Wśród kibiców – gasnący entuzjazm, eskalujące zniechęcenie. Wśród piłkarzy – wyraźne zagubienie. U selekcjonera – niepokojąca, drażniąca, cisnąca się w nozdrza woń samozadowolenia, do którego nie ma przecież najmniejszych podstaw. To dość niepokojąca mozaika wrażeń, jaką można było sobie poukładać w głowie podczas wczorajszego starcia Polski z Czechami. Podczas i zaraz po jego zakończeniu, słuchając wypowiedzi kadrowiczów, kulawo usprawiedliwiających kolejną porażkę. Fatalna passa trwa i z trybun Stadionu Energa w Gdańsku nie było widać jej końca.
A co było widać?
Cóż, punkt widzenia jak zwykle zależy od punktu siedzenia. Jerzy Brzęczek zauważył przede wszystkim świetną, znakomitą, fenomenalną, zjawiskową reakcję zespołu po straconej bramce. Większość widzów dostrzegła – niestety – reprezentację, w której wszystko jest w tej chwili odwrócone do góry nogami. Liderów, którzy, zamiast ratować wynik, zawodzą. Trenera, który, zamiast proponować konkretny pomysł na grę, totalnie zabłądził i przyznają to niemalże expressis verbis jego podopieczni.
– Musimy iść kroczek po kroczku. Zacząć od nauki umiejętnego wyprowadzania kontry, od gry w obronie. Jak to zacznie działać, wtedy podszlifować atak pozycyjny – pouczał po meczu Robert Lewandowski.
Całą tę bryndzę widziały trybuny, które, zamiast dopingować, szydziły i… milczały.
Milczący stadion do rzadkość, nawet w krajach, gdzie widzowie traktują mecze piłkarskie niczym teatralne spektakle. A jednak wczoraj zdarzały się w Gdańsku takie momenty, że można było usłyszeć burczenie w brzuchu sąsiada i wyłowić uchem bzyczenie komara, szwendającego się trzy rzędy niżej. Coś drgnęło dopiero w końcówce, gdy biało-czerwoni rzucili się w szaleńczy pościg za przyjezdnymi.
Wtedy faktycznie zrobiło się głośniej, ale poza tym – raczej grobowa atmosfera. Piłkarzom gości nogi z pewnością nie zadrżały, kolana się od hałasu nie ugięły.
Na początek skupmy się może właśnie na kibicach, ponieważ biało-czerwony tłum zgromadzony wewnątrz bursztynowej areny, pomimo bardzo korzystnych cen biletów, nie zdołał wypełnić stadionu po brzegi. Najtańsze wejściówki kosztowały nawet 20 złotych, a jednak frekwencja wyniosła niecałe 35 tysięcy fanów. Do kompletu dość daleko. To gorszy wynik niż podczas meczu Polski z Grecją w 2015 roku, choć bilety były wówczas droższe. Ale i nastrój wokół kadry panował zgoła odmienny. Eliminacje do mistrzostw Europy we Francji rozbudziły apetyty na reprezentację, sromotne porażki w Lidze Narodów tenże apetyt wygasiły.
Ogień – zgodnie z piosenką Miry Kubasińskiej – jeszcze się tli. Ale coraz słabiej.
PZPN przez ostatnie lata wypracował na tyle mocną pozycję marketingową, że zainteresowanie meczami reprezentacji Polski wobec słabszych rezultatów nie spada drastycznie, na łeb i na szyję. Kadra to dalej jest określona marka. Ludzie wciąż lubią narodową drużynę, chętnie podkreślają sympatię do konkretnych zawodników, ze szczerego serca życząc im przełamania złej serii. Dało się to odczuć w rozmowach z kibicami. Dzieciaki naprawdę marzą, żeby obejrzeć w akcji swoich idoli. Wiąże się z tym wszystkim dużo ciepłych, fajnych emocji, a 35 tysięcy widzów to nadal przyzwoita frekwencja. Choć żółtawo-zielonkawe prześwity, oznaczające puste siedzonka, zdecydowanie rzucały się wczoraj w oczy. Zwłaszcza w pierwszej połowie, na którą nie wszyscy kibice w ogóle dotarli o czasie, przede wszystkim z powodu makabrycznych korków na drodze dojazdowej do stadionu.
