Razem byli w stanie rzucić wyzwanie najlepszym. Osobno radzą sobie przeciętnie. Czesi mają niezłą ligę, ale słabą reprezentację. Słowacy z kolei dopiero budują podwaliny pod ligę, której nie trzeba się wstydzić, natomiast ich kadra ociera się o drugi szereg europejskiego futbolu. Rozpad Czechosłowacji nie uśmiercił futbolu naszych południowych sąsiadów, niemniej oba kraje poważnie odczuły nie tylko ten rozwód, ale i przymus dostosowania się do nowego oblicza futbolu.
Totolotek oferuje kod bonusowy za rejestrację dla nowych graczy!
Grając pod jedną flagą byli jedną z europejskich potęg. Może nie taką na miarę Holandii czy RFN, ale trzeba się było z nimi liczyć. Czechosłowacja zdobyła dwa srebra na mistrzostwach świata, wygrała też mistrzostwo Europy i dwukrotnie plasowała się na ostatnim stopniu podium. Triumf na Euro w 1976 zapadł w pamięci futbolowego świata nie tylko dzięki solidnej grze czechosłowackiej reprezentacji, ale przede wszystkim przez niespotykany sposób wykonania rzutu karnego przez tego, którego nazwisko wspomina się dziś przy wszystkich „podcinkach”.
Nie ma co do tego wątpliwości – przed aksamitną rewolucją Czechosłowacja była czołową drużyną na kontynencie. Po rozpadzie federacji nigdy nie było tak dobrze, jak w 1934, 1962 czy w 1976 roku. Na 24 możliwe awanse na duże imprezy obie kadry wywalczyły łącznie dziewięć kwalifikacji. Z czego aż siedem to dzieło Czechów.
Pamiętajmy przy tym, że dziś na Euro jedzie już prawie każdy, a na ostatnich mistrzostwach Europy oglądaliśmy chociażby Albanię czy Walię. Podobnie jest z mundialem, który stopniowo się poszerza i niedługo na MŚ pojadą Dzieci z Bullerbyn. Honor byłej federacji podtrzymują Czesi, którzy od rozpadu Czechosłowacji ani razu nie opuścili Euro, a mało brakowało, by w 1996 roku powtórzyli sukces sprzed 20 lat. Wtedy w finale zatrzymali ich Niemcy, a akcja z ostatnich minut tamtego starcia do dziś powoduje ból serca niejednego naszego sąsiada z południa.
Tamta generacja piłkarzy – z Poborskym, Kuką czy Radą – była ostatnich tchnieniem klasowej drużyny. Do kolejnego niezwykle udanego Euro przetrwała tylko trójka z nich – Poborsky, Smicer i Nedved (każdy zagrał na Wembley w ’96). Niemal dekadę później na portugalskich mistrzostwach Czesi doszli do półfinału, gdzie przegrali skromnie 0:1 z Grecją. Ostatnie wielkie pokolenie czeskiej piłki zostało uśmiercone golem Dellasa w piętnastej minucie dogrywki. Skończyło się pokolenie, które wzrastało na micie mistrzostw z ’76. I choć wydawało się, że roczniki, które będą dojrzewać na kanwie sukcesu z Portugalii, przejmą pałeczkę w sztafecie, to jednak futbol zza naszej południowej granicy przegrał ze zmieniającym się światem.
Czesi od lat bazowali bowiem na swoim usportowieniu. Każdy dzieciak uprawiał sport – jeśli nie grał w piłkę, to grał w hokeja. Jeśli nie grał w hokeja, to grał w piłkę. Jeśli nie interesował go ani hokej, ani piłka, to tak czy siak chodził na liczne i dobrze prowadzone lekcje wychowania fizycznego. Siedmioletni Czech był bardzo dobrze rozwinięty przez sporty wszelakie – od wspomnianej piłki nożnej i hokeja, przez piłkę ręczną i koszykówkę, na basenie skończywszy.
Piszemy „był”, bo – jak diagnozują to czescy trenerzy i mądre głowy zajmujące się kryzysem tamtejszego futbolu – czeska młodzież uciekła w inny świat. Wirtualne życie, komputery i telefony sprawiły, że poziom sprawności ogólnej nie jest już tak dobry. Stracili „klasę średnią sportową”, z której wychodziły jednostki wybitne. Jeśli u nas mówi się, że szkolenie podwórkowe zanikło i przez to nie mamy już tak dobrej reprezentacji, to Czesi odczuli to jeszcze mocniej.
Gdybyśmy oceniali dorobek reprezentacji od 1994 roku do dziś, to pewnie jako stronę, która lepiej poradziła sobie po rozwodzie, wskazalibyśmy czeską. To Czesi zdecydowanie częściej grali na wielkich imprezach, niemniej wydaje się, że lepsze perspektywy widnieją u Słowaków. To oni szybciej zrozumieli istotę systemowego szkolenia, to oni mają więcej zawodników z potencjałem klasy europejskiej. Jedyne, co może ich ograniczać, to słaba liga i słaba sytuacja ekonomiczna.
