Na koncie ma 52 deblowe i 15 singlowych tytułów ATP. W zawodowej karierze wygrał na korcie 539 spotkań w singlu, a kolejnych 536 w deblu. Przez długie lata stanowił o sile polskiego tenisa, do dziś jest naszym jedynym tenisistą, który znalazł się w pierwszej dziesiątce rankingu singlowego. Wygrywał z najlepszymi: McEnroe, Borgiem, Vilasem (osiem razy) czy Connorsem. W rozmowie z nami Wojciech Fibak opowiada o wygranej w deblu na Australian Open, trenowaniu Ivana Lendla, straconych szansach czy prowokacjach Johna McEnroe.
Podobno karierę tenisową zaczął pan od gry… w piłkę nożną.
Trochę tak. Ojciec próbował mnie w ten sposób od niej odciągnąć. Miałem jakąś smykałkę, dryg do gry, szybkie nogi, technikę. Zwykle grałem w towarzystwie takich zawadiaków, starszych chłopaków. Jak strzeliłem kilka bramek, to często byłem pokopany czy mocniej potraktowany. Przychodziłem czasem do domu z rozwalonym kolanem, raz też z krwawiącym nosem, więc ojciec powiedział: „koniec”. Zdecydował, że zaczniemy razem grać w tenisa, bo tam przynajmniej siatka oddziela przeciwników i nie ma tego kontaktu. Tak to się zaczęło.
Mam takie wrażenie, że gdyby w tamtych czasach grał już np. młodszy od pana o 7 lat John McEnroe, to też mogłoby być różnie z tą „siatką oddzielającą przeciwników”.
Ciekawe, że wspomniał pan akurat McEnroe, bo on też zaczynał od piłki nożnej, grał w nią jako chłopak. Zdarzyło nam się dwukrotnie grać jako para deblowa, wygraliśmy nawet mistrzostwa Szwajcarii w Bazylei i turniej w Japonii. Dużo rozmawialiśmy i wspominał właśnie, że do 11-12 roku życia grał więcej w piłkę niż tenisa. Do tego ostatnie trafił późno, nie jak Agassi czy Connors.
No tak, Agassi był nawet zmuszany do tenisa przez ojca.
Tak, tak. Connors też zaczynał za młodu, ale McEnroe mniej więcej w takim wieku jak ja. Tyle tylko, że miał inne warunki w pobliżu Nowego Jorku niż ja w Poznaniu.
Właśnie, warunki. Tenis kojarzy się jako gra dżentelmeńska, dla ludzi, którzy mają nieco pieniędzy. A w Polsce w tamtych czasach ich nie było, podobnie jak miejsc do gry czy sprzętu.
Dlatego też, gdy mnie się udało, to był taki szał ta „Fibakomania” podobnie jak później „Małyszomania”. Bo nikogo innego nie było. Byliśmy przyzwyczajeni do sukcesów lekkoatletów, piłkarzy czy siatkarzy, ale nie tenisistów. Więc to, że nagle Polak stał się jednym z najlepszych graczy na świecie i mógł grać z tuzami światowego rankingu – Borgiem, McEnroe, Connorsem, Vilasem – docierało do Polski. Olbrzymie zainteresowanie, było właśnie wynikiem tego, że wydawało się to niemożliwe.
Przecież gdy miałem 20 lat, to zacząłem studiować prawo eksternistycznie. Moim marzeniem były studia reżyserii filmowej w Łodzi. Oznaczałyby jednak one, że musiałbym porzucić tenis, więc poszedłem na to prawo, gdzie miałem takie warunki, że mogłem opuszczać zajęcia i próbować grać w tenisa. Zwykle odbijałem wtedy piłkę o ścianę w sali gimnastycznej jakiejś szkoły. Raz w tygodniu, gdzieś o piątej nad ranem, wsiadałem do pociągu i jechałem do Warszawy, gdzie grałem z Tadeuszem Nowickim, Jackiem Niedźwiedzkim… Halę dzieliliśmy z siatkarzami i piłkarzami ręcznymi. Była masa linii, kortu właściwie nie było wśród nich widać. W takich warunkach zakładaliśmy siatkę, graliśmy godzinę, często we czterech, a potem wsiadałem w pociąg powrotny.