Tym bardziej strach pomyśleć, co by było, gdyby utrzymano cennik ze sparingowego starcia z Irlandią, gdy najtańsza wejściówka na wrocławski stadion kosztowała aż 70 złotych.
– Tyle byśmy raczej nie zapłacili – przyznaje pan Marek, który na stadion zabrał żonę i syna. – Jesteśmy z okolic Trójmiasta. Staramy się zawsze chodzić na mecze reprezentacji, jeżeli odbywają się w Gdańsku. To jest zawsze takie fajne, rodzinne wydarzenie, syn czeka na te mecze. Sam chce bardzo być bramkarzem, jest fanem Szczęsnego. Dlatego dzisiaj było trochę rozczarowania, że trener jednak postanowił zmienić bramkarza. Ale nie narzekamy. Chociaż ostatnio kadra na pewno nie gra tak, jak się tego oczekuje, więc gdyby bilety były droższe, no to – tak jak mówię – dwa razy byśmy się zastanowili. Taki mecz to fajna sprawa, ale cena musi być odpowiednia. Do tego jest dojazd, jakiś napój. Zbiera się.
– My jesteśmy dzisiaj pierwszy raz. Nie będę ukrywał, że cena biletów była kusząca – przyznaje pan Tomasz, który do Gdańska, wraz z partnerką, przyozdobioną biało-czerwony wiankiem, przyjechał z Kartuz. – Wrażenia przed meczem na pewno bardzo pozytywne. Przepiękny stadion, wszędzie bardzo biało-czerwono. Teraz liczymy po prostu na dobre widowisko, żeby nasz debiut na meczu reprezentacji Polski zakończył się zwycięstwem. Chcemy przynieść szczęście chłopakom, niech się przełamią, bo ostatnio było coś słabo.
Stadion w Gdańsku jak zawsze malowniczy.
– Dużo sobie po dzisiejszym meczu nie obiecujemy, jeżeli pyta pan o wynik. Tak się składa, że ja nie opuściłem jeszcze chyba żadnego meczu kadry w Gdańsku – opowiada pan Grzegorz z Gdyni, na stadion podążający z synami. – Czy by było drożej, czy taniej, tak czy owak pewnie byśmy przyjechali. Ostatecznie to są nasi biało-czerwoni, prawda? Trzeba powiedzieć, że grając tutaj nigdy nas jakoś specjalnie, że tak powiem, nie rozpieszczali, ostatnio z Latynosami też to kiepsko wyglądało, pamiętam. Ale będziemy dopingować, będziemy walczyć razem z nimi. Coś się w tej kadrze zmienia i trzeba być dobrej myśli.
– Liczę, że dzisiaj wygramy, inne opcji nie ma! – ekscytuje się pani Maria, na meczu z przyjaciółką. – Dla mnie to będzie drugi w życiu mecz reprezentacji Polski na żywo, dla koleżanki pierwszy. Na pewno są duże emocje, chociaż jakoś tutaj na razie spokojnie i cicho. Liczymy, że zaraz się atmosfera rozkręci!
Pani Maria stanowiła jednak raczej odstępstwo od reguły – jeżeli chodzi o wynik, optymistów było rzecz jasna więcej, ale u niewielu kibiców dało się zauważyć równie euforyczny nastrój. Tłum podążający na stadion był raczej spokojny, stonowany, żeby nie powiedzieć – niemrawy. Dziewczyny wyposażone w farbki i pędzle długo borykały się z kłopotami, żeby znaleźć chętnych na pomalowanie buzi w narodowe barwy. Jedna z nich musiała zmienić pozycję, bo, choć stanęła przy jednym ze strategicznych przejść dla pieszych, nie była w stanie kogokolwiek skusić.
– Jak ci idzie? – zapytała napotkaną po drodze koleżankę.
– Trzydzieści złotych już mam. Szał – odparła z przekąsem ta druga.
