Dwa gole na mundialu w Brazylii, dziesiątki trafień w lidze portugalskiej, głośny transfer do Atletico Madryt. Jeszcze trzy, cztery lata temu Jackson Martinez był jedną z najgorętszych dziewiątek występujących w Europie. Później, za rekordową kwotę odstępnego, trafił do Chin. I słuch po nim zaginął…
Pora na dramatyczne werble.
Brzmi to wszystko jak scenariusz filmu grozy, ewentualnie ponure losy więźnia politycznego, ale właśnie tak potoczyły się pokrętne ścieżki kariery kolumbijskiego (niegdyś) super-snajpera. Gdy w 2015 roku Diego Simeone, herszt czerwono-białej bandy z Madrytu, zapragnął mieć Martineza w swojej ekipie do zadań specjalnych, mogło się wydawać, że napastnik trafił wprost idealnie. Że czeka go kariera na miarę Radamela Falcao, który do stolicy Hiszpanii również przyfrunął prosto z Porto. I bardzo szybko przepoczwarzył się z napastnika bardzo dobrego w napastnika znakomitego. El Tigre miał być drogowskazem, Diego Costa wzorem, Simeone mentorem.
Wyszła z tych pięknych wizji dupa i to w dodatku z majonezem. Martinez nigdy nie dostosował się do filozofii trenerskiej Cholo, choć w teorii miał ku temu wszelkie atrybuty. Jednak nawet więksi od niego lądowali na ławce rezerwowych, kiedy tylko charyzmatyczny szkoleniowiec dostrzegał w ich postawie jakiekolwiek niedostatki. Niekoniecznie czysto piłkarskie – przede wszystkim te związane z zaangażowaniem, agresją, pracą w defensywie, aktywnością w pressingu. Jackson nie sprawdził się jako kompan Antoine’a Griezmanna. Nie mógł się odnaleźć w stylu innym niż ten, w którym tak doskonale się czuł, grając w Portugalii.
– Wszyscy widzieliśmy, że Jackson do nas nie pasował ze względu na swoje podejście do pracy – cierpko komentował to później Gabi, lider w szatni Los Colchoneros.
Z kolei w Porto Kolumbijczyk był nie do powstrzymania. Kiedy tam trafił w 2012 roku, również musiał się mierzyć z porównaniami do swojego wybitnego rodaka. Tak to już bywa, kiedy jesteś dziewiątką z Kolumbii i kroczysz ścieżką wydeptaną przez Falcao. Od ciągłych porównań nie sposób umknąć. – Kiedy tu trafiłem, ludzie dużo gadali. Mówili, że tak dobry jak Radamel nie będę nigdy – wspominał Martinez w jednym z wywiadów. – Tak naprawdę, to nie zwracałem na to uwagi. Starałem się tylko osiągać kolejne cele. Z boską pomocą, wszystko idzie dobrze.
Warto zwrócić uwagę na to ostatnie spostrzeżenie. Hiszpańskie media raportowały, że koledzy z Atletico mieli również do napastnika pretensje o to, że bardziej ufa Bogu niż własnym umiejętnościom, lekko przeginając z ostentacyjną religijnością. I nie potrafi udźwignąć presji oczekiwań, jakie nałożono na niego w nowym klubie.
Jednak rzeczywiście, do pewnego momentu kariery szło mu doskonale, choć do Europy trafił stosunkowo późno. Dopiero w wieku 25 lat zaczął błyszczeć w lidze meksykańskiej i tam wyłowili go swoim czujnym wzrokiem wszędobylscy skauci z Portugalii. Wylądował na Starym Kontynencie z bagażem życiowych doświadczeń, typowych dla każdego, kto otarł się o niemal już kultowe miasto Medellin. I z przedziwnym pseudonimem: Cha Cha Cha. – To jedyna ksywa, którą mogę zaakceptować – opowiadał po latach. – Odziedziczyłem ją po moim ojcu. Również grał w piłkę, ale nie był nigdy zawodowcem. Zostawił futbol, żeby zająć się pracą w naszej wiosce i zarobić na moje wychowanie. Uwielbiał tańczyć, dlatego tak go nazywano. Dziś wiem, że był bardzo dumny, gdy i mnie ktoś tak nazywał.
