Reklama

Jackson Martinez jednak postanowił pograć jeszcze w piłkę

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

13 września 2018, 20:22 • 7 min czytania 0 komentarzy

Dwa gole na mundialu w Brazylii, dziesiątki trafień w lidze portugalskiej, głośny transfer do Atletico Madryt. Jeszcze trzy, cztery lata temu Jackson Martinez był jedną z najgorętszych dziewiątek występujących w Europie. Później, za rekordową kwotę odstępnego, trafił do Chin. I słuch po nim zaginął…

Jackson Martinez jednak postanowił pograć jeszcze w piłkę

Pora na dramatyczne werble.

Brzmi to wszystko jak scenariusz filmu grozy, ewentualnie ponure losy więźnia politycznego, ale właśnie tak potoczyły się pokrętne ścieżki kariery kolumbijskiego (niegdyś) super-snajpera. Gdy w 2015 roku Diego Simeone, herszt czerwono-białej bandy z Madrytu, zapragnął mieć Martineza w swojej ekipie do zadań specjalnych, mogło się wydawać, że napastnik trafił wprost idealnie. Że czeka go kariera na miarę Radamela Falcao, który do stolicy Hiszpanii również przyfrunął prosto z Porto. I bardzo szybko przepoczwarzył się z napastnika bardzo dobrego w napastnika znakomitego. El Tigre miał być drogowskazem, Diego Costa wzorem, Simeone mentorem.

Wyszła z tych pięknych wizji dupa i to w dodatku z majonezem. Martinez nigdy nie dostosował się do filozofii trenerskiej Cholo, choć w teorii miał ku temu wszelkie atrybuty. Jednak nawet więksi od niego lądowali na ławce rezerwowych, kiedy tylko charyzmatyczny szkoleniowiec dostrzegał w ich postawie jakiekolwiek niedostatki. Niekoniecznie czysto piłkarskie – przede wszystkim te związane z zaangażowaniem, agresją, pracą w defensywie, aktywnością w pressingu. Jackson nie sprawdził się jako kompan Antoine’a Griezmanna. Nie mógł się odnaleźć w stylu innym niż ten, w którym tak doskonale się czuł, grając w Portugalii.

– Wszyscy widzieliśmy, że Jackson do nas nie pasował ze względu na swoje podejście do pracy – cierpko komentował to później Gabi, lider w szatni Los Colchoneros.

Reklama

Z kolei w Porto Kolumbijczyk był nie do powstrzymania. Kiedy tam trafił w 2012 roku, również musiał się mierzyć z porównaniami do swojego wybitnego rodaka. Tak to już bywa, kiedy jesteś dziewiątką z Kolumbii i kroczysz ścieżką wydeptaną przez Falcao. Od ciągłych porównań nie sposób umknąć. – Kiedy tu trafiłem, ludzie dużo gadali. Mówili, że tak dobry jak Radamel nie będę nigdy – wspominał Martinez w jednym z wywiadów. – Tak naprawdę, to nie zwracałem na to uwagi. Starałem się tylko osiągać kolejne cele. Z boską pomocą, wszystko idzie dobrze.

Warto zwrócić uwagę na to ostatnie spostrzeżenie. Hiszpańskie media raportowały, że koledzy z Atletico mieli również do napastnika pretensje o to, że bardziej ufa Bogu niż własnym umiejętnościom, lekko przeginając z ostentacyjną religijnością. I nie potrafi udźwignąć presji oczekiwań, jakie nałożono na niego w nowym klubie.

Jednak rzeczywiście, do pewnego momentu kariery szło mu doskonale, choć do Europy trafił stosunkowo późno. Dopiero w wieku 25 lat zaczął błyszczeć w lidze meksykańskiej i tam wyłowili go swoim czujnym wzrokiem wszędobylscy skauci z Portugalii. Wylądował na Starym Kontynencie z bagażem życiowych doświadczeń, typowych dla każdego, kto otarł się o niemal już kultowe miasto Medellin. I z przedziwnym pseudonimem: Cha Cha Cha. – To jedyna ksywa, którą mogę zaakceptować – opowiadał po latach. – Odziedziczyłem ją po moim ojcu. Również grał w piłkę, ale nie był nigdy zawodowcem. Zostawił futbol, żeby zająć się pracą w naszej wiosce i zarobić na moje wychowanie. Uwielbiał tańczyć, dlatego tak go nazywano. Dziś wiem, że był bardzo dumny, gdy i mnie ktoś tak nazywał.