*
Podopieczni Jerzego Brzęczka nie dali w starciu z Czechami wielu powodów ku temu, by na ich kolejny mecz pofatygowało się więcej kibiców. I to w dodatku w znacznie bardziej szampańskich nastrojach. Nie licząc kilku niezłych akcji skrzydłami, które podnieciły trybuny, widzowie niewielu doczekali się momentów skłaniających ku temu, by poszaleć z radości i dać upust pozytywnym emocjom. Doszło nawet do tego, że gwizdami nagradzano kolejne zagrania Roberta Lewandowskiego, a jeden z kuriozalnych przerzutów kapitana, chybiony o kilkadziesiąt metrów, wywołał wręcz salwy śmiechu.
Z jednoznacznie pozytywną reakcją spotkało się tylko wejście Kuby Błaszczykowskiego. Ten facet się nigdy sympatykom biało-czerwonych nie znudzi, to pewne jak w banku.
Kuba melduje się na murawie, trybuny momentalnie ożywają.
Najsympatyczniejsze obrazki można było chyba obserwować wokół strefy mixed zone, gdzie po spotkaniu zgromadziły się tłumnie dzieciaki. Abstrahując już od skandalicznego sposobu, w jaki tabun maluch nawołuje swoich ulubieńców („Grosicki! Lewandowski! Szczęsny!”… czyżby jedna z żelaznych, podwórkowych zasad: „po nazwisku to po pysku” przestała z biegiem lat obowiązywać?), najmłodsi kibice to chyba jedyni widzowie, na których niekorzystny rezultat nie zrobił najmniejszego wrażenia. Szczególnie uszczęśliwiony był jeden chłopiec, który na bilecie pozbierał autografy prawie wszystkich reprezentantów, na czele z tymi najsłynniejszymi. Całą drogę w kierunku parkingu spędził na opowiadaniu swojemu tacie o tym, jak oprawi swój bezcenny artefakt w ramkę, gdzie go powiesi i komu się tym pochwali.
Sukcesu marketingowego odniesionego wśród najmłodszych mogą sobie zatem w związku powinszować. Dzięki takim kibicom moda na reprezentację jeszcze długo nie przeminie, choć Jerzy Brzęczek robi naprawdę wiele, żeby wkrótce trafił ją szlag. Selekcjoner reprezentacji Polski wydaje się być w tej chwili człowiekiem dość szczelnie odciętym od rzeczywistości, co rzuca się w oczy na wszystkich etapach jego pracy.
Po pierwsze – na etapie selekcji, kiedy z uporem godnym lepszej sprawy powołuje do kadry przeciętnych zawodników z bardzo słabej ligi, jaką jest ekstraklasa, ignorując jednocześnie wyróżniających się graczy z lig mocniejszych. Efekt jest taki, że dwóch lewych obrońców z polskiej ligi – Matynia i Pietrzak – siedzi na ławce, bo strach ich wypuścić na boisko, a na lewej stronie defensywy gra, zresztą z zaskakująco nędznym skutkiem, nasz najlepszy prawy obrońca. Coś tu nie pykło. Po drugie – selekcjoner gubi się na etapie przygotowania meczowej strategii, zmiennej jak w kalejdoskopie. We wczorajszym starciu najwięcej dobrego w ofensywie zademonstrowali wszakże wspominani już skrzydłowi, Frankowski z Grosickim, choć Brzęczek dopiero co… testował taktykę bez skrzydeł, a z „Grosika” na moment w ogóle zrezygnował.
Po wtóre – na etapie prowadzenia meczu. Przedziwnym widowiskiem są szaleńcze podrygi selekcjonera przy linii bocznej. Jak się tam sroży, wywrzaskuje, podskakuje, wścieka, gestykuluje. Co nie ma żadnego przełożenia na boiskowe wydarzenia i można się chyba nawet pokusić o teorię, że jest przez zawodników zwyczajnie ignorowane.
Po takim meczu to tylko się urżnąć na smutno.
