającym prowadzenie gospodarzy z Kielc, sezon praktycznie by się dla niej zakończył. Tymczasem trzy punkty przywiezione ze stolicy województwa świętokrzyskiego pozwalały na marzenia o wicemistrzostwie Polski. Po 26. kolejkach Lechia zajmowała czwarte miejsce w tabeli, z ledwie dwoma punktami straty do białostockiej Jagiellonii, wówczas zajmującej drugą lokatę.
Wyścig między tymi dwiema ekipami miał jeszcze swój dodatkowy smaczek – wspomniany Traore ścigał się z Tomaszem Frankowskim o koronę króla strzelców Ekstraklasy. Z tamtej Lechii, która grała naprawdę ciekawą, ofensywną piłkę, pozostało już – rzecz jasna – zaledwie wspomnienie i zapiski w kronikach.
90 minut.pl
W kolejnej (27.) kolejce Lechii przydarzył się dość frajerski, bezbramkowy remis na własnym obiekcie z Polonią Warszawa. W następnym meczu ponownie dał jednak o sobie znać niezrównany Traore – wpakował piłkę do siatki dwa razy w przeciągu dwóch minut i biało-zieloni jeszcze raz potwierdzili reputację specjalistów w dziedzinie odrabiania strat i odwracania na swoją korzyść sytuacji pozornie beznadziejnych. Tym razem ofiarą tych praktyk padł Lech Poznań, pokonany 2:1. Na dwie kolejki przed końcem ekipa Kafarskiego zajmowała trzecie miejsce w tabeli, z dwupunktową stratą do Jagiellonii. Liderująca Wisła była już poza zasięgiem peletonu.
Potem – jak w sławetnej tyradzie Zbigniewa Stonogi – coś się popsuło. 29. kolejka to porażka w wyjazdowym starciu z Widzewem Łódź. Drużyna dowodzona wówczas przez Czesława Michniewicza wyszła na prowadzenie już po pierwszej groźnej akcji w meczu i jednobramkowego zapasu z rąk nie wypuściła, choć goście okazji mieli mnóstwo – poprzeczkę obijali Vućko i Traore, futbolówka lądowała też na słupku. Inna sprawa, że widzewiacy również partaczyli na potęgę i spokojnie mogli wygrać mecz wyżej. Tym razem Lechii nie udało się odmienić losów meczu.
Gdańska ekipa po tamtej porażce się nie podniosła, kończąc sezon na ósmej lokacie, choć w ostatniej kolejce prowadziła od siódmej minuty z Zagłębiem Lubin i wówczas korzystny układ pozostałych wyników przez pewien czas premiował nawet biało-zielonych. Ale mecz został ostatecznie przegrany, no i zakończyło się to awaryjnym lądowaniem w środku stawki. Z kronikarskiego punktu widzenia – pozycja totalnie bez żadnej historii, absolutne średniactwo.
– Moja Lechia – patrząc na trenera i drużynę – nie miała doświadczenia w walce o pierwszą trójkę, co jest bardzo ważne – wspominał po latach Kafarski w rozmowie z Weszło. – Do szóstego miejsca może dojść każda drużyna, ale w pierwszej piątce czy trójce są ekipy, które to doświadczenie mają. Myślę, że pomijając Puchar Polski, to największy niedosyt mam właśnie po tej kampanii. Zamiast zrobić spektakularny wynik, doprowadziliśmy do tego, że po tym całym sezonie, który był obfitujący w bardzo dobre mecze – kiedy wszyscy mówili o Lechii jako drużynie grającej bardzo dobrze w piłkę – tak naprawdę staliśmy się średnim zespołem. Na pewno historycy czy kibice patrzący pod kątem samych wyników i pozycji w tabeli na koniec, nie będą pamiętali tego sezonu, ale wydaje mi się bardzo mocno, że wierny fan Lechii wymieni chociaż pięć spotkań z tamtych rozgrywek. I świadczy to o tym, że Lechia miała swój styl i grała pięknie w piłkę.
sezon 2013/2014
Był to pierwszy sezon po zmianie formatu rozgrywek ESA37, z zastosowaniem owianego złą sławą podziału punktów w rundzie dodatkowej. Lechia okazała się jednym z pierwszych znaczących beneficjentów reformy, bo gdyby nie zmiany w systemie, pewnie w ogóle nie byłoby czego wspominać w kontekście gdańskiego zespołu. Na stanowisku szkoleniowca biało-zielonych nie poradził sobie najlepiej Michał Probierz, stąd pod koniec marca 2014 roku krewkiego szkoleniowca zastąpiono Ricardo Monizem.
