Tysiąc jeden pudeł Adama Frączczaka. Defensywa rozklejająca się jak stare kapcie. Kolejny mecz bez bramki z gry. Rozpaczliwe posyłanie z ławki Rudola na atak. Niby Pogoń w ostatnich sekundach mogła – powinna? – wyrównać, ale nie czarujmy się: starcie z Lechią potwierdziło, że Portowcy nie są na dnie tabeli przez przypadek.
Pierwsza połowa to miłe złego początki dla gospodarzy. Wydawało się, że zachowawcza, skupiona na kontrach taktyka może się sprawdzić. Oddali Lechii piłkę, lecz nie przekładało się to na wielkie zagrożenie ze strony gdańszczan. No dobrze – duży w tym udział Araka, który uprawiał wzorowy sabotaż. Zwalniał akcje. Podejmował złe decyzje. Odgrywał niedokładnie. Wreszcie przypieczętował swoją partaninę pudłem do pustej bramki.
Fajny ten Arak. Taki nie za dobry #WeszloFM #POGLGD pic.twitter.com/peWpdIvhDh
— Domino (@cichdom) 25 sierpnia 2018
Nie będziemy udawać, że w tym czasie akcje Pogoni kleiły się jak Barcelonie z czasów Guardioli, a kontrataki szły z naddźwiękową. Ot, przykładowo zerwał się przytomnie Hołota, a potem otoczony przez trzech oddał średnio groźny strzał. Akcja fajna, ale najbardziej zainteresowała statystyków, w praktyce nic specjalnego. Do czasu, bo trzeba pochwalić kreatywny sposób wykonania rzutu rożnego, po którym padła bramka dla Pogoni. Co prawda nie mamy pojęcia jakim cudem nie tylko Drygas, tylko jeszcze Benedyczak znaleźli się osamotnieni tuż przed Kuciakiem, ale, gol jest golem. 1:0. Klątwa przełamana?
Jednak nie. To najwyraźniej nie jest dobry moment na przełamywanie klątw w Ekstraklasie.
Zszedł Arak, Lechia znowu zaczęła grać w jedenastu i błyskawicznie odzyskała kontrolę nad murawą, a także nad wynikiem. Wystarczyły cztery minuty. Katastrofę szczecinian zapoczątkowała głupia strata Hołoty na własnej połowie. Później Malec mógł jeszcze wszystko wyczyścić, ale ostatecznie zbiorowe gapiostwo Pogoni zostało pokarane przez Haraslina. Całe zachowanie Portowców w tej akcji należałoby nagrać i odłożyć VHS na półkę o nazwie “jak nie bronić”. Totalna panika, zero zdecydowania.
A przecież za chwilę mieliśmy sequel i kolejną perełkę do gablotki. Vitoria przejął piłkę na połowie szczecinian, zagrał do Maka. Defensor Lechii nie zwolnił tempa, poszedł w pole karne, a w tym czasie Mak nawinął na skrzydle Nunesa i dobrze wrzucił. Pogoń kryła w stylu godnym lat dziewięćdziesiątych – każdy swego. A że Vitoria stanowił w szesnastce ciało obce, to opieki nie miał i spokojnie strzelił na 2:1. Przy obu bramkach widać było, że blokowi obronnemu Pogoni brakowało dzisiaj lidera. Jednego gościa, który krzyknąłby, potrafił wstrząsnąć kolegami, ale też to wszystko zorganizować. Walukiewicz może i ma talent, lecz na razie częściej prezentuje go z piłką przy nodze. Wyprowadzić piłkę umie, ale to nie jest moment, w którym byłby w stanie udźwignąć trzymaniem defensywy na smyczy. Malec także miał dziś dobre interwencje, aczkolwiek to też zawodnik, który mógłby się sprawdzić obok kogoś doświadczonego. A tak skoro nie miał kto rządzić, nie rządził nikt i gdy Lechia przyspieszała, szyki defensywne Pogoni rozsypywały się jak domek z kart.
Niewiele jest rzeczy łatwiejszych do zrobienia niż wbiegnięcie w obronę Pogoni i wpakowanie jej gola. Możesz biec 30 metrów i nikt nawet nie zwróci na ciebie uwagi #POGLGD pic.twitter.com/nqgOW5ZSdf
— Maciej Sypuła (@MaciejSypula) 25 sierpnia 2018
Pogoń była przewidywalna w ataku, głównie próbując ze skrzydeł. Czasami piłka dopadła adresata, ale niestety dla szczecinian adresatem był zazwyczaj Frączczak. Kapitan Pogoni naprawdę świetnie zachował się bodaj tylko raz, w końcówce pierwszej połowy, kiedy jego intuicyjne uderzenie zostało wybite z linii bramkowej. Poza tym jednak potrafił się nawet wywrócić o własne nogi tuż przed strzałem. Zawiódł też całkowicie Kozulj, nie potrafiąc przesunąć w zauważalnym stopniu ciężaru gry na środek. Zamieniony na gola karny to w praktyce prezent Mladenovicia. Okej, fajna oskrzydlająca akcja Steca, ale jak można było tak interweniować? Obrońca Lechii machał łapami jak baba na targu. To musiało się tak skończyć.
I znowu, niby promyk nadziei dla Portowców, a jednak trzy minuty i Lechia prowadzi, znowu po pomyleniu z poplątaniem w tyłach Pogoni. Nie były to może jakieś ordynarne, prześmieszne slapstickowe błędy, ale problemy w przejmowaniu odpowiedzialności za interwencję czy krycie. Tym razem skorzystał z tego Chrzanowski. Portowcy faktycznie ruszyli do ataku w ostatnich dwóch kwadransach, jednak brakowało im armat. Frączczak wydawał się mentalnie zdemolowany. Czy dlatego karnego strzelał Drygas? Benedyczak miał jeden czy dwa przebłyski, lecz to chłopak do wprowadzania, ogrywania, przyzwyczajania z Ekstraklasą, a nie do decydowania już teraz o meczach. W konsekwencji Runjaic na ostatnie minuty rzucił do ataku Rudola. Ryzyko mogło się opłacić, ale sam ruch trącił skrajną desperacją.
Gdyby po zamieszaniu w końcówce piłka wpadła do bramki Kuciaka, wynik zaciemniłby obraz. Lechia może niepotrzebnie oddała ster od meczu w ostatnich minutach, aczkolwiek i tak zasłużyła na zwycięstwo. Szczególnie w drugiej połowie wyglądała tak, jakby miała dość prochu by zawsze zdążyć odpowiedzieć na cios Pogoni. Nie tylko czysto piłkarsko byli lepsi – gołym okiem widać było, że morale tej drużyny są na zupełnie innym poziomie. Choć nie wszystko wychodziło dzisiaj według planu, ani na chwilę nie dali mentalnie się rozregulować. Duża sprawa.
[event_results 517982]
Fot. FotoPyK