Luka Modrić mierzy zaledwie 172 centymetry, ale cień rzuca ogromny. Najlepszy dowód – znalazł się w nim nawet Ivan Rakitić, który na mundialu, przynajmniej zdaniem Zlatko Dalicia, osiągnął życiową formę. Ale jeszcze lepsze niż patrzenie na podania pomocnika Barcelony, wydaje się być obserwowanie, jak reaguje on na swoją pozycję. I zrozumienie długiej drogi, którą przebył, by znaleźć się w tym miejscu.
Miał czas, by przywyknąć do nieustannych porównań z Modriciem. W kadrze grają razem od blisko jedenastu lat. W wyjątkowy sposób łączy ich nawet pierwsza wspólna klęska, bo obydwaj zmarnowali karne w meczu z Turcją na Euro 2008, gdy ważyły się losy wskoczenia do strefy medalowej turnieju. I choć kiedyś Davor Suker powiedział, że wybieranie lepszego spośród nich trochę przypomina sytuację, w której dziecko ma wskazać, czy bardziej kocha mamę, czy tatę, nieustannie trwała licytacja, w której stawką były serca chorwackich kibiców. Sam Rakitić zawsze podchodził do tego z dużym dystansem. – Ludzie w Chorwacji bardziej są za Luką, ponieważ się tam urodził, grał w ich lidze i jest najlepszym pomocnikiem świata. Rozumiem to. Jest introwertykiem, ale mamy świetne relacje – opowiadał w jednym z wywiadów. I choć dziś brak śladów utaplania w chorwackim bagienku Mamicia, czego o Modriciu powiedzieć nie można, uchodzi za jego atut, podejście do kolegi z boiska, a zarazem rywala się nie zmienia.
Na wczorajszej konferencji prasowej bił od niego entuzjazm. Zaczęła się od głupiego pytania o pamiątkowy tatuaż z okazji zdobycia mistrzostwa, ale wybrnął z uśmiechem. – Zrobię go na czole. Zobacz, mam tu mnóstwo miejsca! Najpierw muszę jednak uzyskać zgodę żony – mówił, po czym zabrał się za istotniejsze kwestie. Kilka chwil później został rzecz jasna wywołany temat Modricia. – Przede wszystkim graczem turnieju powinien zostać Chorwat, przy czym jestem przekonany, że nasz kapitan zasłużył na to bardziej niż ktokolwiek. Mam nadzieję, że jury zagłosuje w ten sposób – przekonywał, co niespodzianką nie było, bo wcześniej ogłosił światu, że piłkarz Realu zasłużył w tym roku na Złotą Piłkę.
Pokora. Skromność. Normalność. Gdy znajomi chwalą go w mediach, te słowa wysuwają się na pierwszy plan. Kiedy po przyjściu do Barcelony dziennikarze nie bez powodu mówili, że jego zadaniem będzie zastąpienie Xaviego, prosił, by nawet w ten sposób nie żartować, bo nie ma możliwości, by ktokolwiek mógłby równać się z hiszpańskim rozgrywającym. Jego rola w drużynie? Chciałby strzelić wszystkie bramki Messiego i Suareza, ale ma świadomość, że należy jedynie do – jak ładnie nazywają to Hiszpanie – piłkarskiej klasy średniej.
O tym, jak daleko mu do typu piłkarza, który na Instagramie najpierw pochwali się nowym samochodem, później wypasionymi wakacjami, a na końcu koneksjami, świadczy nawet sposób, w który poznał przyszłą żonę. Wypatrzył ją w barze zaraz po przyjeździe do Sewilli, gdzie pracowała jako kelnerka. Miał 50% szans na udany podryw – on chciał, a ona nie. I choć jako wschodząca gwiazda europejskiej piłki z pewnością nie narzekał na brak zainteresowania ze strony modelek czy celebrytek, za wybranką uganiał się aż do skutku. Na The Players’ Tribune opisywał, że codziennie zamawiał w tym miejscu kawę i Fantę, byle tylko mieć okazję, by ponownie spotkać tę dziewczynę. Gdy powoli zaczynało brakować palców, by zliczyć wszystkie kosze, które od niej dostał, uznał, że musi jak najlepiej grać w piłkę w miejscowym klubie, by w końcu zwróciła na niego uwagę. Operacja trwała aż siedem miesięcy.