W roku olimpijskim, mimo że nie byłem światową jedynką czy trójką, w plebiscycie „Przeglądu Sportowego” wcisnąłem się na trzecie miejsce. Właśnie dlatego, że mi się udało. Chyba o kilkadziesiąt głosów przegrałem wtedy z Jackiem Wszołą, który był drugi. Wygrała Irena Szewińska. Przebiłem olimpijskie mistrzostwo siatkarzy, przebiłem Tadeusza Ślusarskiego ze złotem w tyczce. Zdarza mi się przeglądać czasem albumy mojej mamy – a ma ich chyba ze dwadzieścia – to niesamowite jest, jakie było wtedy zainteresowanie moimi meczami. To było coś zupełnie niespodziewanego, że w sporcie zawodowym może nagle zaistnieć Polak. W pewnym sensie byłem tu prekursorem, jako pierwszy zostałem zawodowcem, profesjonalistą. Otworzyłem wiele furtek, poprawiły się u nas warunki, mimo że dalej nie jest to USA.
Pan też miał ofertę wyjazdu do Stanów, ale… dowiedział się pan o niej po kilku latach.
Tak, nawet nie byle jaką, bo przyszła ze słynnego Uniwersytetu w Stanford, gdzie była świetna drużyna tenisowa, najlepsza w Stanach. Za moich czasów grali tam słynni bracia Mayerowie (później często z jednym z nich wygrywałem turnieje), byli też John McEnroe czy Roscoe Tanner – też znakomity, leworęczny tenisista. Oni wszyscy reprezentowali ten college. Gdybym ja tam trafił jako osiemnasto- czy dziewiętnastolatek, to nadrobiłbym wszystkie rzeczy, których mi brakowało. Mówię tu choćby o ograniu, innej diecie czy amerykańskim spojrzeniu na życie. Tego wszystkiego nauczyłem się, mając jakieś 25 lat, właśnie w Stanach. Bo pierwszy raz poleciałem do USA w wieku 23 lat. Łatwo policzyć, że to pięcioletnie opóźnienie, w stosunku do tego, kiedy przyszła oferta. Tyle straciłem, bo zaproszenie przeleżało u prezesa związku tenisowego, który uważał, że jak taki młody junior wyjedzie, to nie wróci i go stracimy. Takie było rozumowanie.
To chyba przez takie właśnie decyzje Arthur Ashe dziwił się potem, że w Polsce w ogóle gra się w tenisa.
Tak, na turnieju Barcelonie w 1974 roku wygrałem z Ashe’em taki długi mecz, maraton. Ashe, wiadomo, dżentelmen kortów, zawsze z „New York Timesem” pod ręką, wszedł przed nim do szatni i zapytał „Kto jest moim rywalem z Polski?”. Wstałem, on się przywitał i przedstawił, ja też. Powiedział, że miło poznać i pytał, czy naprawdę jestem z Polski, bo dziwił się, że tam też da się grać w tenisa. On był trochę z innej planety, europejscy tenisiści mieli może więcej do czynienia z Nowickim, Gąsiorkiem i innymi naszymi graczami. Natomiast on grał w turniejach zawodowych, w dużej mierze w Stanach, więc nie znał nikogo z Polski.
Swoją drogą tamten okres to taki mały fenomen. Nie wiem, czy kiedykolwiek jeszcze się to zdarzyło – grałem wtedy trzy turnieje w jednym tygodniu. Eliminacje do Barcelony skończyły się w poniedziałek, wygrałem w nich trzy mecze, potem w turnieju głównym mistrzostw Hiszpanii trzy kolejne, a od środy rozpocząłem też eliminacje do turnieju w Teheranie, które rozgrywano właśnie w Barcelonie, by ci wszyscy tenisiści nie musieli podróżować do Iranu, bo to były duże koszty. Tam też wygrałem trzy spotkania.
Wspomniał pan kolegów. Im nie udało się zrobić tak wielkich karier, choć często mówiło się, że grali znakomicie.
Zawsze podkreślam, że to byli świetni tenisiści. Gąsiorek, Nowicki, Rybarczyk i Niedźwiedzki to naprawdę byli utalentowani, znakomici gracze, którzy nie mogli się do końca przebić, bo panował inny system. Zawodowy tenis nie pasował do naszego schematu. Nie było takiej tradycji w Polsce, mieli ją za to Czesi czy Rumuni. Więc wszyscy wspomnieni coś tu i tam powygrywali, ale nigdy nie udało im się zaistnieć w rankingu ATP na tyle, żeby mogli grać w turniejach bez eliminacji i mieć jakiś ranking. To nie była tylko kwestia gry, ale też organizacji, przebicia się.