Mówimy tutaj o lidze, która jeszcze w zeszłym roku z tytułu praw telewizyjnych kasowała nieco ponad milion euro. Nie, nie na zespół – milion euro z hakiem do podziału na wszystkie zespoły. Duże pieniądze w lidze słowackiej można zarobić tylko w Slovanie Bratysława, który może oferować piłkarzom kontrakty na poziomie takiego Lecha Poznań. Natomiast w Żylinie zarabia się już zdecydowanie gorzej. A w Spartaku Trnava do niedawna najlepiej opłacani piłkarze inkasowali maksymalnie 10 tys. euro. W tych warunkach jedyną możliwą filozofią budowy klubu jest – znajdź, wychowaj, sprzedaj. – Generalnie cała liga nastawia się na promowanie, a budżety tworzą środki ze sprzedaży zawodników. Kluby wręcz dąży do tego, żeby w danym okienku transferowym sprzedać jak najwięcej zawodników. Odkąd jestem w Zemplinie to w w każdym okienku ktoś odchodzi. Za każdym razem są to transfery gotówkowe. Im większy klub się zgłasza, tym więcej można zarobić – mówił nad ostatnio Gerard Bieszczad, bramkarz Zemplina Michalovce.
Paweł Zimończyk, menadżer dobrze rozeznany w tamtejszym rynku, tłumaczył tę sytuację tak: – W związku z tym, że dobry okres miała ostatnio słowacka młodzieżówka, łatwiej było sprzedawać zawodników za wysokie kwoty. Nie wiem, jak teraz będzie, bo wydaje mi się, że po tym sezonie na pewno nie dojdzie do takich transferów, jak Hancko czy Mraza, ale w rocznikach 2000 czy 2001 jest paru wyróżniających się zawodników. Laszlo Benes odchodził z Żyliny za 6,5 miliona euro. Nie jest też tajemnicą, że jeżeli z Fiorentiny przyjdą wszystkie bonusy, to transfer Davida Hancko zamknie się w kwocie prawie 5 milionów euro, Mraz z kolei kosztował ponad 2. Trenczyn też sprzedał Matusa Bero do Trabzonsporu za prawie 3 miliony i tak dalej, i tak dalej.
Słowacka federacja wraz z ministerstwem sportu stworzyła też system skautingu i szkolenia młodzieży, który wkrótce ma przynieść pierwsze efekty. Dwanaście akademii w kraju dostaje co roku 90 tys. euro, podlegają one ścisłemu nadzorowi, muszą poddać się szeregowi wymagań licencyjnych. – Zawodnicy wychodzący z Żyliny i Trenczyna na poziomie przygotowania fizycznego, taktycznego i mental coachingu są wytrenowani na poziomie zachodnim. Jeśli spojrzymy jednak na całą resztę, to kluby działają od przypadku do przypadku. Dobrą akademię bramkarską ma jeszcze Spartak Trnawa. Prym zdecydowanie wiodą jednak Żylina i Trenczyn, a elementem łączącym jest Adrian Gula, który w tym pierwszym klubie wspólnie z prezesem klubu stworzył świetną akademię – wyjaśnia Zimończyk.
Na efekty tej pracy Słowacy muszą jeszcze poczekać, ale już dziś wyróżniający się młodzi piłkarze ze Słowacji robią kariery na zachodzie. Milan Skriniar to jeden z najlepiej zapowiadających się stoperów na świecie, o Stanislava Lobotkę wkrótce będą toczyć bój czołowe kluby świata, a i wydaje się, że Ondrej Duda nie powiedział jeszcze ostatniego słowa w Bundeslidze. Do tego w reprezentacji wciąż grają Martin Skrtel (niedawno rozegrał setny mecz w drużynie narodowej), Marek Hamsik, Robert Mak czy Martin Dubravka. Tak wyglądało zestawienie klubów słowackich reprezentantów z ostatniego meczu przeciwko Ukrainie (4:1): Newcastle – Hertha, Fenerbahce, Inter, Fiorentina – FC Kopenhaga – Real Salt Lake Sity, Napoli, Trabzonspor, Zenit – Nuernberg. Biorąc pod uwagę, że – według rankingu UEFA – mówimy tutaj o 31. lidze Europy, to źle to nie wygląda. Słowacy mają sposób na to, by gonić kraje większe i bogatsze od siebie, natomiast wciąż poważną barierą dla nich jest ekonomia.
