Chorwacja. Rosja. Szwajcaria lub Szwecja. Anglia lub Kolumbia. Jedna z tych sześciu drużyn zagra w finale mistrzostw świata. Może się wydawać, że autostradę do finału mają Chorwaci – wcześniej wyrachowani, elastyczni taktycznie, napierający świetną linią pomocy, z Luką Modriciem na czele – ale po bryndzy, jaką dzisiaj zaprezentowali, wcale nie jesteśmy tego pewni.
Wcześniej, kiedy trzeba było wygrać pewnie, wygrywali pewnie. Kiedy trzeba było zaatakować pressingiem, spuszczali łomot Argentynie. Kiedy trzeba było trochę odpocząć, a w składzie zostało tylko dwóch podstawowych zawodników, rozprawiali się z waleczną Islandią. Dziś nie wszystko funkcjonowało tak, jak powinno. Mieli potwierdzić dominację, a nie zrobili tego i o mały włos nie wylecieli za burtę, bo w drugiej połowie spotkania, i przez sporą część dogrywki to Dania wydawała się lepsza, ale brakowało jej konkretów. A później, wiadomo, przyszły rzuty karne, czyli loteria. No ale wygrali, nie mamy zamiaru się czepiać.
Generalnie oglądaliśmy nudne spotkanie, delikatnie przypominające starcie Duńczyków z Francuzami. Choć początek – przyznajmy – zwiastował świetne widowisko. Już w pierwszej minucie pojawiły się efekty wyprawy Arki Gdynia do Midtjylland. Wrzutka z autu w pole karne, w pewnym momencie ubóstwiana przez drużynę Leszka Ojrzyńskiego, okazała się skuteczna. Gola, po zamieszaniu, strzelił Jorgensen, choć spory błąd popełnił Subasić. Po chwili rywale wyrównali, a komediowość akcji nieco przypominała to, co na co dzień widzimy w naszej przaśnej lidze. Jeden obrońca trafił w głowę drugiego, piłka spadła pod nogi Mandzukicia, który okazał się skuteczny. Było trochę śmiechu, ale miny zrzedły nam, gdy okazało się, że to także ostatnia sensowna akcja w pierwszej połowie.
Po jakimś czasie przekonaliśmy się również, że była to ostatnia sensowna okazja – oczywiście obok tej wcześniejszej, Duńczyków – w ciągu dziewięćdziesięciu minut.
Nie otrzymaliśmy ani jednej akcji, która porwałaby trybuny. Do tego znamienne, że gole padały z przypadku, po mniej lub bardziej kuriozalnych błędach.
W drugiej części dogrywki nieco więcej ożywienia wniósł Sisto, który uderzył z dystansu, ale w końcówce to Chorwaci wykreowali sobie najlepszą sytuację w meczu. Wreszcie obudził się wcześniej niemrawy Luka Modrić. Obsłużył otwierającym podaniem Rebicia, ten minął bramkarza, miał pustą bramkę i… został sfaulowany przez Jorgensena. Faul od tyłu i co dziwne tylko żółta kartka. Momentami łagodność przepisów w tym mundialu przekracza granice przyzwoitości, naprawdę…
Niektórzy mogli szukać analogii do ręki Luisa Suareza w spotkaniu Urugwaj-Ghana (tak naprawdę podobna sytuacja, choć inny rodzaj zagrania), ale Chorwaci ostatecznie nic nie stracili, bo triumfowali w serii rzutów karnych (wcześniej, po faulu Jorgensena, spudłował Modrić).
Jedenastki, swoją drogą, w pewnym momencie wyglądy dość komicznie. Piłkarze upodobali sobie strzelanie w środek, co nie zawsze okazywało się skuteczne. Zapłacili za to Duńczycy, a w ćwierćfinale z Rosją zagrają Chorwaci.
Chorwaci, którzy nie tylko wdrapali się do ćwierćfinału, nie tylko mają szansę przebić osiągnięcia z 1998 roku. Oni przede wszystkim przełamali pewną klątwę, bo przez kilka ostatnich lat na wielkich turniejach szło im co najmniej przeciętnie. W 2016 przeszli jak burza fazę grupową, wyprzedzając Hiszpanię. A potem przyszło 0:1 z Portugalią po meczu tak brzydkim, że aż bolały zęby. Porażka, mimo że do finału prowadziła – podobnie jak teraz – autostrada. Albo przynajmniej droga szybkiego ruchu. Dwa lata wcześniej odpadli w fazie grupowej, w Polsce i na Ukrainie podobnie. Do RPA nie pojechali, 2008 rok to z kolei dramat w ćwierćfinale z Turcją. Strzelili w 119. minucie, ale co z tego, skoro stracili w 122., a potem polegli w karnych?
Dziś również szło im przeciętnie, ale w ostatecznym rozrachunku liczy się wynik.
Fot. NewsPix.pl