Pamiętam jak kiedyś przygotowywaliśmy się do Pucharu Davisa gdzieś na południu Francji. Rozmawialiśmy, że w Monachium jest świetny turniej, do zdobycia punkty ATP i WCT, duże pieniądze, wielkie nazwiska, a my gramy jakieś małe turnieje na południu Francji. „No to Wojtek, załatw wizy do Niemiec i pojedziemy” powiedzieli mi. A po te wizy trzeba było zajechać do Nicei. Tam odesłali nas za to do Marsylii, gdzie udało mi się zaczarować panią konsul i dostałem wreszcie wizy do paszportów, które w Polsce były nie do załatwienia. Wróciłem, na miejscu okazało się, że kilku starszych kolegów zrezygnowało, a my – razem z Nowickim i Niedźwiedzkim – pojechaliśmy, przez Szwajcarię, Austrię i z kilkoma przesiadkami, do tego Monachium. Tam weszliśmy do tej słynnej, olbrzymiej Olympiahalle – przepięknego, krytego obiektu. Zgłosiliśmy się, a oni nam powiedzieli, że tu jest turniej główny, ale eliminacje w Augsburgu. Więc znów z tymi rakietami i bagażami wsiedliśmy w pociąg do Augsburga, dojechaliśmy w połowie nocy, działy się jakieś cuda z hotelami…
W końcu zagraliśmy te eliminacje. Akurat mnie i Nowickiemu udało się przejść, Niedźwiedzkiemu nie. Już dostaliśmy w związku z tym pokoje w hotelu Hilton w Monachium, ogarnęła nas euforia, bo poczuliśmy ten wielki świat. Nowicki chyba przegrał w pierwszej rundzie, mnie udało się wygrać, czyli mogliśmy spędzić kolejne noce w hotelu, zdobyłem też cenne dla nas punkty ATP, dostałem też gigantyczne pieniądze za drugą rundę, jakieś 2000 dolarów. To jakby ktoś dał mi dziś 200 tysięcy, tak się wtedy wydawało. Dzieliliśmy to wszystko między siebie i chcieliśmy to zainwestować w nasze tenisowe kariery, a nagle z Polski przyszła informacja, że zostaliśmy zdyskwalifikowani za niesubordynację, bo opuściliśmy obóz bez zgody i występujemy w turniejach, w których grać nie możemy. Takich historii było mnóstwo. Trudno było nie tylko się przebić, ale nawet wystartować w turnieju.
Pan w pewnym momencie postawił wszystko na jedną kartę, bo do Hiszpanii wyjechał pan… nie do końca legalnie, tak to chyba można ująć.
Tak, po kilku wcześniejszych próbach zdecydowałem, że ta będzie ostatnia. Gdyby się nie udało, to poszedłbym na te studia reżyserskie. Wyjechałem na tzw. prywatny paszport. Opuściłem wcześniej moją sekcję AZS-u i przeszedłem do Olimpii właśnie ze względu na to, że to był klub pod patronatem milicji i o paszport było łatwiej. Zagrałem w Hiszpanii kilka turniejów, wytworzyła się awantura medialna, ale większość dziennikarzy była za mną. Gdy przebiłem się do tej setki i zacząłem odnosić sukcesy, jakoś przekonało to związek i Komitet Kultury Fizycznej. Dostałem wtedy zezwolenie na to, by zostać zawodowcem, mogłem sam jeździć, planować, podróżować i grać. Stałem się po prostu niezależnym tenisistą. To był absolutny ewenement w polskim sporcie.
Kilka lat później załatwiłem zresztą podobną rzecz dla Ivana Lendla. W Czechach niby coś takiego mieli, ale było to bardzo restrykcyjne. Ivan nie chciał wtedy wystąpić w reprezentacji Czechosłowacji w Pucharze Davisa, a ja jako jego menedżer i doradca, przekonałem go. Poleciałem wcześniej do Pragi i, razem z ówczesnym właścicielem Adidasa, Horstem Dasslerem, udało nam się przekonać tamtejsze ministerstwo. W 1980 Ivan przyleciał, zagrał dla Czechosłowacji. Wygrali wtedy finał z Włochami, a ja byłem częścią ich teamu. Od tego czasu miał podobny status do mnie, otworzył drogę tamtejszym tenisistom.