Tak, gdy się uprze, nie ma poprzeczek, których nie jest w stanie przeskoczyć. Widać to było choćby na mundialu, gdy dzień przed półfinałem z Anglią leżał w łóżku z 39-stopniową gorączką i nikłymi szansami na występ. W trakcie kolejnego wieczoru przebiegł 14 kilometrów i zgubił cztery kilogramy. Był to jego 70. (!) występ w tym sezonie – w niedzielę zostanie najbardziej eksploatowanym graczem w tym roku na świecie. Wynik ten wykręcił pomimo tego, że w ostatnim czasie zdiagnozowano u niego celiakię (po dużym wysiłku miał ogromne problemy z regeneracją, przez co konieczna była całkowita zmiana diety), a po meczu z Romą w Lidze Mistrzów musiał poddać się operacji lewej dłoni. I gdy niemal wszyscy zakładali, że po tym zabiegu nie wróci na finał Pucharu Króla, spędził na boisku pełne 90 minut, gdy Duma Katalonii brutalnie rozprawiała się z Sevillą.
– 70 meczów? Też o tym czytałem. Będę miał mnóstwo energii, nie martwcie się. To historyczny mecz nie tylko dla nas, ale dla wszystkich Chorwatów. Na boisku pojawi się 4,5 miliona graczy. Będziemy walczyć za siebie nawzajem, oddamy wszystko. Chcemy opuścić murawę z wysoko podniesionymi czołami i móc powiedzieć, że zrobiliśmy absolutnie wszystko, co było w naszej mocy – zapewniał wczoraj dziennikarzy. Wcześniej podkreślał, że w finale zagrałby nawet bez nogi. A gdyby wciąż mało wam było jego deklaracji o wielkim zaangażowaniu, można przytoczyć rozstrzygnięcie dylematu, przed którym postawił go jeden z dziennikarzy. – Gdyby to była cena, którą musiałbym zapłacić za zwycięstwo mojego kraju w finale, to w poniedziałek bez wahania zawiesiłbym swoje buty na kołku i zakończył karierę.
Ale na trudną, pełną ekstremalnego wysiłku drogę Rakiticia do finału mistrzostw świata trzeba patrzyć szerzej niż z perspektywy długiego sezonu. Pochodzi ze szwajcarskiego miasteczka Möhlin, do którego jego rodzice uciekli przed wojną. Ojciec również był piłkarzem, ale po wyjeździe zrezygnował z poważniejszej kariery na rzecz gry w lokalnym klubie, który zapewnił mu stabilną pensję i możliwość ściągnięcia do Szwajcarii rodziny. W późniejszych latach pracował na budowie, a matka Ivana dorabiała w fabryce skarpetek. – Dopiero gdy grałem w FC Basel, zdałem sobie sprawę z tego, że moi rodzice czasami nie jedli kolacji, by kupić mi sportowe buty – mówił magazynowi Jot Down.
Miał 10 lat, gdy kadra Chorwacji robiła furorę na francuskim mundialu. Choć nad łóżkiem wieszał plakaty Roberta Prosineckiego, a w późniejszych latach w Bazylei jego mentorem był Mladen Petrić, nie protestował, gdy przychodziły powołania do szwajcarskiej kadry. Dla Helwetów grał w kategoriach u-17, u-19 i u-21. Dopiero gdy upomniały się o niego pierwsze reprezentacje, pojawiły się poważne rozterki. Dwa razy odmówił przyjazdu na zgrupowanie reprezentacji kraju, w którym się urodził i wychował. Trzeba podkreślić, że moment był wyjątkowo gorący – w najbliższej przyszłości Szwajcarzy mieli zorganizować mistrzostwa Europy i formułowano kadrę, która nie przyniesie gospodarzom wstydu. Z drugiej strony na grę dla Chorwacji osobiście namawiał go Slaven Bilić. Rakitić wspominał, że poprosił rodziców, by ci nie mieszali się do jego wyboru. Gdy już podjął decyzję, osobiście zadzwonił do obu selekcjonerów, a następnie oświadczył swój rodzinie, kogo wybrał. – Udałem się do salonu, aby przekazać im dobrą nowinę. Powiedziałem ojcu: „wybrałem Szwajcarię”. Wziął mnie w ramiona i przytulił. Potem powiedziałem: „żartuję, będę grał dla Chorwacji”. Zaczął płakać.