To właśnie ciężkiej pracy ojca młody Jackson zawdzięczał rozpoczęcie szkolenia w Independiente Medellin. Kiedy obserwatorzy tego klubu przyuważyli go na jakimś lokalnym turnieju i zaprosili do siebie, rodzina musiała wydać całe oszczędności, żeby w ogóle pokonać dwieście kilometrów trasy z rodzinnego Quibdo do miasta Pablo Escobara. Pierwszy trener Martineza, Pedro Sarmiento, opowiadał portugalskim mediom: – Jackson nie jadł wtedy zbyt wiele, przez większość tygodnia chodził głodny. Sam musiałem mu kupić ubrania, obuwie i sprzęt piłkarski. On był bardziej niż biedny. To była po prostu nędza.

– Był wyjątkowo milczącym chłopcem. Zawsze spóźniał się na treningi, a kiedy go ochrzaniałem, nie reagował. Dopiero później się dowiedziałem od reszty zespołu, że nie miał pieniędzy na transport i przychodził do klubu na piechotę. Dwie godziny w jedną i dwie w drugą stronę. Zmusiłem go wtedy do gadania i okazało się, że nie ma w kieszeni nawet jednego peso. Jego rodzina nie mogła mu wtedy pomóc, więc przygarnąłem go do siebie – kontynuował trener.

Reklama

– Byłem jednym z niewielu, którzy uwierzyli w talent tego chudzielca. Czułem, że jest w nim coś specjalnego i że nie mogę sobie z nim odpuścić. Kiedy pierwszy wraz wszedł na boisko w naszych barwach, kibice go wygwizdali. Miał z nimi ciężką przeprawę, więc wstrzymałem się z kolejną szansą dla niego. Wpuściłem go dopiero podczas wyjazdowego meczu z Bucamaranga. Zagrał od pierwszych minut i ich zniszczył. Kibice już nigdy nie okazali mu braku szacunku – dodał Sarmiento.

Jak wspomina dyrektor sportowy Independiente, Fernando Jimenez, młody Jackson nigdy nie był tak uśmiechnięty jak wtedy, gdy podwojono jego wypłatę z czterystu do ośmiuset tysięcy peso. Od małego mocno wiązał swoją piłkarską karierę z finansowym aspektem futbolu. Który miał być szansą dla niego i dla jego rodziny, żeby wygrzebać się ze skrajnego ubóstwa.

Co ciekawe, Martineza już na wczesnym etapie kariery ciągnęło do Azji. Mało brakowało, a zamiast do ojczyzny Fridy Kahlo trafiłby do Korei Południowej. – Podpisałem umowę przedwstępną z Ulsanem, ale oni w ostatniej chwili zmienili warunki. Przysłali mi egzemplarz właściwej umowy w języku koreańskim. Nie zrozumiałem ani słowa – opowiadał napastnik. – Poprosiłem, żeby odesłali mi ją, lecz po hiszpańsku. Zrobili to i okazało się, że wszystko na co się wcześniej umówiliśmy było zmienione. Pomyślałem, że to nie jest poważne i zrezygnowałem.

Ostatecznie wybrał zatem Meksyk, skąd przeniósł się do Porto i objawił światu swoje atuty. Ucieczka za plecy obrońców, bramki strzelane głową – to jego znaki rozpoznawcze. Spędził w zespole Smoków trzy lata i trzykrotnie został królem strzelców ligi portugalskiej. Gromił bramkarzy również w Lidze Mistrzów, gdzie w sezonie 2014/15 zanotował aż siedem trafień, a portugalski klub zawędrował do ćwierćfinału i wygrał nawet pierwszy mecz z faworyzowanym Bayernem.