Skoro wspomina pan o Lendlu, to jak wyglądała wasza współpraca? Pan był jeszcze czynnym tenisistą, a równocześnie trenował Ivana.
Byliśmy jak rodzina. Kiedy się do mnie zgłosił, powiedział, że chce być numerem jeden na świecie, a tata-szachista, powiedział, żeby się do mnie odezwał. Zapytałem dlaczego akurat ja. Powiedział, że był na meczu Pucharu Davisa w Pradze, gdzie grałem z jego idolami, między innymi Janem Kodesem, z którym wygrałem wtedy bez straty seta. To był chyba 1978 rok, Ivan miał 18 lat. Był młodym chłopakiem, a po meczu pytał ojca:
– Tato, jak to jest, że ten Polak wygrał?
– Głowa i nogi. On ma głowę i nogi.
Ojciec mówił mu, że jeśli chce się stać jedynką, to ja mu powiem jak to zrobić. Tak się to zaczęło, w 1979 roku. Byłem wtedy jeszcze drugim najlepszym tenisistą z Europy, po Borgu, a rok później doszedłem do trzech ćwierćfinałów Wielkiego Szlema. To było takie szczytowanie mojej kariery, a tu zgłosił się młody człowiek. Ale polubiłem go i spodobał mi się ten pomysł, choć wydawał się niemożliwy do realizacji. Najpierw przez rok mieszkał z nami na Manhattanie, a gdy wyprowadziłem się z Nowego Jorku za miasto, to przeprowadził się z nami. Ivan był częścią rodziny, przez pięć lat pracy, gdy graliśmy w deblu, byliśmy przyjaciółmi, pełniłem też rolę jego menedżera. Swoją drogą to ja załatwiłem mu wielki, globalny kontrakt z Adidasem. Nie mieli takich ani Connors, ani McEnroe, ani Borg. Dlatego też na Pucharze Davisa wystąpił potem w stroju Adidasa. Tam był jedynie problem z rakietami, bo grał inną marką, a Adidas nie miał dobrych rakiet. Więc występował w całym stroju Adidasa, a rakiety jedynie przerabiano. Wszyscy wiedzieli o tym, że to stara rakieta, ale ma logo innej firmy. Mieliśmy mnóstwo takich historii, dałoby się książkę o tym napisać.
Jeśli chodzi o tę współpracę, to był naprawdę niesamowicie oddany, lojalny chłopak. Byłem dla niego autorytetem, decydowałem o wszystkich planach. Przez pięć lat prowadziłem Ivana, wygrał w tym czasie Roland Garros, został liderem światowego rankingu. Uznałem wtedy, że nauczył się już wszystkiego, a ja miałem swoje wyzwania, nie chciałem już tak dużo podróżować.
Mówił pan kiedyś, że z całego swojego życia głównie żałuje jednej rzeczy – odpuszczenia Lendla.
Tak, to mój błąd. Miałem dużo wyzwań, już nie tenisowych: zbieranie obrazów, tworzenie kolekcji. Do tego dosyć ostro inwestowałem w nieruchomości. Nie dość, że było to intensywne, to jeszcze sam trochę grałem. Nie chciałem podróżować tak dużo jak Ivan, który był na czele rankingu. Ale to był duży błąd, bo on odnosił jeszcze wielkie sukcesy, a mój wkład był w to ważny. Mogłem jeszcze z nim być. Oczywiście, tamte wyzwania też były fascynujące – do dziś interesują mnie sztuka czy nieruchomości – ale można było jeszcze poczekać.
Pana styl gry – ofensywny, atakujący – a styl gry Ivana Lendla – z głębi kortu, wyczekiwanie na błąd rywala – to dwa przeciwstawne bieguny. Jakim sposobem ta współpraca wypaliła?
Wie pan, ja miałem wiedzę i doświadczenie, którymi kierowałem Ivana w tamtą stronę. Bo on się do takiej gry po prostu nadawał. Stworzyłem więc taką bazę pod tę taktykę, model gry – maszynę do wygrywania, o nazwie „Ivan Lendl”. Bo on nie był szybki, na przebieżkach zwykle przybiegał za mną. Brakowało mu też takiej techniki, smykałki do wszystkich trudnych uderzeń. Trzeba było mieć wizję i plan, by ustawić to pod względem technicznym i mentalnym. Bo tej ostatniej też mu brakowało, on się nie urodził z mentalnością McEnroe, Connorsa czy Nadala. Nie był takim wojownikiem. W czasach młodzieńczych zdarzyło mu się odpuszczać mecze przed końcem. Był natomiast niesamowicie inteligentny. Miał też potencjał, bo razem z Yannickiem Noah był najlepszym juniorem na świecie.