Nowa miotła pozamiatała szatnię całkiem przyzwoicie. Lechia zaczęła nieźle punktować i nawet ładnie grać, rzutem na taśmę wkręcając się do grupy mistrzowskiej. Potem co prawda nadeszła nieco gorsza passa, gdy początkowa euforia opadła, ale od 33. kolejki holenderska maszynka, zmontowana naprędce przez Moniza znowu zaczęła całkiem elegancko, choć wciąż nieregularnie hulać. Fajną formę złapał Stojan Vranjes, nieźle prezentowali się również Grzelczak, Sadajew czy Makuszewski.
Patrząc z dzisiejszej perspektywy, Lechia miała wtedy całkiem niezłą pakę. Mieszanka młodości i doświadczenia.
fot. 90minut.pl
Ostatecznie Monizowi udało się skończyć sezon na czwartym miejscu, co z dzisiejszej perspektywy nie imponuje za specjalnie, ale wówczas było jednak odbierane jak duży sukces, no i historyczny wynik. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, jak niewiele czasu miał Holender, żeby połapać się w sytuacji i odbudować drużynę, której relacje z poprzednim szkoleniowcem nie układały się idealnie. W ramach grupy mistrzowskiej udało się pokonać na wyjeździe Pogoń i u siebie Lecha, a w ostatniej kolejce zwyciężyć nad Górnikiem. W sumie Lechia przegrała tylko raz – z Legią, która sięgnęła po mistrzostwo Polski. Żaden wstyd.
Do trzeciego w tabeli Ruchu zabrakło dwóch punktów, zatem najbardziej pewnie lechistom mogło być wówczas żal właśnie bezbramkowego remisu z chorzowskim klubem, na otwarcie zmagań w grupie mistrzowskiej. Tym bardziej, że Lechia w tamtym meczu naprawdę sporo okazji do strzelenia gola sobie wypracowała – Moniz poluzował zespołowi lejce w ofensywie i zabrakło wyłącznie skuteczności. Fenomenalnie w wielu sytuacjach bronił Michał Buchalik, który do Chorzowa trafił zresztą… z Lechii.
sezon 2014/2015
Można powiedzieć – klasyka gatunku w wykonaniu Lechii. Lwia część sezonu zasadniczego w okolicach dziesiątego miejsca, jeszcze na trzy kolejki przed podziałem na grupy – dziewiąta lokata. A koniec końców jednak znalazło się dla biało-zielonych miejsce w TOP8, no i można było zakręcić pucharową korbką od nowa.
Pierwsze trzy mecze w grupie mistrzowskiej i siedem punktów. Taki dorobek ekipy dowodzonej wówczas przez Jerzego Brzęczka oznaczał oczywiście powrót wielkich marzeń i spekulacji. Na cztery kolejki przed końcem sezonu Lechia zajmowała czwartą lokatę w ligowej tabeli, w tamtym sezonie gwarantującą udział w eliminacjach do Ligi Europy. Trzeba było się po prostu na tym miejscu utrzymać i marzenie zostałoby spełnione.
POGOŃ ZWYCIĘŻY W GDAŃSKU? KURS 3.40 W TOTOLOTKU!
Niestety – Lechia ani sama sobie nie pomogła, ani nie skorzystała z pomocy od bezpośrednich rywali, którzy notorycznie gubili punkty. W 34. kolejce gdańszczanie polegli przed własną publicznością w starciu z Lechem Poznań, a w następnym meczu dostali po łbie od wrocławskiego Śląska i stoczyli się na piątą lokatę. Marzenia o europejskich salonach zgasły zatem tak szybko, jak się pojawiły. – Zostały jeszcze dwa spotkania i nie rezygnujemy z walki o puchary, gdyż to jest nasz cel nadrzędny. Nie pozostaje nam nic innego jak już w środę u siebie w meczu z Legią zagrać o pełną pulę – odgrażał się po meczu Daniel Łukasik. Ale z Legią padł zaledwie bezbramkowy remis. Jerzy Brzęczek chwalił wówczas swoich podopiecznych, lecz – nie ma co ukrywać – rozczarowanie było spore, nawet pomimo faktu, iż jeszcze kilka miesięcy wcześniej nikt Lechii nie podejrzewał o tak wysoką pozycję w stawce.