Trudno się jednak takim wybuchom emocji dziwić, bo Brzęczek naprawdę chciał wczoraj wygrać. W kuluarach dość otwarcie się mówiło, że mecz z Czechami – choć sparingowy – został potraktowany przez reprezentację absolutnie na serio, jak mecz o punkty. Ba, potraktowano go nawet poważniej niż mecze Ligi Narodów, które naprawdę toczyły się o stawkę. Fatalna passa spotkań bez zwycięstwa jest odmieniana w biało-czerwonym obozie przez wszystkie przypadki i przeciętna reprezentacja Czech jawiła się jako idealny rywal na przełamanie. Nie licząc eksperymentalnego zestawienia defensywy w związku z kontuzją Kamila Glika i szansą dla Łukasza Skorupskiego, wystawiony wczoraj skład miał być już szyty na miarę eliminacji. Trener dokonał zresztą tylko trzech zmian w trakcie meczu, a od deski do deski wystąpił Robert Lewandowski, co w sparingach zdarza mu się od wielkiego dzwonu.
Starcie z Czechami to naprawdę nie był dla Brzęczka zwyczajny test-mecz i kolejny poligon doświadczalny, kolejne dziewięćdziesiąt minut badań i prób. To miał być poważny sprawdzian galowego zestawienia ofensywy. I klasówka została oblana z kretesem, nawet biorąc pod uwagę kilka niezłych ataków, po których wykazać musiał się Jiri Pavlenka.
Niezły z tego ostatniego showman, swoją drogą. Kilka razy pofrunął między słupkami w sposób naprawdę spektakularny. Trudno było z perspektywy trybun ocenić, czy przypadkiem nie rzuca się „na notę”, ale wyglądało to imponująco i zapadło w pamięci. Kozak.
*
Największym problemem trenera Brzęczka wydaje się być to, że trochę odfrunął, a teraz boleśnie opada na ziemię. Uwierzył, iż wraz z objęciem posady selekcjonera reprezentacji Polski spłynęła na niego z automatu jakaś boska wizja. Stąd mnóstwo zdumiewających koncepcji, szokujących decyzji kadrowych i stąd jesień reprezentacji Polski okaże się prawdopodobnie czasem zmarnowanym. Zmarnowanym na eksperymenty, z których nie wyniknie po prostu nic, a szkoleniowiec biało-czerwonych już teraz zaczyna powolutku dryfować w stronę pomysłów swojego poprzednika.
Nie ma innego wyjścia. Zawodnicy po prostu nie kupili, nie zrozumieli, nie zaakceptowali jego autorskiego pomysłu na grę. Piłkarzy zmienić selekcjoner nie może, przynajmniej nie wszystkich, więc po prostu zmienił pomysł. Na zdecydowanie bardziej „nawałkowaty”.
Bo spójrzmy choćby na drugą linię. Pojawił się Mateusz Klich – i słusznie, wczoraj był chyba najlepszy na boisku w zespole gospodarzy, jako jedyny grał odważnie pod presją – w miejsce Karola Linettego. Czy poza tym coś się zmieniło? Robert Lewandowski wciąż narzeka na zbyt mało szans do strzelenia gola, Piotr Zieliński wciąż niczego partnerom nie kreuje, Grzegorz Krychowiak wciąż dostojnie człapie w okolicach koła środkowego. A cała gra wciąż jest oparta w głównej mierze na ułańskich szarżach skrzydłowych. Wypisz, wymaluj reprezentacja Nawałki, odkąd przestała grać 4-4-2 wobec kontuzji Milika. Te same problemy, tylko atutów jak gdyby mniej i dobrej organizacji w defensywie ze świecą szukać.
Selekcjoner – wbrew pozorom – nie zarządził ostatecznie żadnej wielkiej przemiany. Żadnego radykalnego odmłodzenia, żadnych drastycznych reform. Krótko mówiąc – chciał rewolucji, spróbował ewolucji, wyszło mu cofnięcie się w rozwoju o ładnych pięć lat.
Jerzy Brzęczek: – Zdajemy sobie sprawę, że najwięcej do poprawy jest w defensywie. W każdym z pięciu meczów traciliśmy przynajmniej jedną bramkę. Gra w obronie to nasz największy kłopot. Ale jak ktoś spojrzy, zobaczy, że w ciągu dwóch lat defensywa kadry zmieniła się nie do poznania. Kontuzje leczy kilku zawodników i nie są w stanie nam pomóc. Ale powtarzam: po dzisiejszym meczu jestem spokojny. Wierzę, że na wiosnę – w eliminacjach do Euro 2020, które są naszym najważniejszym celem – kadra będzie skuteczna w ataku i w obronie.