Jak mawiał klasyk – skoro było tak dobrze, to dlaczego było tak źle i przygoda napastnika z Atletico skończyła się wpadką? Nie licząc wspominanych już aspektów psychologicznych, Martinez okazał się być napastnikiem dość jednowymiarowym w sensie taktycznym. Choć kosztował sporo, to przecież miał być – jak każdy w specyficznej drużynie Atletico – tylko trybikiem w maszynie, a nie gościem, do którego trener dostosuje całą swoją strategię. Kolumbijczyk szybko pożegnał się z marzeniami o występach w wyjściowej jedenastce Los Colchoneros. Wylądował na ławce rezerwowych, po drodze przypałętała się jeszcze kontuzja. W efekcie, po trwającej ledwie pół roku współpracy, w Madrycie mieli już dość swojego napastnika, a on miał już dość Madrytu.

Dwa gole w piętnastu ligowych meczach. Dramat. Lecz wtedy pojawili się oni. Z kufrem pełnym banknotów.

Atletico wydało na Martineza około 35 milionów euro. Biorąc pod uwagę, jak fatalnie Kolumbijczyk się prezentował, na pewno nikt w Madrycie nie zakładał nawet w najbardziej optymistycznych prognozach, że na tym piłkarzu uda się nie stracić. Tymczasem zdumiewająca oferta z chińskiego Guangzhou Evergrande sprawiła, iż Rojiblancos wyszli na tym kolumbijskim interesie z zyskiem. Inwestorzy z Państwa Środka wyłożyli na stół 42 bańki. Nieszczęśliwy w Madrycie napastnik długo się nie zastanawiał – zerknął tylko na rubrykę “ZAROBKI” w swoim nowym kontrakcie, spakował manele, rzucił krótkie adios i tyle go w Hiszpanii widzieli.

Simeone przyznawał później, że nie zrobił wszystkiego jak należy, żeby wkomponować Martineza do drużyny. To do dziś jedna z większych transferowych wpadek Atletico, od kiedy Argentyńczyk rozpoczął tam swoje rządy. Nawet biorąc pod uwagę fakt, że Chińczycy nie liczyli się z kosztami i sypnęli złotem z podziwu godną hojnością. Cholo poniósł tutaj porażkę jako szkoleniowiec.

Tymczasem Cha Cha Cha był nawet przez chwilę najdroższym zawodnikiem w historii azjatyckiego futbolu, lecz szybko zdetronizował go Alex Teixeira. I tu właściwie powoli kończy się historia Martineza, którą można w miarę szczegółowo przedstawić. Kolumbijczyk trafił do Chin i po prostu przestał grać w piłkę. W barwach Guangzhou Evergrande wystąpił zaledwie szesnastokrotnie, nie imponując skutecznością (cztery gole). Nabawił się paskudnej kontuzji kostki, a trener Luis Felipe Scolari na dobre zrezygnował z jego usług, odsyłając go do rezerw. Po drodze zaostrzono jeszcze w lidze chińskiej limity obcokrajowców, co już dokumentnie podminowało pozycję zdewastowanego napastnika w drużynie.

I w ten sposób, od dwóch lat, Jackson Martinez wegetował sobie za Wielkim Murem. Z kontraktem wartym dwanaście milionów euro rocznie, ale odcięty od świata wielkiego futbolu, w którym jeszcze tak niedawno się rozgościł. Na początku bieżącego roku gruchnęła pogłoska, że udało mu się rozwiązać kontrakt i wkrótce wróci do Europy. Jednak zdaje się, że nic bardziej mylnego, gdyż Kolumbijczyk powraca na Stary Kontynent dopiero teraz i to na zasadzie wypożyczenia. Na talenty niespełna 32-letniego zawodnika skusiło się portugalskie Portimonense. Można zatem powiedzieć, że wrócił tam, gdzie wiodło mu się najlepiej.

Niemniej – jest różnica między Porto a Portimonense. I to nie tylko taka, że ten drugi klub ma dłuższą nazwę.

– Nie poddaje się. Jestem przekonany, że kiedy znowu zacznę grać, mój umysł zapomni o kontuzjach – zapowiedział napastnik. – Moim celem nie jest przeskoczenie dawnych osiągnięć strzeleckich. Moim celem jest przeskoczyć dwuletni okres rozbratu z futbolem.
 fot. Newspix.pl

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...