sezon 2015/2016
To już ta Lechia o wiele bardziej współczesna, dla której walka o czołowe lokaty pomału stawała się psim obowiązkiem, a nie sympatycznym wyjątkiem od regularnego przeciętniactwa. Na dodatek sytuacja w 2016 roku była podwójnie korzystna, ponieważ udział w eliminacjach do Ligi Europy gwarantowało również czwarte miejsce, z uwagi na zwycięstwo Legii Warszawa w finale Pucharu Polski. Biało-zieloni w trakcie rozgrywek znowu cierpieli z powodu trenerskich zawirowań – nudnego do bólu Brzęczka zmienił na stanowisku szkoleniowca kuriozalny Thomas von Heesen, zaś Niemca prędko zluzował ze stołka Piotr Nowak.
Ten ostatni wybór okazał się trafiony w dyszkę, bo Lechia pod wodzą byłego kapitana reprezentacji Polski szybko stała się ekipą, na którą można było z przyjemnością popatrzeć. Nie była to oczywiście drużyna idealna, ale na pewno wypracowywała sobie małymi kroczkami własny, charakterystyczny styl gry, co jest w realiach Ekstraklasy dość nietypowym zjawiskiem. Nowak sprawnie wykaraskał gdańszczan z dolnych rejonów tabeli i wskoczył z nimi do grupy mistrzowskiej (nie obyło się bez kontrowersji związanych z ujemnymi punktami), gdzie biało-zieloni zaczęli się całkiem śmiało panoszyć, ewidentnie z pucharowymi ambicjami.
W 31. kolejce Lechia wygrała na wyjeździe z Zagłębiem Lubin i miała wówczas ledwie dwa punkty stracy do trzeciego miejsca. Kolejne zwycięstwo, tym razem z Pogonią, naprawdę zaczęło rozbudzać gdańskim kibicom wyobraźnię. Co prawda szybko zimny prysznic na ich głowy wylał Piast, który rozwalcował biało-zielonych w następnej serii spotkań, ale to nie było ostatnie słowo lechistów. W 35. kolejce, dzięki golom Grzegorza Kuświka i Flavio Paixao, Lechia ograła chorzowski Ruch i znów zbliżyła się do topowej czwórki na odległość trzech punktów. Inaczej mówiąc – na wyciągnięcie ręki.
Ciekawa to była ekipa – jedni nazywali ją dokuczliwie domem spokojnej starości, bo faktycznie – aż roiło się tam od piłkarzy, eufemistycznie mówiąc, bardzo doświadczonych, ale z drugiej strony – Nowak nie oczekiwał od swoich podopiecznych żadnych szaleństw na boisku. To miało być spokojne, wręcz dostojne granie, pieszczenie futbolówki i wykorzystywanie dynamiki skrzydłowych (czy raczej – wahadłowych), gdy pojawią się na boisku wolne przestrzenie.
fot. 90minut.pl
W 36. kolejce Lechia – po golach Sławomira Peszki i Milosa Krasicia, co dzisiaj brzmi jak piłkarskie science-fiction, biorąc pod uwagę z jaką premedytacją obu panów wypchnął ze swojego zespołu Piotr Stokowiec – pokonała grającą na pół gwizdka Legię Warszawa. Co miało znaczenie podwójne – po pierwsze, dawało Piastowi Gliwice pewne nadzieje na zdobycie tytułu mistrza Polski. Po wtóre – pozwalało Lechii dogonić czwartą w tabeli Cracovię, do której gdańszczanie tracili wówczas zaledwie punkcik. I z którą mierzyć się mieli w ostatniej serii gier.
