Siedem goli padło na Molineux Stadium, gdzie Wolverhampton z Leicester City zagrało tak, jakby jutra miało nie być. Siedem bramek zdobyli na Anfield Road piłkarze Liverpoolu i Crystal Palace. Inne mecze? Wydarzeniami i piłkarską jakością można by obdzielić trzy kolejki ekstraklasy, a i tak całowalibyśmy dobrodziei po rękach. Zmierzamy do jednego – jeśli piłkarze Arsenalu i Chelsea chcieli, żeby derby Londynu zasłużyły na miano hitu tej serii gier, musieli się spocić, pobrudzić i przede wszystkim wznieść na wyżyny w kopaniu piłki. Po meczu nie mamy wątpliwości – chcieli. Zasłużyli na ordery imienia Sergieja Bubki, bo poprzeczkę przeskoczyli brawurowo. Problem? Pojawił się w drugiej połowie, bo na nią już dość wyraźnie zabrakło pary.
Ale po kolei… Rany, od początku tempo było takie, że można się było zmęczyć śledząc to wszystko z perspektywy fotela. W dodatku całość podlana niespodzianką. Arsenal pierwsze połowy ma tak słabe, że mógłby do przerwy nie pyknąć Górnika Zabrze? No to cyk, Kanonierzy walnęli rywalem o glebę, usiedli na nim i naparzali tyle, ile dała fabryka. Można było się czepiać precyzji tych ciosów, bo mylili się między innymi Aubameyang, Sokratis czy Koscielny, który z bliska walnął w Kepę, ale pewne było, że lada moment to musi skończyć się golem. Pieczątkę pod tym stwierdzeniem postawił Lacazette, przy czym sam styl, w którym pokonał hiszpańskiego bramkarza Chelsea, nie ma nic wspólnego z formalnością.
Przyjęcie piłki imienia Dennisa Bergkampa, znalezienie przestrzeni w gąszczu nóg, bomba przy bliższym słupku. Cudo.
To sprawiło, że nieco obudziła się Chelsea, bo za chwilę z przecudnego podania za linię obrony Luiza skorzystać mógł Pedro. Wyjście na pozycję – git. Przyjęcie – w zgodzie ze sztuką. Lob – no, tu już zabrakło Hiszpanowi trochę precyzji. A – jak się okazało – była to jedna z dwóch najlepszych okazji The Blues w całym meczu. Druga miała miejsce w samej końcówce pierwszej połowy, gdy Marcos Alonso strzelał głową, a piłka zatrzymała się na słupku. Który to już raz Hiszpan obija w tym sezonie obramowanie? Jedna ręka to już chyba za mało, by to policzyć.
A do zmarnowania tej sytuacji doszło już przy stanie 2-0. Tym razem, tak dla odmiany, Arsenal zachowywał się pod bramką rywali koślawo, kompletnie bez gracji, ale efekt był ten sam co w sytuacji Lacazette’a. Wolejem nieudanie strzelał Sokratis, Koscielny, który uniknął spalonego, nie trafił w piłkę głową, za to futbolówka odbiła się od jego barku. I wpadła do siatki, Kepa nie miał nic do powiedzenia.
Druga połowa, jak już wspomnieliśmy, to inna historia. Więcej z gry miała Chelsea, ale to “więcej” nie pozwoliło nawet strzelić bramki kontaktowej. Ba, samych czystych sytuacji po obu stronach było malutko. Podopieczni Sarriego z czasem sprawiali wrażenie pogodzonych z losem, ludzie Emery’ego jakby nie kojarzyli powiedzenia “2-0 to niebezpieczny wynik”. Do tych drugich pretensji mieć jednak nie można, a pierwszych rozumiemy o tyle, że brak napastnika na tym poziomie to spore utrudnienie. Na ostatnie 20 minut pojawił się co prawda Giroud, ale zmianę dał fatalną.
I cóż – piłkarska Polska wyczekuje transferu Piątka do Milanu, ale kibice Chelsea równie niecierpliwie mogą wypatrywać przenosin do ich drużyny tego, którego napastnika Genoi ma zastąpić. Nie wiemy, czy Higuain zbawi The Blues, ale w dzisiejszym meczu kogoś takiego tej ekipie ewidentnie brakowało.
Arsenal – Chelsea 2-0
Lacazette 14′, Koscielny 39′