To właśnie ciężkiej pracy ojca młody Jackson zawdzięczał rozpoczęcie szkolenia w Independiente Medellin. Kiedy obserwatorzy tego klubu przyuważyli go na jakimś lokalnym turnieju i zaprosili do siebie, rodzina musiała wydać całe oszczędności, żeby w ogóle pokonać dwieście kilometrów trasy z rodzinnego Quibdo do miasta Pablo Escobara. Pierwszy trener Martineza, Pedro Sarmiento, opowiadał portugalskim mediom: – Jackson nie jadł wtedy zbyt wiele, przez większość tygodnia chodził głodny. Sam musiałem mu kupić ubrania, obuwie i sprzęt piłkarski. On był bardziej niż biedny. To była po prostu nędza.
– Był wyjątkowo milczącym chłopcem. Zawsze spóźniał się na treningi, a kiedy go ochrzaniałem, nie reagował. Dopiero później się dowiedziałem od reszty zespołu, że nie miał pieniędzy na transport i przychodził do klubu na piechotę. Dwie godziny w jedną i dwie w drugą stronę. Zmusiłem go wtedy do gadania i okazało się, że nie ma w kieszeni nawet jednego peso. Jego rodzina nie mogła mu wtedy pomóc, więc przygarnąłem go do siebie – kontynuował trener.
– Byłem jednym z niewielu, którzy uwierzyli w talent tego chudzielca. Czułem, że jest w nim coś specjalnego i że nie mogę sobie z nim odpuścić. Kiedy pierwszy wraz wszedł na boisko w naszych barwach, kibice go wygwizdali. Miał z nimi ciężką przeprawę, więc wstrzymałem się z kolejną szansą dla niego. Wpuściłem go dopiero podczas wyjazdowego meczu z Bucamaranga. Zagrał od pierwszych minut i ich zniszczył. Kibice już nigdy nie okazali mu braku szacunku – dodał Sarmiento.
Jak wspomina dyrektor sportowy Independiente, Fernando Jimenez, młody Jackson nigdy nie był tak uśmiechnięty jak wtedy, gdy podwojono jego wypłatę z czterystu do ośmiuset tysięcy peso. Od małego mocno wiązał swoją piłkarską karierę z finansowym aspektem futbolu. Który miał być szansą dla niego i dla jego rodziny, żeby wygrzebać się ze skrajnego ubóstwa.
Co ciekawe, Martineza już na wczesnym etapie kariery ciągnęło do Azji. Mało brakowało, a zamiast do ojczyzny Fridy Kahlo trafiłby do Korei Południowej. – Podpisałem umowę przedwstępną z Ulsanem, ale oni w ostatniej chwili zmienili warunki. Przysłali mi egzemplarz właściwej umowy w języku koreańskim. Nie zrozumiałem ani słowa – opowiadał napastnik. – Poprosiłem, żeby odesłali mi ją, lecz po hiszpańsku. Zrobili to i okazało się, że wszystko na co się wcześniej umówiliśmy było zmienione. Pomyślałem, że to nie jest poważne i zrezygnowałem.
Ostatecznie wybrał zatem Meksyk, skąd przeniósł się do Porto i objawił światu swoje atuty. Ucieczka za plecy obrońców, bramki strzelane głową – to jego znaki rozpoznawcze. Spędził w zespole Smoków trzy lata i trzykrotnie został królem strzelców ligi portugalskiej. Gromił bramkarzy również w Lidze Mistrzów, gdzie w sezonie 2014/15 zanotował aż siedem trafień, a portugalski klub zawędrował do ćwierćfinału i wygrał nawet pierwszy mecz z faworyzowanym Bayernem.