– Zawsze, jeżeli drużyna przegrywa, mogą być powody do niepokoju. Ale patrząc na to, jak prezentowaliśmy się w drugiej połowie, po jakim prostym błędzie straciliśmy bramkę, jestem spokojniejszy. Gra, zaangażowanie, determinacja, złość. To wszystko dziś było, w moim odczuciu to bardzo duży plus. Sprawia, że jestem pozytywnie nastawiony – powiedział Jerzy Brzęczek na pomeczowej konferencji.
Jerzy Brzęczek nie sygnalizował przesadnego niezadowolenia podczas konferencji prasowej.
Złość po utracie bramki. Za to można reprezentację Polski pochwalić po kilku miesiącach prób i testów. Brzmi to trochę tak, jak gdyby kadra oduczyła się wszystkiego, co zapewniło jej awans na mundial, bo reprezentacja Nawałki – cokolwiek powiedzieć o dziadowskim mundialu – miała do zaoferowania jednak trochę więcej niż „złość”. Co to w ogóle za zaleta, próba odrobienia strat i wyrównania stanu meczu? To można zachować się inaczej, będąc reprezentantem Polski?
I – co gorsza – wypowiedzi piłkarzy zdają się to wszystko potwierdzać. W mixed zone wypowiadali się w takim tonie, że można było pomyśleć, iż pierwszy raz widzą się na oczy. Po wpadkach z Włochami i Portugalią podkreślano przede wszystkim klasę rywali. Po porażce u siebie z przeciętną reprezentacją Czech trochę nie wypadało zastosować takiej linii obrony, więc padło na nieszczęsny „brak zgrania”.
Robert Lewandowski: – Ta porażka boli. Były sytuacje do strzelenia bramki, w pierwszej połowie trochę za długo badaliśmy, co sami możemy zdziałać. Dopiero po stracie bramki zaczęliśmy grać tak, jak powinniśmy. Wtedy zaczęliśmy utrzymywać się przy piłce i stwarzać sytuacje. Zabrakło kropki nad „i”. Gdyby wpadła pierwsza bramka, poszłoby nam później dużo łatwiej. Mam nadzieję, że w najważniejszych meczach – w eliminacjach – szczęście już dopisze.
– Nie oszukujmy się – nie zaczniemy nagle grać doskonałym atakiem pozycyjnym. Musimy iść kroczek po kroczku. Zacząć od umiejętnego wyprowadzania kontry, od gry w obronie. Jak to zacznie działać, wtedy podszlifować atak pozycyjny. Taka jest piłka, przewrotna. Jesteśmy w takim momencie, że nic nam nie przychodzi łatwo, wręcz przeciwnie, ale nie możemy się poddawać. Musimy pracować dalej i wyciągać wnioski z porażek.
– Nazbierało się już trochę tych meczów, w których nie zdołaliśmy odnieść zwycięstwa. Ale nie można przecież oczekiwać, że jeżeli nagle wrócimy do poprzedniego systemu gry, to wszystko będzie wyglądało jak kiedyś. Potrzebujemy cierpliwości, potrzebujemy konsekwencji. Tak naprawdę potrenowaliśmy może ze dwa razy i musieliśmy zagrać. Niestety – futbol polega też na grze bez piłki. Trzeba potrenować, kiedy dojść do przeciwnika, a kiedy mu odpuścić. Tego czasu było za mało. Idealnie nie jest, ale ten mecz na pewno dał nam dużo. Mam nadzieję, że to był taki pierwszy krok, zrobiony już w dobrą stronę, w kierunku powrotu do formy.
– Gra co chwilę w nowym ustawieniu obrony wpływa na całą drużynę. Chłopaki się starają, próbują, ale nie ma żadnej drużyny na świecie, która cały czas by zmieniała skład defensywy i czuła się przy tym pewnie. Potrzeba czasu i takich przetarć jak dzisiaj. Rozumiemy, że kibice są zniecierpliwieni, ale my nie mamy do tego prawa.