I od której dostali na zakończenie sezonu srogo po łbie. Lechia w tamtym meczu zawiodła na całej linii, została zdeklasowana.
sezon 2016/2017
Historia najświeższa, więc i najmniej miejsca jej poświęcimy, choć tamtych wydarzeń pominąć milczeniem oczywiście nie sposób. 36. kolejka Ekstraklasy – Lechia miażdży Pogoń, Jagiellonia triumfuje w Niecieczy, Legia wywozi trzy punkty z Kielc, a Lech pokonuje na własnym stadionie krakowską Wisłę. Efekt? Czterech kandydatów do gry w europejskich pucharach, ba, cztery zespoły z chrapką na mistrzostwo Polski. Tymczasem miejsca w puli zaledwie trzy, bo po krajowy puchar w sensacyjnych okolicznościach sięgnęła Arka Gdynia. Gdyby Lech wtedy nie dał się wystrychnąć na dudka, tortu starczyłoby dla wszystkich. A tak, jedna z najwyżej notowanych drużyn musiała obejść się smakiem.
No i chyba jasne, na kogo wypadło.
Ostatni rozdział tamtego niesłychanego sezonu wszyscy zapewne pamiętają – Lechia pochodzi do meczu z Legią raczej bojaźliwie. Ma swoje sytuacje, ale raczej nie chce grać za wszelką cenę o mistrzostwo Polski, nasłuchując pilnie wieści z pozostałych stadionów i okrutnie męcząc bułę na boisku. Skutkiem tego kunktatorstwa jest bezbramkowy remis i czwarte miejsce w ligowej tabeli. Biało-zieloni skończyli na lodzie, choć nie stracili w grupie mistrzowskiej ani jednego gola.
– Widać było, że w tym spotkaniu żaden z zespołów nie chciał się otworzyć i położyć swoich kart na stół. My i Legia dobrze wiedzieliśmy, że jedna bramka może przesądzić o zwycięstwie, dlatego nikt nie chciał jej stracić – mówił po spotkaniu Piotr Nowak. – Sprawę pogmatwała nam czerwona kartka dla Sławka Peszki. Musieliśmy po niej zabezpieczyć tyły. Bez jednego zawodnika trudno nam też było groźniej zaatakować Legię na jej terenie.
LECHIA DZISIAJ POSTRZELA PRZED PRZERWĄ? KURS 2,00 W TOTOLOTKU!
– Kończymy sezon na czwartym miejscu, co jest dla nas nauczką na przyszłość. Musimy być bardziej konsekwentni i zbierać punkty przez cały sezon. Trudno nam ukryć rozczarowanie, bo zabrakło nam bardzo niewiele i mimo naszej bardzo dobrej postawy w grupie mistrzowskiej, jesteśmy bez medalu i bez europejskich pucharów. Z drugiej strony jestem dumny z postawy zespołu w tych ostatnich siedmiu spotkaniach sezonu – kontynuował analizę ówczesny trener Lechii.
Największy szok przeżył chyba Dusan Kuciak, który prawie do końca meczu był przekonany, że wywalczenie bezbramkowego remisu gwarantuje miejsce na podium. Jako ostatni dostał niekorzystne wieści ze starcia Jagiellonii. – Byłem przekonany, że remis daje nam puchary. Że tak nie jest, dowiedziałem się dopiero w samej końcówce. Ariel Borysiuk powiedział, aby nie zwalniał gry, bo musimy zaatakować ze wszystkich sił, bo wynik w Białymstoku się zmienił na 2:2 – mówił bramkarz Lechii w rozmowie z portalem trójmiasto.pl. – Piłka nożna nie zna sprawiedliwości. To co się stało, nie jest sprawiedliwe. Przecież nie tylko nie straciliśmy gola, ale nie ponieśliśmy porażki. Trzy remisy okazały się zbyt dużymi stratami. A może po prostu Legia miała więcej szczęścia? Trzeba jej pogratulować…
*
Czy w tym sezonie drużyna Lechii znowu będzie gratulować przeciwnikom, zamiast cieszyć się z własnego sukcesu? Pozycja wyjściowa do walki o tytuł jest dobra, do walki o europejskie puchary – wręcz wymarzona. Aczkolwiek, jeżeli tak się bliżej przyjrzeć tej całej, wieloletniej serii niefortunnych zdarzeń, to niczego w przypadku biało-zielonych nie można być pewnym.
fot. FotoPyk