Jak mawiał klasyk – skoro było tak dobrze, to dlaczego było tak źle i przygoda napastnika z Atletico skończyła się wpadką? Nie licząc wspominanych już aspektów psychologicznych, Martinez okazał się być napastnikiem dość jednowymiarowym w sensie taktycznym. Choć kosztował sporo, to przecież miał być – jak każdy w specyficznej drużynie Atletico – tylko trybikiem w maszynie, a nie gościem, do którego trener dostosuje całą swoją strategię. Kolumbijczyk szybko pożegnał się z marzeniami o występach w wyjściowej jedenastce Los Colchoneros. Wylądował na ławce rezerwowych, po drodze przypałętała się jeszcze kontuzja. W efekcie, po trwającej ledwie pół roku współpracy, w Madrycie mieli już dość swojego napastnika, a on miał już dość Madrytu.
Dwa gole w piętnastu ligowych meczach. Dramat. Lecz wtedy pojawili się oni. Z kufrem pełnym banknotów.
Atletico wydało na Martineza około 35 milionów euro. Biorąc pod uwagę, jak fatalnie Kolumbijczyk się prezentował, na pewno nikt w Madrycie nie zakładał nawet w najbardziej optymistycznych prognozach, że na tym piłkarzu uda się nie stracić. Tymczasem zdumiewająca oferta z chińskiego Guangzhou Evergrande sprawiła, iż Rojiblancos wyszli na tym kolumbijskim interesie z zyskiem. Inwestorzy z Państwa Środka wyłożyli na stół 42 bańki. Nieszczęśliwy w Madrycie napastnik długo się nie zastanawiał – zerknął tylko na rubrykę „ZAROBKI” w swoim nowym kontrakcie, spakował manele, rzucił krótkie adios i tyle go w Hiszpanii widzieli.
Simeone przyznawał później, że nie zrobił wszystkiego jak należy, żeby wkomponować Martineza do drużyny. To do dziś jedna z większych transferowych wpadek Atletico, od kiedy Argentyńczyk rozpoczął tam swoje rządy. Nawet biorąc pod uwagę fakt, że Chińczycy nie liczyli się z kosztami i sypnęli złotem z podziwu godną hojnością. Cholo poniósł tutaj porażkę jako szkoleniowiec.
Tymczasem Cha Cha Cha był nawet przez chwilę najdroższym zawodnikiem w historii azjatyckiego futbolu, lecz szybko zdetronizował go Alex Teixeira. I tu właściwie powoli kończy się historia Martineza, którą można w miarę szczegółowo przedstawić. Kolumbijczyk trafił do Chin i po prostu przestał grać w piłkę. W barwach Guangzhou Evergrande wystąpił zaledwie szesnastokrotnie, nie imponując skutecznością (cztery gole). Nabawił się paskudnej kontuzji kostki, a trener Luis Felipe Scolari na dobre zrezygnował z jego usług, odsyłając go do rezerw. Po drodze zaostrzono jeszcze w lidze chińskiej limity obcokrajowców, co już dokumentnie podminowało pozycję zdewastowanego napastnika w drużynie.
I w ten sposób, od dwóch lat, Jackson Martinez wegetował sobie za Wielkim Murem. Z kontraktem wartym dwanaście milionów euro rocznie, ale odcięty od świata wielkiego futbolu, w którym jeszcze tak niedawno się rozgościł. Na początku bieżącego roku gruchnęła pogłoska, że udało mu się rozwiązać kontrakt i wkrótce wróci do Europy. Jednak zdaje się, że nic bardziej mylnego, gdyż Kolumbijczyk powraca na Stary Kontynent dopiero teraz i to na zasadzie wypożyczenia. Na talenty niespełna 32-letniego zawodnika skusiło się portugalskie Portimonense. Można zatem powiedzieć, że wrócił tam, gdzie wiodło mu się najlepiej.
Niemniej – jest różnica między Porto a Portimonense. I to nie tylko taka, że ten drugi klub ma dłuższą nazwę.