Reklama

Lechia gryzła trawę, pogryzła i Górnika

redakcja

Autor:redakcja

18 sierpnia 2018, 23:02 • 3 min czytania 51 komentarzy

Wyrachowanie miewa różne odcienie. Bywa odrażające, gdy zamienia się w kunktatorstwo rodem z końcówki meczu Polska – Japonia. Jeśli jednak komuś potrzeba przykładu na wyrachowanie o nacechowaniu zdecydowanie bardziej pozytywnym, gra Lechii z Górnikiem była jego najlepszym przykładem.

Lechia gryzła trawę, pogryzła i Górnika

Lechia pokazała bowiem, jak pewnie i zdecydowanie – choć bez fajerwerków i migocącej kuli dyskotekowej – wygrywać w Ekstraklasie. Po pierwsze – gryźć trawę. Przed przerwą można było wręcz odnieść wrażenie, że lechiści mogą mieć problem z dokończeniem meczu w jedenastu. Bo atakowali zawodników z piłką bardzo zdecydowanie, starając się wyraźnie zakomunikować, że kto jak kto, oni nogi nie odstawią. Choćby miało to kosztować napomnienie – lepsze to, niż dopuszczenie, by rozhulał się Angulo, by piłkę mógł podholować tak jak lubi Żurkowski, by więcej miejsca na boku miał Smuga. Co to, to nie.

Po drugie – znaleźć słaby punkt u rywala i drążyć w tym miejscu aż do bólu. Dziś były to boki obrony. Michalskiego momentami robiło nam się niesamowicie żal, bo mierzyć się na swojej stronie z takimi harpaganami jak Mladenović i Haraslin – to wymaga końskiego zdrowia, przydaje się też doświadczenie, jakie na tym poziomie Michalski przecież wciąż jeszcze zbiera. Nie łatwiej było jego koledze po lewej – Gryszkiewicz był niemiłosiernie objeżdżany, niezależnie, czy po jego stronie biegał Paixao, czy, po zmianie Araka na Maka i przesunięciu Portugalczyka na szpicę, Michał Mak. A i występujący po raz pierwszy w podstawie Karol Fila potrafił podpiąć się pod atak swoją flanką, stwarzając dodatkowe problemy przeciwnikom.

To właśnie jego wejście dało otwarcie wyniku, które kompletnie posypało oparty na kontrach plan Górnika na to spotkanie. Strzał młodego prawego obrońcy – w domyśle zapewne następcy Pawła Stolarskiego – zdołał zablokować Paweł Bochniewicz, jednak piłka poszła po jego nodze tak niefortunnie, że kompletnie zmyliła Tomasza Loskę.

Górnik do momentu utraty bramki jeszcze jako tako wyglądał, potrafił przyprawić kibiców Lechii o nieco bardziej nerwowe bicie serca – by wspomnieć aut, po którym w boczną siatkę trafił Angulo czy sytuację, w której Jimenez był jeden na jeden ze stoperem Lechii, jednak zaplątał się w dryblingu. Gdy jednak lechistom wpadło – niemoc. Niemoc, z której wynikł gol numer dwa. Faul przed polem karnym, strzał Lipskiego, słupek i Paixao mógł skierować futbolówkę do pustaka.

Reklama

Próby odrobienia strat były już tylko chwilowymi zrywami. Niegroźnymi – poza wymagającym dla Kuciaka strzałem Żurkowskiego z dystansu – podrygami zespołu mającego dziś zdecydowanie zbyt wiele słabych punktów, by postawić się gdańszczanom, którzy tych słabości praktycznie nie mieli. Ambrosiewicz wyglądał tak źle, że Marcin Brosz zdjął go jeszcze w pierwszej połowie, Jimenezowi naliczyliśmy więcej zagrań nieudanych, niezrozumiałych, niż takich z głębszym sensem. Do tego bezbarwny Liszka, chaotyczny Smuga, wspomniani wkręcani w ziemię boczni obrońcy… Poza Pawłem Bochniewiczem, który raz za razem ratował skórę partnerom i – standard – Szymonem Żurkowskim można w zasadzie tylko ganić. A na domiar złego ten drugi został w końcówce zniesiony na noszach i wypada tylko mieć nadzieję, że skończy się na strachu. A nie na długiej pauzie.

Lechię zaś trzeba przede wszystkim chwalić. Bo to, co z jedną z najbardziej rozchwianych defensyw w lidze 17/18 zrobił Piotr Stokowiec, to jakieś mistrzostwo. Bo jej boki wyglądały dziś naprawdę świetnie. Bo była zorganizowana, zdecydowana, bo gdy trzeba było podostrzyć – właśnie to robiła. Jak podkreślał na pomeczowej konferencji trener gdańszczan – nie chamsko, a po prostu agresywnie. Tak, jak tego od swojej drużyny wymaga.

W efekcie to właśnie Lechia jest w tym momencie najdłużej niepokonaną drużyną w polskiej ekstraklasie.

[event_results 516073]

fot. 400mm.pl

Najnowsze

Komentarze

51 komentarzy

Loading...