Ekonomiczna bariera nie wiąże za to Czechów. Oni regularnie grają w europejskich pucharach, a ponadto czołowe kluby w kraju mają bogatych właścicieli. Oni wydają na transfery kasę, o której kluby z polskiej Ekstraklasy mogą pomarzyć. Tego lata Slavia Praga wydała ponad trzy miliony euro na Petera Olayinkę i o milion mniej na Alexandru Balutę. Rok temu Sparta rzuciła za Nicolae Stanciu, Tala Ben Haima, Semiha Kayę i kilku kolejnych piłkarzy łącznie 15 milionów euro. Do tego dochodzą jednorazowe, aczkolwiek wciąż przynajmniej milionowe wysoki Vitorii Plizno czy Jablonca.
Czechów i Słowaków w rankingu UEFA dzieli aż czternaście miejsc (Czesi mają 17. ligę w Europie), natomiast w rankingu FIFA – co dość zaskakujące – Słowacy zajmują miejsce 28., a Czesi ledwie mieszczą się w pięćdziesiątce i plasują się na 48. pozycji. Całkiem silna liga w przypadku Czechów nie ma żadnego przełożenia na drużynę narodową. Zresztą rodzimych ligowców w kadrze jest niewielu – ich liczba waha się od czterech do sześciu w zależności od czasu powołań, ale żaden z nich nie odgrywa wielkiej roli w reprezentacji. Liga czeska i reprezentacja Czech to jakby dwa osobne byty, które nie oddziałują na siebie wzajemnie. O ile naszym sąsiadom ligi możemy zazdrościć, o tyle reprezentację mamy na zbliżonym poziomie. Napisalibyśmy „być może nawet lepszym poziomie”, ale ostatni sparing pokazał, że wcale to nie jest takie oczywiste.
Czesi tęsknią za kadrą pełną liderów – za kadrą z Nedvedem, Poborskym, Smicerem, Grygerą, Kollerem czy nawet Barosem, którego po Euro 2012 spotkała fala krytyki. Dziś liderem tej kadry ma być Patrick Schick, ale ten 22-latek w tym sezonie zdobył w Romie zaledwie jedną bramkę. Nadzieją na lepszy okres ma być też Jakub Jankto, ale i on nie ma pewnego miejsca w składzie Sampdorii. Poza nimi w kadrze na aktualne mecze reprezentacji nie ma żadnego piłkarza urodzonego w roczniku 1996 i młodszym.
Federacja próbuje wpływać na to, by Czechy produkowały więcej piłkarskich talentów. Związek piłkarski inspiruje się modelem niemieckim, ale z uwagi na opór środowiska i mały budżet ich możliwości są ograniczone. Dwa lata temu powstał projekt akademii regionalnych. Federacja określiła zasady zatrudnienia trenerów, wspomogła organizację internatów i w tychże szkółkach zdolni chłopcy z regionu szkolą się do ukończenia piętnastu lat. Takich akademii powstało osiem i ściśle współpracują one z klubami z HET Ligi. Z uwagi na krótki czas trwania tego projektu trudno ocenić jego efekty, ale to na pewno jeden z ważniejszych kroków do poprawy stanu czeskiej piłki reprezentacyjnej. Liga, choć ma swoje problemy, na tle Europy wygląda przyzwoicie. Tylko w tym sezonie w Lidze Mistrzów gra Vitoria Plizno, Slavia ma realne szanse na wyjście z grupy Ligi Europy, a bez szans na awans do fazy pucharowej LE jest już Jablonec. Niemniej z sukcesami Czechów w europejskich pucharach ani Polska, ani Słowacja nie ma się co równać. W XXI wieku czeskie zespoły grały przynajmniej w fazie grupowej Ligi Mistrzów dziewięciokrotnie. Słowackie drużyny – dwukrotnie. Polskie – raz.
Po rozpadzie Czechosłowacji Słowacy na pewno zostali nieco w tyle (w wyjściowej jedenastce z 1978 roku więcej było właśnie Słowaków), natomiast ich ostatnie działania pozwalają wierzyć w to, że w niedalekiej przyszłości dorównają Czechom pod względem jakości ligi. Wydaje się, że reprezentację – przynajmniej na ten moment – mają silniejszą od swoich niedawnych rodaków. Natomiast jeszcze dziś mogą spaść do dywizji C w Lidze Narodów. O wszystkim zdecyduje wieczorny bezpośredni mecz między nimi a Czechami. Gospodarzom wystarczy remis, Słowacy muszą wygrać, by utrzymać się w drugiej dywizji. Bukmacherzy delikatnych faworytów widzą w Czechach (kurs w Totolotku – 2,45 na Czechów, 3,00 na Słowację; kurs w LV Bet – 2,25 na Czechów, 3,25 na Słowację), natomiast naszym zdaniem w Federalni Derby warto postawić na Słowaków, dla których sukcesy kadry są głównym pocieszeniem w świecie piłki. Czesi i tak mogą być zadowoleni z tego, że być może przyjdzie im oglądać dwie swoje drużyny na wiosnę w europejskich pucharach.
DAMIAN SMYK
fot. Newspix.pl