Kamil Grosicki: – Kolejny mecz przegrywamy. Nad tym zespołem od jakiegoś czasu wisi jakaś klątwa, bo stwarzamy sytuacje, ale nie potrafimy ich wykorzystać, tracąc jednocześnie kuriozalne bramki. Czy to w meczu z Włochami, czy to w meczu dzisiejszym. Ale wierzę, że się podniesiemy i nadejdą lepsze czasy.
Kamil Grosicki w pierwszej połowie szarpał, w drugiej – klasycznie – osłabł i fatalnie dośrodkowywał.
– Będziemy to spotkanie analizować. Potrzebujemy zwycięstwa na przełamanie. Coś zdecydowanie nad nami wisi, skoro nie potrafiliśmy wygrać nawet z zespołem będącym w naszym zasięgu, bo tak to trzeba nazwać. Źle weszliśmy w drugą połowę, ale po utracie bramki staraliśmy się grać, atakować, sytuacje do strzelenia gola były.
– Nie pamiętam, czy kiedykolwiek graliśmy w takim ustawieniu jak dzisiaj. Młodzi chłopcy starają się grać jak najlepiej – wygrywamy i przegrywamy razem. Siłą naszej drużyny jest kolektyw.
Marcin Kamiński: – Nasza gra w obronie nie wyglądała najlepiej, zwłaszcza w pierwszej połowie. Pozwalaliśmy przeciwnikom na zbyt dużo, za łatwo przedostawali się pod naszą bramkę. Wiemy, że ten element możemy poprawić. Tym bardziej, że po przerwie, poza sytuacją, w której strzelili nam gola, nie pozwoliliśmy im na zbyt wiele.
– W tym ustawieniu trenowaliśmy dwa dni, ale wszystko weryfikuje mecz. Potrzeba nam czasu, żebyśmy złapali automatyzmy. Nasza gra od pierwszych minut nie wyglądała tak, jak byśmy sobie tego życzyli. Wiemy jednak dobrze co jest przed nami i robimy wszystko, aby było jak najlepiej. To nie jest tak, że nie stwarzamy sobie sytuacji. Brakuje nam przełamania, wyjścia na prowadzenie w meczu. Mieliśmy swoje sytuacje i to nie te z kategorii średni, ale bardzo dogodnych.
– Przy bramce wydawało mi się, że tę piłkę wybijemy. Nie mnie to oceniać, to Janek był w tej sytuacji, ja nie mogę o tym powiedzieć za dużo. Na pewno mogliśmy zachować się lepiej. To była prosta piłka za nasze plecy – wiedzieliśmy, że Czesi lubią tak grać.
*
Analizując te wszystkie wypowiedzi, zionącą z nich bezradność i pozorowany optymizm – naprawdę trudno na projekt „reprezentacja Polski pod wodzą Jerzego Brzęczka” patrzeć z nadzieją na eliminacyjny sukces. Podobnego zdania była większość kibiców opuszczających wczoraj stadion, bo niezadowolenie w niektórych przypadkach naprawdę sięgało zenitu. Nawet nie z uwagi na wynik, tylko marny styl.
Być może ta kadra faktycznie potrzebuje tylko jednego, spektakularnego zwycięstwa na przełamanie i wtedy maszyna ruszy, tak jak za kadencji Jerzego Engela. Trudno jednak będzie to przełamanie znaleźć, jeśli w starciu z Portugalią dojdzie do kolejnej klęski. Atmosfera w reprezentacji już dziś sprawia wrażenie słabej, wkrótce może spaść do poziomu fatalnej. A naiwna wiara młodych kibiców to chyba trochę zbyt mało, żeby udało się utrzymać sympatyczną aurę wokół drużyny narodowej, która pozytywnej aury wokół siebie po prostu potrzebuje.
Na razie Jerzy Brzęczek i jego podopieczni mają nam do zaoferowania tylko krzepiące poklepanie po plecach i zapewnienie, że „będzie lepiej”. Przydałoby się jak najprędzej powody do optymizmu zaprezentować na murawie.
Michał Kołkowski
fot. Michał Kołkowski, 400mm.pl