Trzeba było jednak znaleźć autorytet, który kompletnie zmieni jego backhand. Ktoś inny pewnie by tego nie przeforsował, mi się udało. Już na początku powiedziałem mu zresztą: „Ivanku, czy Ivanek chce zagrać jak Wojtek? Ivanek chce grać tysiące najważniejszych piłek w życiu centymetr nad siatką i na samej linii? Nie, Ivanek nie chce tak grać. Bo będzie wiatr, albo ręka zadrży, nerwy… Jak Ivanek będzie tak grać, to nie będzie jedynką światową. Ivanek musi grać topspinem metr, dwa metry nad siatką. Ivanek nie może grać jak Wojtek”. Tak wyglądało to programowanie Ivana, on nie zmienił się od razu. Często po meczach płakał, nie chciał się przestawiać na uderzenia z rotacją awansującą, wolał grać slajsem. Dam panu przykład: z Haroldem Solomonem przegrał kiedyś 1:6 1:6 w Las Vegas. Cztery miesiące później grał z nim ponownie, w I rundzie US Open. Przegrał pierwszego gema po dwudziestu minutach gry, a wie pan, jaki był wynik? 6:1 6:0 6:0 Lendl. Przez kilka miesięcy, kiedy miał zakaz grania slajsem, tak się poprawił. Choć często nie chciał, to zaciskał zęby, a później ten jego jednoręczny backhand stał się wręcz legendarny, jeden z najlepszych w historii. A na początku w ogóle tego nie potrafił.
Później, gdy Andy Murray zatrudnił Ivana Lendla, pan zaczął współpracować z Novakiem Djokoviciem.
Tak, siedzieliśmy kiedyś nawet razem z Novakiem w trakcie US Open, gdy podszedł do nas Andy Murray. Przywitał się, ja się przedstawiłem, a on na to: „I know who you are”, dodając, że przeze mnie cierpi. Bo Ivan stosował te same metody szkoleniowe, które stosowałem ja gdy byłem trenerem Ivana. Tak samo go męczyłem. Na przykład stawiałem dwóch juniorów, którzy grali mu piłki, a gdy nie mógł już oddychać, to była minutowa przerwa i po raz kolejny to samo ćwiczenie. Więc Murray powiedział, że chce mi za to „podziękować”, oczywiście z uśmiechem.
Przejdźmy do pana spotkań. Turniej Masters, rok 1976, finał. Gra pan z Orantesem, prowadzi 2:1 w setach i 4:1 w gemach, aż tu nagle na telebimie w hali wyświetla się wywiad na żywo, z siedzącym w niej Kirkiem Douglasem, który… no właśnie, co mówi?
Powiedział, że „mecz się skończył, Fibak wygrał, gratuluję”, dodając przy okazji, co słyszała cała hala: „Manolo, uśmiechnij się, kochamy cię, mimo że przegrałeś”. I Orantes, który już chciał wręcz zejść z kortu, faktycznie się uśmiechnął, po czym zebrał się w sobie i uciekły mi dwa gemy. Gdyby tego nie było, to po kolejnych dwóch gemach wygrałbym mecz. To go natomiast zmobilizowało. To jedna rzecz, ale jeszcze ważniejsza jest taka, że w całej historii Masters – która liczy już sobie prawie 50 lat – to był jedyny raz, gdy półfinały grano do trzech wygranych setów. I właśnie dzień wcześniej rozegrałem pięć setów z Vilasem, mimo że pierwsze dwa szybko wygrałem, 6:2 6:2. Gdyby grało się standardowo, do dwóch partii, to szybko zszedłbym do szatni, a nie grał maratonu, który skończył się wynikiem 8:6 w decydującym secie. Wtedy mogłoby być i sto wywiadów z Kirkiem Douglasem i ja bym tego meczu nie przegrał. Tu polski tenis najwięcej stracił. Do tego jeszcze tydzień wcześniej w katowickim Spodku zorganizowałem pokazówkę, takie spotkanie dla polskich kibiców. Zaprosiłem swoich kolegów, m.in. Toma Okkera czy Jana Kodesa. Było -20 stopni, organizowaliśmy jakieś prywatne samoloty, wszyscy byli w kożuchach… zupełne szaleństwo. Jak to wszystko się połączyło, to, niestety, tak się to skończyło.