Sam zbyt mocno nie odczuł przykrych konsekwencji tego wyboru, gdyż mniej więcej w tym samym czasie czmychnął do Niemiec, by grać dla Schalke. Za to jego rodzinie urządzono kilkutygodniowe piekło na ziemi. Część szwajcarskich kibiców nie mogła pogodzić się z tym, że najzdolniejszy piłkarz młodego pokolenia, któremu ich kraj zapewnił piłkarską edukację i spokojne dzieciństwo, porzucił kadrę w przededniu arcyważnego turnieju. Rodzice Rakiticia dostawali listy z pogróżkami, ich dom „przyozdabiany” był w graffiti, za pośrednictwem którego życzono familii wszystkiego najgorszego, a także sugerowano powrót do ojczyzny, aż w końcu pocztą przyszły bilety lotnicze do Zagrzebia. Do Rakiticiów zgłosiła się nawet firma ochroniarska, by zapewnić bezpieczeństwo rodzinie.
Z czasem ten kurz oczywiście opadł, choć był czas, w którym Ivan stał się dla Chorwatów symbolem porażek. Do wspomnianego przestrzelonego karnego w meczu z Turcją na Euro doszedł brak awansu na mundial w RPA, gdy w kadrze zaczynał już grać pierwsze skrzypce. Zarzucano mu, że dobrze wygląda tylko przeciwko słabym. Na Euro 2012 zmarnował kapitalne podanie zewniakiem Modricia i kluczową sytuację w meczu z Hiszpanią, przez co ekipa Bilicia nie wyszła z grupy. Nie błyszczał w Brazylii, choć właśnie stawał się graczem wielkiej Barcelony. Turniej we Francji to kolejna trauma, gdyż w pierwszym meczu fazy pucharowej dobrze grająca Chorwacja uległa po dogrywce męczącej bułę Portugalii. Tym razem Ivan, który dziś podchodzi do decydujących karnych i strzela je bardzo pewnie, został ściągnięty 10 minut przed serią jedenastek, do której po golu Quaresmy ostatecznie nawet nie doszło.
To była nieustanna walka z zarzutami, ale chyba każdy chorwacki kibic zgodzi się, że warto było pocierpieć, jeśli piłkarze z tych klęsk wyciągnęli nauczkę, która teraz przełożyła się na świetni turniej w Rosji (już) i złoty medal (być może). Przez ten czas zniknął też zawodnik, który miał tożsamościowe rozterki. Jest za to taki, który o ojczyźnie, którą reprezentuje, wypowiada się wielką dumą. – Myślę, że nie ma lepszego uczucia, niż bycie Chorwatem – mówił dwa dni przed finałem na Łużnikach. – To jest źródło wszystkich naszych sił. Nie twierdzę, że nasza więź z ojczyzną jest lepsza niż związek Francuzów z Francją czy Rosjan z Rosją, ale to coś innego. Po założeniu świętej koszulki Chorwacji stajesz się kimś lepszym.
Zanim jego kariera rozkręciła się na dobre, przez kilka miesięcy studiował architekturę. Nawet wylądował na stażu w firmie, która odpowiadała za budowę stadionu Bayernu Monachium i obiektów, na których odbyły się Igrzyska Olimpijskie w Pekinie. Ale mimo wczesnego porzucenia tej profesji, chyba nie będzie wielkiej przesady w tytułowaniu go architektem. W najgorszym wypadku zdobycia srebrnego medalu mistrzostw świata.
Z Moskwy Mateusz Rokuszewski
Fot. FotoPyK, Newspix