Stracona szansa.
W ogóle miałem pecha do tych dużych meczów. Choćby w ćwierćfinale z Johanem Kriekiem na US Open 1980. Graliśmy wtedy przy światłach, a nie naturalnym oświetleniu. A ja przez całą karierę miałem problem z widzeniem piłki, gdy graliśmy na zewnątrz, ale przy włączonych światłach. Więc gdy tylko się dowiedziałem, o której będzie to spotkanie, to zacząłem się denerwować. W półfinale czekali Connors, McEnroe i Borg. Było jedno wolne miejsce, a z Kriekiem już wygrywałem i to nie raz. Ale ten mecz się niesamowicie mi komplikował, czułem, że gram o jakieś 20 procent gorzej niż zwykle. Potem miałem jeszcze strasznego pecha, bo prowadziłem 5:2 w tie-breaku piątego seta. Ivan pomachał do mnie i wyszedł z kortu, bo nie chciał się przeciskać razem z całą publiką. W szatni mi pogratulował:
– No, Wojtek zasłużył na ten półfinał. Tyle już gra i zawsze te ćwierćfinały. Gratuluję Wojtkowi.
– Ivanku, ja przegrałem.
– Haha, Wojtek żartuje sobie z Ivanka, przecież widziałem, że Wojtek wygrał.
Naprawdę wydawało się, że ten mecz jest wygrany, bo Kriek jeszcze rozbił rakietę, rzucając nią, właśnie przy stanie 5:2. Gdyby to spotkanie było za dnia, to tego tie-breaka w ogóle by nie było, wygrałbym w trzech setach.
Podobnie w innym ćwierćfinale, z Gottfriedem na Wimbledonie, w tym samym roku. Dwa razy wygrałem z nim gładko w tamtym sezonie. Ale dzień wcześniej grałem z Vitasem Gerulaitisem, mecz skończył się wynikiem 8:6 w piątym secie, późno wieczorem. Niech pan sobie wyobrazi, że ja obudziłem się rano i nie wiedziałem, o której ten ćwierćfinał gram. Nie mogłem dodzwonić się do Wimbledonu, więc dopiero okrężną drogą, w jakiejś gazecie dowiedziałem się, że równo o 11:00 gram ćwierćfinał. Do 9 nie wiedziałem, że gram o 11! Tam były wtedy opóźnienia i w związku z tym, że musieli nadrabiać stracony czas, to wyznaczyli kolejne spotkania bardzo szybko. Ja właściwie wpadłem na ten Wimbledon tuż przed spotkaniem. Odbiłem chyba ze dwie piłki i tyle. Dziś często śni mi się tenis. I zawsze, jak mam jakiś tenisowy sen, to właśnie, że jestem spóźniony na mecz. Dzieje się coś ważnego, a ja z jakichś względów nie nadążam, zbieram wszystkie rzeczy i pędzę na kort (śmiech).
Zdążył pan na Australian Open, dwa lata wcześniej, gdy wygrał pan cały turniej deblowy. Dlaczego grał pan wtedy w parze z Kimem Warwickiem, skoro to Tom Okker był pana stałym partnerem deblowym?
W tamtych czasach Australian Open rozgrywano w innym terminie, który kolidował ze Świętami i z Nowym Rokiem. Do tego kłopot sprawiały też trudne warunki, bo wówczas nawierzchnią była trawa. Nie chodziło tylko o aklimatyzację i zmianę czasu. Ta trawa była tam nierówna, nieprzyjemna, zupełnie inna niż wimbledońska, a do tego kort był bardzo wietrzny. Trzeba się było do tego odpowiednio przygotować, a ja miałem z tym problemy nawet przed Wimbledonem. Wielu tenisistów z Europy tam nie przyjeżdżało, obawiając się meczów z Australijczykami czy Amerykanami, których grało tam mnóstwo. To może nie były wielkie nazwiska, ale bardzo groźni rywale, mogący wygrać z każdym na świecie. Nie pomagała technika. Ja sam tylko raz grałem w Australian Open, mimo że w samej Australii rozgrywałem inne turnieje. Europejczycy się po prostu tego turnieju bali. I ja też, po tym, co usłyszałem od Kodesa, Borga, Nastase czy Orantesa – tych najlepszych. Oni tej Australii unikali.
I dlatego nie wrócił pan, żeby bronić tytułu? Przecież przekonał się pan, że nie było tak źle.
Wie pan, ja sam niektórych rzeczy nie rozumiem. Raz zrezygnowałem na przykład z gry w Wimbledonie, to były inne czasy. Teraz widzę wszystkie błędy, jakie popełniłem, jak np. z Ivanem.
Wracając do tego, z kim wystąpił pan w Australii…
Miałem tam grać z Arthurem Ashe’em, z którym wystąpiłem zresztą tydzień wcześniej w innym turnieju. Złapał jednak kontuzję, więc przeprosił mnie, że nie może wystąpić. Partner Warwicka, Phil Dent, też doznał urazu, więc obaj spojrzeliśmy na siebie, bo dobrze się znaliśmy. Jesteśmy zresztą z tego samego rocznika, wygrał ze mną nawet w ćwierćfinale Wimbledonu juniorów. I zagraliśmy tamten turniej, zresztą to był jedyny raz, gdy wystąpiliśmy w parze. Ale od pierwszej piłki czułem się, jakbym grał z nim całe życie. On mi później mówił, że miał dokładnie tak samo.
Wiadomo, wygrać turniej wielkoszlemowy i stać się najlepszym deblistą świata w tamtym roku w klasyfikacji Grand Prix to wielka rzecz, ale dla mnie chyba nawet bardziej prestiżowe były wygrane w deblowych mistrzostwach WCT, gdy pokonywaliśmy najlepsze pary na świecie, a wszystkie mecze trwały jakieś pięć setów. Pokazywały je zresztą największe telewizje w wielu krajach. Za to nie było punktów ATP, ale WCT było marzeniem każdego tenisisty w tamtych latach. To były turnieje tylko dla 40 najlepszych tenisistów. W Polsce się raczej o tym nie mówi, ale cztery razy grałem w finałach WCT w singlu w Dallas. I to właśnie to Dallas było marzeniem każdego tenisisty. Tam grali Laver, Rosewall, McEnroe, Connors… Dla mnie te awanse do tej ósemki to był absolutny szczyt. Niech pan sobie wyobrazi, że to był koniec lat 70., a podstawową nagrodą dla każdego było 100 tysięcy dolarów. To tak, jakby dziś rzucić milion.
A debel? Był wówczas dużo bardziej prestiżowy niż obecnie?
Za moich czasów grałem w nim z najlepszymi na świecie singlistami. Dowodem jest to, że w parze występowałem z jedynkami światowego rankingu: Bjoernem Borgiem, Stefanem Edbergiem, Ivanem Lendlem, Johnem McEnroe, Ilie Nastase i Stanem Smithem. Wszyscy byli kiedyś liderami rankingu, ze wszystkimi grałem też w parze. A ile razy przeciwko nim!
Co do wspomnianych mistrzostw WCT, grał pan tam też w deblu, ale nie zawsze sprzyjał kalendarz. Podobno po finale Australian Open musiał pan – jeszcze tego samego dnia – polecieć do Londynu, na pierwszy mecz tych mistrzostw?
Tak, pamiętam, że zginęły mi też rakiety, musiałem grać pożyczoną, drewnianą, podczas gdy normalnie miałem metalowe. Ale doszliśmy wtedy chyba do finału. I stamtąd polecieliśmy do Nowego Jorku, gdzie też zaliczyliśmy finał. Więc w ciągu 10 dni byłem w trzech finałach najbardziej prestiżowych turniejów deblowych na świecie: Australian Open, Finałów WCT i Finały ATP w Madison Square Garden. To był niesamowity, wyjątkowy czas. To wszystko oczywiście docierało do Polski, na pierwszych stronach gazet o tym pisano, to się wydawało wręcz niemożliwe, że Polak grał z tymi tenisistami.
Czytali to polscy kibice. Gdy wygrywał pan w Australii, to byli obecni na trybunach?
Proszę pana, wszędzie, gdzie ja grałem – obojętnie czy to Melbourne, Los Angeles, Toronto albo Buenos Aires – były setki kibiców! Schodziłem z kortu i byłem otoczony. Polacy byli wszędzie. Tom Okker nie mógł uwierzyć, bo nigdy nie było wokół nas żadnych Holendrów. On się po prostu zakochał w Polsce, dlatego przyleciał w ostatniej chwili do Poznania na charytatywny mecz, gdy Borg nie mógł zagrać z powodu kontuzji. Naprawdę wszędzie, gdzie graliśmy, byłem otoczony gromadą polskich kibiców, rozmawiałem z nimi przez długie godziny. Polacy są pod tym względem nieprawdopodobni. Tak jak dopingują Kubicę, czy dopingowali Małysza – mamy wyjątkową nację. To samo było za moich czasów. W Australii była spora Polonia, podobnie w Stanach. Gdy wygrywałem w Chicago na hali, to całe trybuny były polskie. Pamiętam takie wielkie plakaty, np. „Wojtek, nie zgub portek” (śmiech). Wszyscy wiedzieli o polskich fanach, nawet ci wielcy: Borg czy McEnroe. Ten drugi wchodził zresztą często w konflikt z publiką. Kiedyś w Sztokholmie miałem już niemal wygrany mecz, prowadziłem 4:1 w decydującym secie, polscy kibice się cieszyli, a John zaczął coś pyskować w ich stronę. Zrobiła się awantura, ja próbowałem wszystkich uspokoić i oczywiście z 4:1 zrobiło się 4:6.
Typowy McEnroe.
Podobnie było w Houston, tam też miałem 4:1. McEnroe zaczął mnie wtedy wyzywać od komunistów, znowu zareagowali kibice, zresztą ja też, bo protestowałem. Przegrałem w tie-breaku. W szatni rozpoczęła się między nami jakaś bijatyka, rozdzielił nas Bobo Zivojinović, słynny Serb, który ze mną grał wtedy w deblu, bo naprawdę skoczyliśmy sobie z McEnroe do gardeł. Miałem zresztą uzasadnione pretensje, prowadziłem, a on zaczął mnie wyzywać, prowokować – wszystko specjalnie, rzecz jasna. John był czasem niemożliwy na korcie, choć poza nim się przyjaźniliśmy. Te jego ekscesy… Mógł to robić w meczach ze mną, bo Polonia była wszędzie i reagowała z trybun.
Pan stał się w pewnym momencie swego rodzaju ambasadorem Polski za granicami?
Zawsze tak się czułem i starałem się mówić o Polsce jak najlepiej. Polska nie była wtedy tak znana jak dzisiaj, więc miałem sporo do powiedzenia. Choćby o filmie czy literaturze. Mówiłem o Wajdzie, Mrożku, Gombrowiczu… Opowiadałem o przeciekawych ludziach i tym, że jesteśmy krajem rozwiniętym. Starałem się prezentować ciekawą Polskę, a nie taką, w której niedźwiedzie chodzą po ulicach. Pamiętam, że w tamtych latach był program LOT-u, takie biuletyny w samolotach. W latach 70., gdy na papieża wybrano Karola Wojtyłę, zdarzyło mi się być na okładce razem z nim. W późniejszych latach pojawił się też Lech Wałęsa, po jakichś dwóch-trzech latach. A co do Wałęsy, to w czasach „Solidarności” też starałem się pomagać, udało mi się zorganizować w paryskiej hali Coubertin mecz właśnie na rzecz „Solidarności”, w którym grałem z Yannickiem Noah. Cały Paryż przyszedł na to spotkanie.
To był mecz, przez który władza ludowa w Polsce…
… czepiała się, tak. Potem graliśmy też pokazówkę z Lechem Wałęsą w Gdańsku, udało mi się do tego sprowadzić Thomasa Mustera, a prezydent z nami odbijał. Wydałem też książkę, taki podręcznik historyczny, finansowałem całość wydania. Też w okresie „Solidarności”, to była taka „obiektywna historia II wojny światowej”. Zbierałem też malarstwo żydowskie, starałem się pokazać związki kulturowe polsko-żydowskie. Broniłem nas, żeby nie było tej wersji, że jesteśmy antysemitami, starałem się prezentować, jak to naprawdę było i jakie różnice występowały choćby między miastami czy wsiami. Próbowałem to wytłumaczyć.
Udało się?
Gwarantuję, że Stany Zjednoczone, Anglia oraz Francja kochają Polskę i Polaków.
ROZMAWIAŁ SEBASTIAN WARZECHA